<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Pasierbica
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An episode at Fiddletown
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
XI.
Pasierbica.
(A episode at Fiddletown).

1.

W Fiddletown, w 1858 roku, uchodziła za piękność. Włos miała bujny, kasztanowaty, lica owalne, płeć ćmiącéj białości i wdzięk wytworny w całéj postawie. Ubierała się przytém starannie i do twarzy. Tém niemniéj nie była doskonałą pięknością. Przypatrując się zblizka jéj aksamitnym źrenicom, dostrzedz się dawał zéz lekki, a na lewym policzku pozostała skaza, ślad niestartéj kropelki witryoleju, z całéj flaszki w twarz jéj rzuconéj przez zazdrosną rywalkę. Prawda, że drobne te usterki nie naruszały harmonii całości i nie zmniejszały wrażenia, jakie wywierała. Kto się raz wpatrzył w aksamitne jéj źrenice, tracił przenikliwość potrzebną dla dostrzeżenia ich nieprawidłowości, a blizna na lewym policzku podnosiła wdzięk czarodziejskiego uśmiechu. Tak utrzymywał przynajmniéj redaktor „Lawiny“, młodzian niepospolitych zdolności i większych jeszcze nadziei. Co zaś do pułkownika Starbottle, ten twierdził, jakoby za panowania królowéj Anny damy używały muszek na twarzy, kropka w kropkę na tém samém co owa blizna miejscu.
— Znałem właśnie — mawiał – kreolkę pewną! Czarodziejka, mówię wam, ot prosto trzeba było stracić zmysły, choć miała od czoła po szyję, ot taką, mówię wam, długą kresę.
— Celesto! — mówię do niéj razu pewnego — skąd to?
— Sama ją sobie zadałam — powiada — jak cię kocham Star, sama i tobie to tylko mówię.
Własne to były jéj słowa, o zakład staję, że własne.
Zakładu nikt naturalnie nie trzymał, lecz wszyscy kochali się mniéj więcéj w pięknéj kobiecie i wszyscy — z wyjątkiem notabene własnego jéj męża, gdyż, jak wiadomo, mężowie szczególniejszym w pewnych względach odznaczają się sceptycyzmem — liczyli mniéj więcéj na jéj wzajemność.
Niedowierzającemu temu mężowi na imię było Thetherick. Rozwiódł się z pierwszą żoną, potulną jakoby kobieciną, by serce i rękę złożyć u stóp nowożytnéj Cyrcy. I ta także rozwódką była. Złe języki utrzymywały, jakoby wczesne doświadczenie uzbroiło ją przeciw trudnościom fałszywego bądźcobądź położenia. Doświadczenie wszelako nie zdołało wystudzić jéj serca, skoro z okazyi jéj rozwodu, wielbiciel jéj, młodociany, wielce obiecujący redaktor „Lawiny“, w czasopiśmie tém napisał artykuł poczynający się od słów:
„Zimny i materyalizmem przesiąkły świat byłżeby zdolny zrozumiéć Klarę?“
Nieprzebrany w porównaniach i cytatach pułkownik Starbottle zaręczał, że z wyjątkiem może pewnéj, w Luizyanie znanéj mu niewiasty, mistres Thetherick posiadała sama więcéj serca, niż wszystkie razem wzięte córy Ewy.
I istotnie, któż bez wzruszenia mógł czytać elegie drukowane w „Lawinie,“ a podpisane imieniem Klary?
Tkliwość ta właśnie zwróciła była uwagę Thetherick’a, wówczas gdy pomiędzy Stockton i Ferry zostawał konduktorem dyliżansu. Poetyczne opisy przyrody, wzmianki o kalifornijskich stossunkach, tęsknota za czémś, co się opisać nie da, za wierném i tkliwém sercem, skargi gorzkie na przekorne losy i bezlitośny chłód życia, natchnęły Thetherick’a pragnieniem poznania poetki. Czuł się pokrewnym jéj duchem. I on doznał gorzkich rozczarowań. Dostarczając kilku osadom trunków i tytoniu, poznał całą czczość materyalnych zabiegów. Codzienne zaś przypatrywanie się przyrodzie, z wierzchołka dyliżansu, nastrajało go poetycznie. Po krótkich zabiegach i szybkiém spełnieniu legalnych formalności, zdobył rękę poetki i żonę przywiózł do Fiddletown.
