Sielanka w Monte-Flat
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sielanka w Monte-Flat |
Pochodzenie | Nowelle |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | A Monte Flat Pastoral |
Źródło | skan na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Wszyscyśmy go lubili! Niefortunnemu przedsięwzięciu jego w „Amity Ditch Company“, wszyscyśmy współczuli, chociaż niejeden z nas opłacił się tam słono. Byli tacy nawet, którzy proponowali zastosowanie lynch’u do każdego, ktoby się ośmielił pociągać „staruszka“ do odpowiedzialności. Ci to byli wprawdzie, którzy udziałów w przedsięwzięciu nie mieli; to téż zdanie ich nie posiadało wagi. Bądź-co-bądź, w wypadku tym upatrywaliśmy przeszkodę w urzeczywistnieniu najgorętszych pragnień starego: „powrotu do domu“.
Od lat dziesięciu wybierał się do domu. Wybierał się w pół roku już po przybyciu do Monte-Flat. Wybierał się z pierwszą wiosną, a potém z jesienią, wybierał się przy wypłacie dywidendy w Buckey Hill, a potém w Eureka Hill i t. d. Wybierał się po wyborach, skoro otrzyma list od żony. Lata mijały, mijały wiosny i jesienie, wybory następowały po wyborach, widoki zarobku spełzały na niczém, list od żony opóźniał się, a stary Plunkett pozostawał w Monte-Flat i wciąż się wybierał „do domu“.
Kilka razy zdawało się, że wyjedzie istotnie. Przed pięciu laty poczynił wszystkie przygotowania do drogi, pożegnał towarzyszy i znajomych i... dojechał do najbliższego miasta. Tu skłoniono go do przehandlowania wierzchowca, na którym podróżował, na klacz gniadą. Wypadek ten otwierał perspektywę nad wyraz korzystnych spekulacyj, to téż wkrótce potém Abner Dean otrzymał list od niego z zawiadomieniem, że udaje się do Wesalii w celu zakupienia koni. „Rad jestem — pisał stary Plunket — żem natrafił wreszcie na prawdziwą złotą żyłę w Kalifornii. Monte-Flat powinno zostać miejscem ogólnego targu koni. Dla przeprowadzenia tak ważnego interesu opóźniam o miesiąc wyjazd mój do domu“.
Po dwóch miesiącach wrócił do Monte-Flat bez grosza. W pół roku potém zebrał się znów w podróż i dojechał aż do San-Francisko. Mam właśnie list, który pisał do mnie nazajutrz po przybyciu tam.
„Jak wiesz, mój przyjacielu — pisał — uważałem zawsze grę — dziwna nazwa! — za istniejącą w Kalifornii, w kolebce zaledwie. Przy racyonalnym systemie gracz zyskuje ogromne procenty. Nie tu miejsce do odkrycia mego systemu, donoszę ci tylko, że na dobréj jestem drodze i nie opuszczę Kalifornii zanim systemu mego nie wydoskonalę“.
Wydoskonalał, aż dopóki nie wrócił do Monte-Flat z niespełna dwoma dolarami w kieszeni. Było to wszystko, co mu pozostało z długoletnich oszczędności.
W roku 1868 jednak wybrał się „do domu“ na dobre. Wybrał się lądem, gdyż droga ta, jak upewniał, mogła nastręczyć odkrycie nowych źródeł bogactwa. Ostatni list pisał z Wirginii. Nieobecność jego trwała trzy lata. Pewnego upalnego dnia zjawił się znów w Monte-Flat, z włosami i brodą przysypanemi pyłem przydrożnym, i lat srebrnym szronem. Niegdyś wylany i szczery, powitał nas z pewną nieśmiałością. Przez czas jakiś nic nie mówił o swéj ostatniéj i tak długotrwałéj wycieczce i nadmieniał tylko o tém, że się „zawsze wybierał do domu i był wreszcie w domu“. Po niejakim czasie począł otwarcie mówić o obyczajach w New-Yorku i Bostonie, o zmianach, jakie tam zaszły od lat dziesięciu. Powstawał przeciw przewrotności cywilizacyi, rozwiązłości zasad moralnych i tak daléj, aż pewnego razu wyspowiadał się ze wszystkiego, utrzymując, że pijaństwo zagnieździło się nawet pomiędzy damami najwyższych sfer towarzyskich, że młodzież płci obojéj oddawała się najwstrętniejszéj rozpuście; sknerstwo i chciwość opanowały bogaczy. „Utrzymywałem zawsze — kończył — że zepsucie wśliznąć się musi w społeczeństwo bogate, rozpieszczone, które kapitału nie używa stosownie do miejscowych wymagań“. Być może, że niektóre z tych zapatrywań rozpowszechniły się i w pismach, gdyż w tym samym jakoś czasie, czytałem w „Monitorze“ filipiki przeciw zepsuciu Wschodu, przyczém Kalifornia wskazana została jako miejsce odrodzenia dla Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza Calaveras, przedstawiający dla kapitalistów jakoby najwięcéj widoków.