Stadło to trudno było nazwać szczęśliwém i dobraném. Thetherick spostrzegł niebawem kapitalne różnice, jakie zachodziły pomiędzy trawiącemi go w podróżach ustawicznych tęsknotami, a temi, z których wypłynęły elegie i poematy jego połowicy. Że zaś odznaczał się szczególną logiką, po zrobieniu niewesołego odkrycia, począł łajać i bić żonę, która ze swéj strony poczęła mu stroić zwykłe niewieście odwety. Wkrótce małżeńskie pożycie zepsuło się do reszty: on zaczął pić, ona ze zdwojonym zapałem zapełniała utworami swéj muzy szpalty „Lawiny“.
I w tym to jakoś czasie przyszła pułkownikowi Starbottle szczęśliwa myśl porównania Klary z Safoną. Palnął artykuł co się zowie, przeładowany greckiemi cytatami i skromnie podpisany literami N. S. Że zaś w drukarni „Lawiny“ nie posiadano greckich czcionek, wszystko zostało wydrukowane romańskim alfabetem, ku wielkiemu niezadowoleniu autora, lecz ku zupełnemu zadowoleniu czytelników, biorących nieznane sobie brzmienia za doskonałe naśladowanie dyalektu jednego z indyjskich plemion, śród którego pułkownik gościł był jakoby czas dłuższy. Drobne to nieporozumienie przeszłoby zapewne niepostrzeżone, gdyby „Echo“ oddawna rywalizujące z „Lawiną“ i nieprzychylne dla poetki, nie zwróciło było na fakt ten uwagi. Wszczęła się zacięta polemika, któréj zakończeniem był inserat w „Lawinie“ następującéj treści:
„Przed gospodą Eureka, w poniedziałek, odbył się pojedynek pomiędzy znamienitym naszym pułkownikiem St... i znanym a zasłużonym publicystą, kolegą naszym z Echa. Po wymianie strzałów, z których jeden wypadkiem ugodził w nogę przechodzącego nieopodal chińczyka, — dwaj szlachetni zapaśnicy podali sobie ręce. Gruba zasłona tajemnicy pokrywa pobudki krwawego zajścia i popełnimy może niedyskrecyą wskazując utalentowaną poetkę, któréj utwory niejednokrotnie ozdabiały szpalty Lawiny“.
Filozoficzna neutralność, zastosowana w wypadku tym przez męża nadobnéj poetki, zjednała mu powszechny szacunek.
— Nie od proporcyi ma na karku głowę — zauważył któryś z miejscowych moralistów; drugi zaś dodał:
— Wynik téj sprawy musiał być zawsze dla niego zadawalniającym. Jeśliby padł redaktor „Echa“, mistres Thetherick byłaby pomszczoną, jeśliby zaś padł Starbottle, Thetherick byłby pomszczonym, to jasne.
Bądźcobądź, wkrótce po tym wypadku, mistres Thetherick tak jak stała, w jednéj sukni, opuściła dom mężowski, lecz w hotelu, do którego się przeniosła, nic postępowaniu jéj zarzucić nie zdołano.
Pewnego letniego poranku skierowała kroki ku jodłom otaczającym miasto. Nieliczni o porannéj dobie przechodnie, zajęci zresztą odjazdem dyliżansu, nie zwracali na nią uwagi. Domy na skraju miasta były rzadsze, ulice puste. Tu to właśnie czekał na nią pułkownik Starbottle. Ubrany ze zwykłą żołnierską akuratnością, w krawacie, białych kołnierzykach i ciasnych, błyszczących lakierkach, z laską niedbale przewieszoną przez ramię, tém niemniéj zdawał się zmieszanym jak i złapanym. Spostrzegłszy go, piękna poetka posłała mu na powitanie czarowny uśmiech, podkreślony powłóczystém aksamitnych źrenic spojrzeniem.
Pułkownik odchrząknął, wyprostował się, wzdął piersi, przystąpił do niéj.
— Klatka pusta — rozpoczął konfidencyonalnie — Thetherick wyjechał do Dutch Flat, w domu pozostał tylko Chińczyk ogrodnik.
— Uspokój się pani — ciągnął, wydymając tak klatkę piersiową, że o mało nie pękły guziki szczelnie zapiętego surduta — uspokój się pani, wszak czuwam nad tobą, możesz bezpiecznie zabrać stąd należące do ciebie rzeczy.
— Tyle, tak bezinteresownéj przyjaźni — zcicha ozwała się mistres Thetherick — i to w społeczeństwie tak grubém, wyrachowaném, wystudzoném... Wielką jest pociechą spotkać serce szlachetne, do poświęceń zdolne...
Rzekłszy to spuściła oczy, nie prędzéj wszelako, aż się przekonała, że spojrzenia jéj wywarły pożądane wrażenie.
— Istotnie, zapewne, bezwątpienia... hm... tego... — bełkotał pułkownik niespokojnie oglądając się na wszystkie strony. Przekonawszy się dopiéro, że ulica pustą była, jął w wymownych słowach upewniać piękną panią, jako to serce właśnie stanowiło udręczenie jego życia. Wiele, wiele kobiet i to najpiękniejszych, ubiegało się za nim, lecz on... on serca szukał, a teraz, gdy dwie dusze gardzące chłodem powszedniego życia, konwenansów obłudą... gdy dusze dwie spotkały się i zlały w poetyczném natchnieniu, wówczas... hm... tego... jak tam...
Tu płynna zrazu, choć przyciszona wymowa pułkownika, stała się najzupełniéj niewyraźną. Mistres Thetherick oswojoną snać być musiała z podobnemi zawikłaniami i wiedziała zapewne, czém się w podobnych razach posiłkuje szwankująca retoryka, tém niemniéj nic nie zaćmiło marmurowéj białości jéj lica.
Dom, do którego zmierzali, stał na uboczu, otoczony drzewami, cichy, świeży. W głębi ogrodu Chińczyk kopał ziemię, zresztą nikogo nigdzie. Pułkownik prawdę mówił; klatka była pustą. Mistres Thetherick u wnijścia wyciągnęła rękę do swego towarzysza mówiąc:
— Przyjdź pan po mnie za parę godzin.
Pułkownik podaną sobie rękę uścisnął z zapałem, a mistres Thetherick drzwi otworzyła, chwilkę przystanęła w sieni, nasłuchując, czy kto czasem nie nadchodzi, poczém szybko wbiegła na schody wiodące do pokoju, który w domu tym poprzednio zajmowała.
Wszystko tam zastała, jak była zostawiła. Na stole stało jeszcze otwarte pudełko, z którego odchodząc wyjęła kapelusz; na kominku leżała zapomniana rękawiczka, niższe szuflady w komodzie były wpół odsunięte, na toalecie walał się mankiet i zapinka. Jakie się w téj chwili w myśli jéj zbudziły wspomnienia, nie wiem; dość, że zbladła, wstrząsnęła się cała i z ręką na klamce ode drzwi, z bijącém sercem, niespokojna i wystraszona zdawała się znów nasłuchiwać. Zbliżyła się potém do lustra i rozdzielając kasztanowate włosy nad drobném, różowém uszkiem, odkryła zaledwie przez pół zagojoną bliznę. Przypatrywała się jéj długo, przechylając głowę z ramienia na ramię, a jednocześnie w aksamitnych jéj źrenicach zapalały się iskry żalu i gniewu. Roześmiała się wreszcie głośno, sucho i z nerwowym pośpiechem rzuciła się do szafy z odzieniem. Nie znalazłszy odrazu jakiéjś ulubionéj sukni, omało że się nie rozpłakała, gdy zaś ją znalazła, wybuchnęła nieskończoną wdzięcznością ku Temu, którego Opatrzność czuwa nad sierotami i nad opuszczonemi. A potém? potém, chociaż mało miała przed sobą czasu, nie mogła oprzéć się pokusie przymierzenia jakiegoś stroiku i długo, długo stojąc przed lustrem, przypatrywała się, jaki efekt w jéj włosach sprawia ponsowa wstążka...