Nakoniec zaczął Plunkett mówić o swéj rodzinie. Córka, którą był pozostawił dzieckiem, wyrosła na prześliczną dziewczynę, syn przerósł ojca, ot tak był barczysty, „siłacz poprostu“, dodawał stary z dumą i rozrzewnieniem „dwa razy ojca powalił o ziemię“. O córce wszelako mawiał najchętniéj, rozwodził się najszerzéj, przez wzgląd może na swych słuchaczy, których przedmiot ten zdawał się bardziéj zajmować. Szczegółowo tedy opisywał jéj wdzięki i talenty, pokazał wreszcie fotografię. Była to istotnie bardzo ładna panna. O samém zaś z nią spotkaniu opowiadał szczególne rzeczy, które dosłownie postaram się powtórzyć czytelnikom.
— Wiecie chłopcy — mówił — żem utrzymywał zawsze, że człowiek powinien odgadnąć instynktem krew krwi swojéj i kość kości. Dziesięć lat upłynęło, odkąd widziałem Melindę. Miała wówczas lat siedm i była ot taka mała. Otóż przybywszy do New-Yorku, cóż miałem począć? Miałemże jak pierwszy lepszy pójść do domu i zapytać o żonę i córkę? Oho! nie takim głupi! Przebieram się tedy za wędrownego kramarza i dzwonię. Służącéj mówię, że chcę pokazać paniom nowe towary, aż tu z góry ktoś woła: „nic nie potrzeba“, a ja z dołu: „mam prześliczne koronki“.
— A nie pójdziesz-że precz, nędzniku, włóczęgo tam jakiś!
— Odrazu poznałem głos i styl méj żony... na to nie trzeba było instynktu. „Ale może panienka... co kupi — nalegam. — „Czyś nie słyszał, co mówiłam dopiéro...“ — woła baba drzwi zatrzasnąwszy. Od dziesięciu lat nie widziałem jéj, mówię wam, i poznałem odrazu... Naturalnie, żem odszedł.
Mówił to stojąc przy stole w handlu win. Zwrócił się do słuchaczy i powiódł po nich okiem. Ci nawet, którzy słuchali zrazu z pewném niedowierzaniem lub roztargnieniem, przybrali miny i postawy zaciekawionych.
— Tak tedy — ciągnął z zadowoleniem stary — włócząc się koło domu przez dni parę, dowiedziałem się, że Melinda gotuje się obchodzić w następnym tygodniu swe urodziny. Aniście chłopcy, mówię wam, słyszeli o podobném przyjęciu. Dom cały zamienił się w ogród, gorzał od światła; końca nie było lokajom, półmiskom, przysmakom...
— Wuju Joe (Dżoe)!
— Co?
— A skądże baby miały na to wszystko pieniądze? Toć przecie kosztuje.
Plunkett spojrzał ostro na przerywającego zbyt praktyczném pytaniem cudowną jego opowieść.
— Wszak mówiłem nieraz — odrzekł powoli — że gdy wracać będę do domu, wyślę wpierw czek na dziesięć tysięcy dolarów. Nieraz to mówiłem, wszak prawda? A teraz mówię, że byłem w domu, co, możem nie był? Kto zaprzeczy?
Czy to, że argument był przekonywający, czy że ciekawość zdjęła słuchaczy, nikt mu nie zaprzeczył, więc rozpogodził czoło i ciągnął z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia.
— Poszedłem tedy do największego w mieście jubilerskiego sklepu. Kupiłem parę brylantowych, ot takich kolczyków. Włożyłem pudełko do kieszeni i poszedłem do Melindy. „Nazwisko?“ — pyta mię ot taki drab, pysznie, mówię wam, odziany. Skeeseeks — odpowiadam i wchodzę. Na spotkanie moje wychodzi żona moja. „Z przeproszeniem, nie przypominam sobie tego nazwiska“ — poczyna słodko i uprzejmie — a miałem rudą perukę i faworyty. „Przyjaciel męża pani, przybywam właśnie z podarunkiem dla Mit... Mit... — udawałem umyślnie, żem zapomniał imienia, a w tém Melinda podbiega i słodkim głosikiem woła: „czy to pięknie, ojcze, zapominać imienia swéj rodzonéj córki? Jak się masz, stary!“ Mówiąc to zerwała mi perukę z głowy i faworyty i rzuciła mi się na szyję. Głos krwi, panowie! instynkt! głos krwi!
Zachęcony uwagą, z jaką słuchano jego opowieści, powtórzył ją parę razy, z coraz nowemi dodatkami i przeróżnemi upiększeniami.
Odtąd niejednokrotnie i nie w jedném miejscu, lecz najczęściéj w handlu win, nowy Ulises, opowiadał nam ciekawe swéj podróży przygody. Od czasu do czasu zmieniały się szczegóły i akcesorya, parę razy wręcz przeciwne pierwszemu podawał nam rozwiązanie, lecz sam fakt zwiedzenia domu i rodziny pozostawał niezmienny. W towarzystwie tak sceptyczném, jak towarzystwo Monte-Flat, przywykłe do zestawiania wielkich nadziei z małemi rezultatami, nie miano zaufania do opowieści starego Plunketta. Wyjątek w tym względzie stanowił tylko Henryk York z Sandy-Bar. Słuchał on opowieści starego z niestrudzoną uwagą; szczupły jego zapas pieniędzy był zawsze do usług spekulanta, jemu się téż dostawało najwięcéj szczegółów o wdziękach Melindy, jemu pożyczaną bywała jéj fotografia i on to pewnego wieczoru siedząc samotny w swéj chacie, fotografię tę do ust podniósł, gdy tymczasem uczciwa, piękna twarz jego, gorącym zapłonęła rumieńcem, rozpalonym na niéj bodaj nie samym ogniem dogorywającym na kominie.
Monte-Flat był okurzony, do koła wznosiły się ślady suszy. Dogorywające lato przysypało wszystko pyłem, a na widnokręgu gromadziło płowe obłoki. Olchy i bawełniane drzewa wzdłuż strumieni wyglądały spieczone i spopielałe i nawet kamienie na dnie strumienia słały się nakształt suchych w dolinie śmierci nagromadzonych kości. Zachodzące za kurzawą pyłu słońce nadawało połysk miedzi bokom odległych gór. Bywały dnie, w których ziemię przebiegało lekkie wstrząśnienie; innym znów razem silny wiatr ciskał w oczy kłęby duszącego dymu, niosąc je z płonących na dolinach lasów i kręcąc niemi niby biczem wpędzał mieszkańców do ich siedzib, zatrzaskując drzwi za niemi. W taki to właśnie wieczór, gdy susza zdawała się tamować koła ruchu i życia w Monte-Flat, towarzystwo zebrało się w złoconéj sali, w hotelu Moquelumne, spluwając w milczeniu na rozpalone kamienie posadzki i jak kanie spragnione, wyglądając deszczu.