Wtém, tuż za nią, ozwał się głosik dziecinny:
— Czy to mama?
Obejrzała się zdumiona. Na progu stało pięcio-czy sześcio-letnie dziewczę, odziane w sukienkę z kosztownego materyału, lecz brudną i zmiętą.
Dziewczynka, któréj główkę pokrywały włosy gęste, ognistorude, tuliła do piersi zwiniętą z gałganków lalkę, równéj niemal z sobą urody, dzieło zapewne rąk własnych, o ile wnosić było można z kształtu do cylindra podobnéj głowy i węglowych kresek, mających jakoby przedstawiać oczy, nos i usta. Szal duży, spływając ze szczupłych jéj ramion, wlókł się za nią po ziemi. Maleństwo to z wpółuśmiechniętą, a wpółpoważną, zwykłą dzieciom pozostawionym samym sobie, minką, zabawne było i powabne zarazem. Nie musiało jednak wywrzéć pociągającego wrażenia na mistres Thetherick, gdyż na powtórne zapytanie: „czy to mama?“ odpowiedziała ostrém i krótkiém przeczeniem, obrzucając przytém wchodzącą surowém, gniewném spojrzeniem.
Pod spojrzeniem tém dziecię zrazu cofnęło się zmieszane, odzyskując jednak prędko śmiałość, spytało:
— To co tu robisz?
W téj chwili właśnie mistres Thetherick dostrzegła szal spadający z ramion dziewczynki.
— Jak śmiesz ruszać moje rzeczy! — zawołała — brzydka dziewczyno!
— Twoje! a co? to ty moja mama!
Mistres Thetherick nie wiedząc, co z tém ma robić, i usiłując wyswobodzić suknię z piąstek nie odznaczających się skrupulatną czystością, spytała dziewczynkę o jéj imię.
Telly!
— Telly! co to Telly?
Telly? Talolina.
— A! Karolina?
— Tak, Talolina Telelick!
Mistres Thetherick cofnęła się, brwi zmarszczyła.
— Co pleciesz? czyjeś dziecko? — spytała ostro.
— Mamy — odpowiedziała mała, wesołym wybuchając śmiechem — Telly twoja córeczka, twoja, twoja, twoja! Ty jesteś moja nowa mama! Druga, stara pojechała sobie i nie powróci już zawsze, zawsze; ale Telly płakać nie będzie, bo jest nowa mama.
Nie było rady. Mistres Thetherick spytała obojętnie dziewczynkę:
— Od jak dawna tu jesteś?
Dziecko zamyśliło się.
— Od... od jutla... nie... od pojutla...
Mistres Thetherick niecierpliwie wzruszyła ramionami.
— Czy wiesz przynajmniéj kto tu cię przywiódł?
Dziecku na płacz się zbierało.
— Papo — rzekła, krzywiąc usteczka — już jutlo, już tydzień!
— Patrzcie ją! tydzień! a dopiéro co mówiłaś, że wczoraj.
— To... to może już miesiąc — dodała dziecina płacząc na dobre.
Chętka brała mistres Thetherick odepchnąć płaczącą, lecz rudowłosa główka zatopiła się w fałdach jéj sukni.
— Dosyć! no! dosyć! przestań mi szlochać i chlipać — mówiła surowo oswobadzając suknię z wilgotnych piąstek płaczącéj dzieciny. — Daj mi raz wreszcie pokój, odejdź, a, zaczekaj... Gdzie twój ojciec?...