Przebrano wszystkie znane środki skrócenia czasu i rozpędzenia nudów. Co prawda środki nie były ani zbyt wykwintne, ani zbyt urozmaicone; ograniczały się na najpraktyczniejszych z zabaw, a i te przybierały wprędce pozór interesów raczéj, niż rozrywki. Tommy Roy, który przez dwie godziny kopał dół u wrót własnych i przyczynił się tym sposobem do przewrócenia kilku przechodni, wyglądał znudzony. Czterej obywatele, którzy się bawili w przydrożnych rozbójników, natrafili na kasyera z Wiggdam i przyjemne ich zabawy zostały zawieszone. Główny lekarz i prawnik, który był popadł w jakieś niedozwolone prawem stowarzyszenie, wyglądał nad wszelki wyraz znużony. Nawet redaktor „Monitora“ ponury był i zmęczony, chociaż tego samego poranku udało mu się puścić wyborną kaczkę o bitwie zaszłéj pomiędzy Indyanami. To téż gdy wszedł do sali Abner Dean z Angel, wracający właśnie z San-Francisko, powstał szmer w sali i zarzucano go pytaniami. Lecz i to niewiele się przyczyniło do rozpędzenia nudów. Rozmowa zaczęła upadać.
— Dowiedziałem się czegoś ciekawego — rzekł spokojnie Abner — znacie starego Plunketta?
Wszyscy jednocześnie splunęli i kiwnęli głowami.
— Wiecie o tém, że przed trzema laty jeździł do domu?
Niektórzy wyciągnęli się na krzesłach, ktoś tam wycedził przez zęby „tak“.
— Udała mu się podróż!
Wszyscy obejrzeli się na tego, który dopiéro twierdząco odpowiadał, lecz ten znów skłonił tylko wpół twierdząco głową.
— Jeździł dla widzenia się z żoną i córką, ładną dziewczyną — ciągnął niedowierzająco Abner.
— Tak.
— A możeś widział jéj fotografię?
Zagadniony obejrzał się, szukając poparcia, lecz i ci którzy zrazu zdawali się podzielać jego zdanie, milczeli teraz. Tylko Henryk York zarumienił się i spuścił oczy. Zagadniony zmieszał się, zawahał a potém z uśmiechem jakby dla przedłużenia na żart sporu o rzeczy wiadoméj powszechnie:
— Tak — wyrzekł.
— O dziesięć tysięcy dolarów idę — zawołał Abner — jeśli mi ją pokazać zdołasz. Poślij po nią.
Zagadniony zaśmiał się...
— Aha! wiem, co mówię — ciągnął Abner spokojnie — otóż to, stary oszust wcale do domu nie jeździł.
Wszyscy otoczyli mówiącego z podnieconą ciekawością.
— Wcale do domu nie jeździł — ciągnął chłodno Abner. — Widziałem kogoś, co go przez całe trzy lata codziennie widywał w Sonora. Nabywał owce i zajmował się handlem bydła i tym podobnemi spekulacyami. Od 49 roku nie opuszczał stron tych ani razu, słyszycie, ani razu. Jest to fakt.
W śmiechu wywołanym temi słowy było coś żółciowego. Czuć się dawało, że wszelkie żarty mają swe granice, wrzał gniew skryty, że się przez lat tyle dano oszukiwać. Wprawdzie nikt nie wierzył słowom i opowieściom „starego“. Każdy się jednak czuł obrażonym takiém wyzyskiwaniem swego zaufania. Prawnik był zdania, że się pod tém ukrywa jakaś malwersacya; lekarz oddawna dopatrywał u „starego“ pewnych oznak aberacyi, czterej najpoważniejsi kupcy, widząc interes ogółu zagrożonym, proponowali, aby natychmiast coś przedsięwziąć.
Śród ożywionéj dyskusyi drzwi się uchyliły i w sali stanął we własnéj osobie... delinkwent.
Ostatnie półrocze zmieniło go do niepoznania. Włosy jego nabrały piaskowéj barwy, twarz woskowéj bladości, oczy podsiniałe nabrzękły. Zbrudzona, zmięta odzież nosiła ślady naprędce spożywanych przekąsek, a włosy jeżyły się źdźbłami słomy. Widać, że się rozbierał rzadko, lub może nie rozbierał wcale, wchodząc jednak do sali, wiedziony instynktem przyzwoitości, usiłował spiąć surdut pod szyją i przeprowadził palce w potarganéj brodzie. Lecz ręka mu opadła, a na ustach skonał blady uśmiech, gdy poczuł, że się nań wszystkie zwracają spojrzenia. Zdjął go niepokój. Wzrokiem zrozpaczonym szukał Henryka York’a, lecz ten plecami odwrócony do niego, patrzał przez okno.
Nikt nie przemówił słowa. Przy bufecie podano mu butelkę i szklankę, wziął ciastko jakieś i obojętnie gryźć je począł. Pił wino powoli, bardzo powoli, drgnął potém i nagle zwracając się do publiczności przemówił z udaną swobodą.
— Wygląda tak, jak gdyby deszcz ani myślał spaść przed Bożém Narodzeniem.
Nikt nie odpowiedział na tę uwagę.
— Tak jak w roku 1859 i 1860 było. Zupełnie tak samo. Zdaniem mojém susze te ponawiają się peryodycznie. Utrzymuję to, utrzymywałem zawsze tak, jak — dodał z rozpaczną jakąś determinacyą — utrzymuję, utrzymywałem zawsze, że mam wrócić do domu wkrótce... że byłem w domu.
— Poznałem człowieka — począł obojętnie Abner — który utrzymuje, żeś nie był w domu, żeś przez całe te trzy lata nie wydalał się z Sonora. Człowiek ten utrzymuje, że od 1849 roku nie widziałeś żony i córki, utrzymuje, że od pół roku drwisz z nas sobie.
Ciężkie po słowach tych zapanowało milczenie, a po chwili:
— Człowiek ten kłamie — ozwał się głos, ale nie „starego“, tylko Henryka York’a, który powstał z miejsca i strząsając popiół z fajki na odzież opadłą, wzniósł pomiędzy „starym“ a napastnikami, silną wyniosłą postać.
— Człowiek ów nieobecny — spokojnie odrzekł Abner, dostając z kieszeni rewolwer — lecz ja odpowiadam za niego.
Wszyscy się rzucili pomiędzy tych dwóch najspokojniejszych może w téj chwili, w całém zebraniu. Prawnik wdał się pośpiesznie ze szczęśliwie obmyślaną kombinacyą.
— Zachodzi zapewne jakaś omyłka. York ma może dowody, że „stary“ był w domu?
— Mam.
— Jakie dowody?
York zwrócił na pytającego swoje jasne, piękne oczy i z lekkiém drżeniem głosu, które zdradziło to pierwsze, jedyne kłamstwo, na jakie się zdobył, odrzekł:
— Sam go tam widziałem.
Odpowiedź była ze wszech miar zadawalniającą. Wszystkim wiadomém było, że jednocześnie z Plunkettem i York wyjeżdżał z Monte-Flat. Obrót, jaki wzięła ta sprawa, odwrócił uwagę od „starego“, który blady i wystraszony wpatrywał się w niespodziewanego swego zbawcę. Gdy zwrócił potém wzrok na swych napastników, najbliżéj stojący cofnęli się, gdy postąpił naprzód, lekarz zrobił giest wymowny a „stary“ z wzrokiem wlepionym w kamienną posadzkę i z bladym uśmiechem bełkotał:
— Tak, zapewne! Widział mnie! Kto może utrzymywać, że nie widział? Byłem w domu i dosyć! Byłem! Kto może utrzymywać, żem nie był, że kłamię, że bredzę? prawda to święta, naga... Widzicie mię, jak tu stoję, ot znów... znów przybywa!... Ratujcie!
I runął z przerażającym krzykiem na ziemię.
Gdy odzyskał przytomność, nie był już w sali hotelu, lecz w szałasie York’a. Skry sypiące się od ognia oświecały w pełni fotografię starannie oprawną w ramki z kory i zawieszoną nad posłaniem, na którém leżał. Fotografia ta przedstawiała młodą dziewczynę i był to pierwszy przedmiot, który wpadł w oczy przychodzącego do przytomności starca. Zarumienił się, drgnął, powiódł szybko wzrokiem dokoła. Spotkał się z jasném, pytającém, chłodném okiem York’a, więc spuścił wzrok w ziemię.
— Powiedz mi stary — począł York łagodnie, lecz chłodno i rozważnie — powiedz mi prawdę, czy i to jest kłamstwem?
Wskazywał na fotografię.