— Papo? nie wiem. Pojechał, a może poszedł. Chory był.
— Kiedy?...
Jutlo... a może za tydzień.
— Kto cię zrozumie! Słuchaj! a kto cię tu dogląda?
Telly ubiera się sama, Dżon ściele łóżeczko, Dżon dobry dla Telly... Dżon to Ah-Fe.
— Dobrze! no, idź już, idźże sobie, nie nudź mnie więcéj... zaczekaj! a gdzie pójdziesz?
— Tam, na górę, będę się bawiła z lalą i nie będę się uprzykrzać mamie.
— Mówiłam ci wyraźnie, że nie jestem twoją matką — skończyła ostro mistres Thetherick, zamykając drzwi na klucz za małą natrętną.
Teraz wyciągnęła z kąta kufer i z pośpiechem nerwowym zaczęła pakować swą garderobę. W pośpiechu rozrywała suknie, zdejmując je z kołków, obiła sobie ręce, zakłóła palce o jakieś szpilki, ciągle przytém myśląc nad tém, co dopiéro zaszło, a wiedziała dobrze, co ma o tém trzymać. To dziecko z pierwszego swego małżeństwa, o które nie troszczył się wcale niecny mąż jéj, sprowadził tu teraz umyślnie, aby jéj dokuczyć, upokorzyć ją... Kto wie, czy czasem za dzieckiem nie zjawi się... a może się już i zjawiła matka... ta! tam jakaś, z czerwonemi jak ogień włosami... poczwara! Ta mała najpewniéj podobna do swéj matki jak dwie krople wody. Och! jak to wszystko podstępnie obmyślaném było, ukartowaném zgóry! Dziecko trzymane było w pogotowiu... Teraz przypomniała to sobie doskonale. Mąż jéj jeździł do Sakramento, widział się tam pewnie z tą... z tą... poczwarą. Zdaje się jednak, iż mówiono, że wyjechała na południe...
Tém niemniéj mistres Thetherick podobało się przypuszczać raczéj, że i matka téj małéj, rudowłosa poczwara, była w Sakramento i miewała schadzki z jéj niecnym mężem. Co za dramatyczna sytuacya! Byłaż kobieta, któraby tyle, co ona przeniosła, znieważana, sponiewierana! W wyobraźni jéj mignął cały bogaty temat do romansu. O zachodzie słońca, śród malowniczych ruin, w zaniedbałéj pozie, siedziała opuszczona, samotna. Wtém nadbiega pojazd ciągniony przez cztery ogniste rumaki. Nieszczęsna! poznaje swego męża, a obok, na aksamitnych poduszkach, dumna i nieprzystępna wspiera się... któż? jeśli nie rudowłosa... poczwara!
Tak siedząc na swym do połowy spakowanym kufrze, układała dramat cały. Widziała siebie smutkiem i chorobą zniszczoną, w ubogiéj, żałobnéj odzieży, tułającą się, a tamtą, pokrytą jedwabiem i klejnotami. Wyobrażała sobie samę siebie z suchot gasnącą, bladą, lecz témniemniéj ponętną i wyobrażała sobie łzy, które miał przelewać redaktor “Lawiny“, młodzian wielkich zdolności i większych jeszcze nadziei... Wyobrażała sobie, co powie na to pułkownik Starbottle... Ach! ale co on myśli sobie, że tak długo nie przychodzi? Ten, o! ten ją przynajmniéęj rozumie, ocenia... Ten!... zaśmiała się ostro, poczém wyraz jéj twarzy stał się tak poważnym, jak nie był ani razu śród uprzednich rozmyślań.
Ciekawa to téż rzecz, co tam ta mała porabia sama? Trzeba było przyznać, że się sprawiała cicho. Mistres Thetherick otworzyła drzwi, nastawiła ucha, zdawało się jéj, że śród niewyraźnych szmerów napełniających zwykle puste domy, słyszy gdzieś w oddali śpiew cichy, dziecinny. Przypomniała sobie poddasze, weszła na wschody.