Starzec przymknął oczy, nie odpowiadał. Przed paru godzinami pytanie podobne byłoby dla fantazyi jego tém, czém dla rumaka ukłócie ostrogi, ale teraz... teraz... było w tém coś, co go uspokajało. Więc prawdą to było, że York chcąc go podtrzymać, dopiéro w hotelu skłamał. Więc prawdą było, że nie był w domu... Zmysłów nie stracił jeszcze? Tak mu się coś było w głowie pomieszało... ale to już przeszło, przeszło zupełnie.. Zachichotał... z cicha zrazu... Po chwili wybuchł głośnym, pełnym zadowolenia śmiechem. York cofnął dłoń, którą stary ujął.
— Ha! ha! — śmiał się ten ostatni — wyborna facecya! nic się podobnego nigdy nie przytrafiło! mają za swoje! Utrzymuję, utrzymywałem zawsze, że im kiedyś spłatam figla, figla co się zowie. A co? Udało mi się! Udało! Widziałeś, jak wyglądał Abner Dean, mówiąc o tym niby kimś, niby tym, co to w Sonora... ha! ha! ha!
I zacierając ręce z radości, wywrócił się na posłaniu, śmiejąc się na głos... ale... czyż zupełnie szczerze?
— Jest-że to jéj fotografia? — spytał znów z cicha lecz dobitnie bardzo York.
— Jéj? nie! aktorki z San-Francisko. Kupiłem to u wędrownego kramarza. Ha! ha! ha! i to połknęli i ani się zakrztusili, ani domyślili prawdy. Otożem z nich zakpił, wziął ich na kawał, co?
— A i mnie także — odrzekł York, patrząc poważnie w oczy staremu.
— I ciebie — przerwał szybko — i ciebie, aleś wybrnął z tego jak śnieg biały i teraz możemy sobie z nich drwić do woli! A! jakżeś téż wybornie utrzymywał, żeś mię widział w New-Yorku! Niech mię dyabli porwą, jeśli sam...
— Jeśli co — nalegał łagodnie młody człowiek, gdyż stary zbladł nagle, błędnym zatoczył okiem, zaciął się.
— Och?
— Mówiłeś dopiéro, że gdym utrzymywał, że cię spotkałem w New-Yorku, sam...
— Otóż nie prawda! — oburzył się stary — nic podobnego nie mówiłem, nic podobnego nie było, chcesz wmówić we mnie, narzucić mi...
Drżące ręce wyciągał do komina.
— Daj mi wódki i sam napij się... Poczęstuj mię... i tamtych warto byłoby... zrobiłbym to w sali hotelu... lecz... czuję się słabym... w oczach mi się ćmi.
York podał mu trunek, otworzył potém drzwi szałasu i odwracając się od starego, wpatrzył w nocne mroki. Księżyc świecił w pełni, noc wydała mu się dziwnie smutną i głuchą. Dziwnie téż smutną wydała mu się pusta przed nim droga, wijąca się gdzieś het! bez końca... podobna do tego starego, który się zawsze wybierał „do domu“ i dotrzéć tam nigdy nie zdołał... Zbliżył się do Plunkett’a, i kładąc mu rękę na ramieniu, przemówił łagodnie lecz stanowczo:
— Chcę cię jeszcze o coś spytać! Odpowiedz mi prosto i szczerze.
Trunek rozgrzał starego, twarz, którą zwrócił do Yorka, była bardziéj ożywioną, w oczach połyskiwała świadomość pewna.
— Pytaj, chłopcze!
— Czy masz istotnie żonę i... córkę.
— Mam! wobec Boga!
Chwilę milczeli obaj, obaj obojętnie spoglądali na palący się na kominku ogień.
— Żona — począł stary z cicha, pocierając dłonią kolano — żona niewiele warta... charakter, temperament i to zbyt swobodne wychowanie nasze... nieosobliwa kompozycya! Utrzymuję, utrzymywałem zawsze, że najgorsza to mieszanina; słów nie przebiera, igra niemi, jak Abner Dean z rewolwerem, z tą różnicą, że u niéj co słowo, to chybi... kłamie z przyrodzenia. To nas i zgubiło!