Skośny promień słońca, spływając z nizkiego okienka, na długie i nizko sklepione poddasze, przerzynał jego mroki świetlanym słupem, w którym wirowały niezliczone snopy iskier, rozpalając prawdziwą aureolę dokoła rudowłoséj główki dziewczynki, siedzącéj na ziemi i trzymającéj na kolanach lalkę, z którą ciągnęła dawno snadź zaczętą rozmowę. Właśnie w chwili gdy mistres Thetherick zlekka uchyliła drzwi mrocznego poddasza, dziewczynka lalkę swą strofowała za to, że nie umie określić czasu, a strofując naśladowała doskonale wyrażenia i intonacye głosu mistres Thetherick, powtarzając dosłownie to, co z ust jéj przed godziną na dole słyszała. Gdy jednak oznajmiła już stanowczo, ostro i oschle lalce, że „mamą jéj nie jest“, dodała tkliwie i łagodnie, że jeśli „lala będzie bardzo, ale to bardzo grzeczna, to mamą jéj zostanie i pokocha ją czule.“ Na niewesołe usposobienie, w jakiém się znajdowała mistres Thetherick, widok ten nieprzyjemne wywarł wrażenie. To puste, nagie, ciemne poddasze, ta lalka — potwór, któréj ludzkie rozmiary tém przenikliwsze przy bezwładności i milczeniu wywierały wrażenie; ta drobna, żywa istotka przemawiająca tak słodko, wszystko to wzruszało wyobraźnię sentymentalnéj poetki. Nie zdołała oprzéć się chęci zużytkowania tak bogatego materyału. Przepyszny temat do poematu, byle nieco więcéj cieni... byle naprzykład to opuszczone dziecię siedziało tak z lalką — potworem w objęciu u wezgłowia dopiéro co zmarłéj matki... Wiatr jęczy w kominie... nie, w wieży pałacu, a wtém...
Wtém usłyszała kroki na dole w sieni. U drzwi rozlegało się nieśmiałe i dyskretne pukanie laski pułkownika.
Zbiegła śpiesznie, spotkała nadchodzącego, przed zdumiałym i nierozumiejącym o co rzecz idzie, wybuchnęła oburzeniem. Nie bez przesady, nie bez poetycznego bezładu opowiedziała mu tę dziwną przygodę.
— Nie! nie! — wołała rozdrażniona, chociaż nikt jéj nie zaprzeczał — wiem, że wszystko to było obmyślaném, zgóry ukartowaném. I pomyśl pan tylko! nędznik ten bez serca, opuszcza własne swe, rodzone dziecię i to w podobny sposób!
— Wstyd, hańba! hm! tego... — bełkotał pułkownik nie mając wyobrażenia, o co idzie, a tak dalece nie domyślał się, że chociaż wydymał swą dekę piersiową, chociaż na rozdrażnioną kobietę sypał grad spojrzeń to ponurych to tkliwych, błagających to znów zwycięskich, mistres Thetherick zwątpiła jakoś po raz pierwszy o istnieniu doskonałéj harmonii dwóch dusz...
— Nie warto! — zawołała gwałtownie, odpowiadając na niedosłyszaną jakąś uwagę czy perswazyę swego przyjaciela i cofając rękę, którą w czułém tulił objęciu — nie warto! jużem zdecydowana! Przyślij pan po moje rzeczy, skoro się panu podoba; co do mnie, pozostanę tu do jego powrotu, chcę mu dowieść niegodziwości postępowania, wyrzucić mu w oczy niecną zbrodnię.
Nie wiem, czy niedomyślny pułkownik zrozumiał w czém mianowicie polegała niecna zbrodnia Thetherick’a, przechowującego pod własnym dachem własne dziecię. Instynktownie raczéj niż refleksyjnie uczuł w téj chwili, że się na równym dotąd torze jego uczuć, pragnień i zamiarów wzbija nieokreślna lecz groźna tama. Zanim zdołał coś wybełkotać, na schodach zjawiła się mała Kery (Carrie) spoglądając nieśmiało lecz badawczo na rozmawiających.