— Ale córka? — przerwał York.
Stary podniósł ręce do oczu, poczém je na stół wraz z głową opuścił.
— Nie mów mi o niéj, nie pytaj.
Szukał przez chwilę chustki do nosa, lecz nie mogąc znaléźć, łzy powstrzymał, a gdy podniósł głowę, oczy miał suche, a w głosie nie było znać wzruszenia.
— Prześliczna dziewczyna — począł — mówię ci! Zresztą sam się przekonasz, gdyż już wszystko urządziłem, obmyśliłem, kolosalne ułatwienie w płókaniu złota. Zewsząd posypią się zamówienia...
Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni paczkę papierów, które upadły na ziemię.
— Sprowadzę je tu — ciągnął — ot tak jak raz na Boże Narodzenie, sprowadzę i zjemy wówczas obiadek, mój drogi chłopcze... Utrzymuję, zawsze utrzymywałem, że zjemy...
I tak daléj, mówił długo podniecony trunkiem i szerokim zakrojem planów swych i nadziei. Chwilami mówił tak, jak gdyby uważał je już za spełnione. Księżyc wznosił się na niebie coraz wyżéj. York skłonił go, aby się położył. Gdy usnął, zdjął ze ściany fotografię i rzucając ją na rozżarzone węgle, czekał, zanim spłonie.
Ogień zajął ramki z kory; z kolei znikły rysy, które co wieczór zachwycały widzów w teatrze, w San-Francisko, — rzeczy to arcyznikome... znikł i ostatni uśmiech na ustach młodego człowieka. Płomień wybuchł jaśniéj, na ziemi leżał papier jakiś, widocznie pozostałość paczki uronionéj przed chwilą przez starego. Papier ten York podjął. Z koperty wysunęła się fotografia... fotografia młodéj dziewczyny... na odwrotnéj stronie niewprawną ręką skreślony był napis: „Melinda swemu ojcu“.
Fotografia to była tania, brzydka. Lecz czyż i najwykwintniejsza sztuka potrafiłaby coś dodać téj szpetnéj, choć młodéj, pospolitéj twarzy. York nie spojrzał na nią powtórnie, lecz list otworzył.
List pisany był niewprawnie, nie gramatycznie, w tonie suchym i wstrętnie pospolitym. Bajda o jakiéjś biedzie, plotkach, złośliwości ludzkiéj, sprzedajności sumienia, skargi i utyskiwania nizkiego pokroju i t. d. A jednak była w tém jakaś nuta tkliwa, szczera... tęsknota do tego dalekiego, nieznanego i tak nizko upadłego rodzica... przywiązanie z instynktu raczéj niż z uczucia pochodzące...
York list przeczytany podłożył pod poduszkę śpiącego starca. Wrócił na swe poprzednio zajmowane u ogniska miejsce. Uśmiech, który się wił po ustach jego, zgasł powoli... o dziwy! w oku łza błysła.
Siedział tak długo, długo, z wspartą na ręku głową. Wiatr podniósł firankę u okna, do izby wpadł promień księżyca, srebrne światło spoczęło przez chwilę na jego ramieniu... Henryk York wstrząsł się, wyprostował, powstał... pewny siebie i tego co miał przedsięwziąć.
Deszcze spadły wreszcie. Zazieleniły się gór skłony, kałuże i sadzawki pokryły drogi, utrudniając przystęp do Monte-Flat. Łożyska strumieni, sterczące przedtém kamieniami niby suchemi kośćmi, wypełniły się, radość zawitała do kopalni i „Monitor“ uderzył w hymn tryumfu. „Nigdy jeszcze — pisał — nie mieliśmy tak świetnéj przed sobą perspektywy. Teraz odpowiedziéć możemy wrogom naszym, utrzymującym, że mieszkańcy zabierają się opuścić tak niegodną jak Monte-Flat miejscowość, wieścią, że jeden z tutejszych mieszkańców goszczący obecnie w New-Yorku, sir Henryk York, w przeciągu jednego tygodnia, wydobył skromną sumkę pięćdziesięciu tysięcy dolarów“.
Inne dzienniki przemówiły poetyczniéj. Ktoś telegrafował do Sakramento do „Wszech-Światu“: „Chmury opadły“.
Gdzieś znów czytałem: „Cieszmy się, cieszmy! nadeszły ciepłe deszcze, deszcze perliste nadeszły, rozlały się po wzgórzach, wraz ze wzgórzami spłynęły w doliny, cieszmy się, cieszmy!“
Był jednak ktoś, na kim deszcze nie wywarły krzepiącego wrażenia, a tym kimś był stary Plunkett. W tajemniczy sposób odłożył zużytkowanie swego wynalazku do przyszłego roku. Tymczasem dnie całe spędzał w winiarni, rozprawiając coraz szerzéj, przed roztargnionemi słuchaczami o domu swym i rodzinie.
Nikt mu nie zaprzeczał. Mówiono tylko, że nieznajoma jakaś osoba, czy osoby, złożyły w ręce gospodarza winiarni pewną sumę, na opędzanie potrzeb starca, którego manię wszyscy szanowali. Każdy téż przyjął uprzejmie zaproszenie jego na „familijny obiadek, którym chciał gości uraczyć na Boże Narodzenie“. Zaproszenia tego nie szczędził nikomu, z kim parę słów w winiarni zamienił. Jakież było zdziwienie, gdy wpadł raz z otwartym listem w ręku i przeczytał, co następuje:
„Bądź gotów na przyjęcie rodziny swéj w nowym szałasie, w dniu Bożego Narodzenia. Zaproś przyjaciół.
Zdumienie było ogólne! List przechodził z rąk do rąk. Starzec wpół-uszczęśliwiony, wpół-przerażony wodził okiem po obecnych. Pierwszy, lekarz przerwał milczenie i rzekł znacząco lecz z cicha:
— To farsa jakaś! gotów wierzyć, wszyscy oni tacy.
A potém stanowczo zwracając się do głównego aktora téj komedyi:
— No, stary. To farsa, oszustwo! Sam najlepiéj wiesz, że to są żarty! Spójrz mi w oczy i powiedz, że wiesz o tém.
Stary wytrzeszczył oczy i znów je spuścił, mówiąc z cicha, z nikłym uśmiechem:
— Za wielu was na mnie jednego, starego, zawielu. Doktor sam wié najlepiéj, co mówi... Koniec téj facecyi.
Rzekłszy to, kiwając głową, drżąc na całém ciele usiadł i popadł w milczenie, lecz nazajutrz zapomniał o tém, co zaszło, znów w najlepsze rozprawiał o swych projektach.
Tak mijały dnie, tygodnie mijały. Dzień Bożego Narodzenia wszedł nad Monte-Flat ciepły, słoneczny, wiosenny. W sali hotelu powstał gwar nagły. Abner Dean schwycił za ramię starego Plunkett’a i wstrząsł nim.
— Powstań-że stary — zawołał. — Oto York przybył z żoną twą i córką. No! chłopcy, pomóżcie mi go podnieść.
Kilka silnych i chętnych ramion wyciągnięto ku staremu. Ponieśli go w tryumfie do nowego szałasu. Opuścili u progu. Dwie kobiety rzuciły się ku niemu, lecz je powstrzymał Henryk York. Stary zataczał się na nogach. Po chwili wyprostował się i blady z obłąkanym wzrokiem, dźwięcznym zawołał głosem:
— Wszystko to farsa! Kłamstwo niecne! Nie moja to krew, nie moja żona, córka nie moja! Moja córka piękna, prześliczna dziewczyna! Utrzymuję, utrzymywałem zawsze, że się znajduje w New-Yorku. Pojadę tam po nią i przywiozę ją. Wówczas zobaczycie sami. Wszystko to fałsz. Drwinki stroicie ze starego, a ja utrzymuję, utrzymywałem zawsze, żem jeździł do domu... i teraz pojadę. Puśćcie mię, oddalcie te kobiety, wszak mówię wam, że się wybieram do domu... jadę już...
Wyciągnął ręce i zatrzepotał niemi w powietrzu, oparł o drzwi i ciężarem całym runął na ziemię... Podjęli martwe ciało... Stary Plunkett wybrał się wreszcie „do domu“.