— To ona właśnie — rzekła mistres Thetherick.
— Ach! — zawołał pułkownik przybierając ton mowy pieszczotliwy — ładna dziewczyneczka! jak się masz, śliczna panienko! czyś zdrowa? wesoła?
Miał już przybrać zwykłą swą zwycięską minę i zaczął bujać swą laskę, lecz pomiarkował, że to nie wywrze zapewne pożądanego wrażenia na tak drobném dziecięciu. Jakoż istotnie Kery skryła twarzyczkę w fałdach sukni mistres Thetherick. Pułkownik ją przestraszył. Tém niemniéj, nie zbity z tropu, z oznakami najwyższego uwielbienia, porównał stojące przed sobą, kobietę i dziecko do Madonny. Mistres Thetherick nie odpychała teraz od siebie, jak to pierwéj czyniła, tulącéj się dziewczynki, owszem uśmiechała się tkliwie, a wskazując na rudą, w fałdach swéj sukni zatopioną główkę, szepnęła zcicha:
— Odejdź pan i nie przychodź tu więcéj, czekaj na mnie wieczorem w hotelu.
Rozkaz był wyraźny. Pułkownik uścisnął czule podaną sobie rączkę, uchylił kapelusza; po chwili nie było go już w sieni.
— Czy sądzisz — spytała nieśmiało mistres Thetherick, rumieniąc się i spoglądając na tonące w fałdach jéj sukni rude kędziory — czy istotnie będziesz bardzo grzeczną, jeśli pozwolę zostać ci przy sobie?
— A czy będę cię nazywać mamą? — spytała dziewczynka podnosząc oczy.
— Jak ci się podoba — odpowiedziała z przymuszonym uśmiechem kobieta.
— O, tak, mamo! Telly będzie bardzo grzeczna.
Weszły razem do pokoju, dziewczynka, spostrzegłszy kufer, zapytała z niepokojem:
— To ty, mamo, znów odjeżdżasz?
— Nie — odrzekła, patrząc w okno mistres Thetherick.
— Ach! — zaśmiało się dziecko. — To tak, niby, dla zabawy! bawmy się, mamo! i ja pojadę z tobą!
Kery wybiegła do dalszych pokoi, po chwili wróciła wlokąc za sobą mały kuferek, zaczęła w nim pakować i z największą powagą układać: sukienki swe, zabawki, gałganki. Mistres Thetherick miała pole przekonać się, że pierwszych miała niewiele, a parę pytań obznajomiło ją z historyą dziecka. Nie nastąpiło to jednak aż wówczas dopiéro, gdy w najbardziéj interesującém i zawiłém miejscu opowiadania, wzięła dziewczynkę na kolana. Siedząc tak pogrążona w myślach, przestała słuchać dziecięcego szczebiotu i bezmyślnie zapewne gładziła rude włoski dziecka.
— Mamo, źle mnie trzymasz — ozwało się dziecko po niejakim czasie, kręcąc się na jéj kolanach.
— Jakże cię mam trzymać? — spytała z zaambarasowanym uśmiechem kobieta.
— Ot, tak!
I Kery przytuliła się do jéj piersi, zarzuciła rączki na szyję, główkę o ramię oparła. Pokręciła się jeszcze parę razy nakształt małego i pieszczotliwego zwierzątka, pragnącego umieścić się jaknajwygodniéj, przytuliła się jeszcze więcéj, jeszcze bliżéj... oczki się jéj kleiły, usnęła.
Przez czas jakiś kobieta siedziała sztywna, nieruchoma, powstrzymując oddech. Nagle, coś ją tknęło, wzruszyło. Co? może te drobne, miękkie, ciepłe u szyi jéj zawisłe rączki dziecięce? może. Dość, że drgnęła w niéj śpiąca dotąd struna. Przypomniała sobie jakąś starą, dawno zapomnianą boleść, przypomniała dni dawno ubiegłe i które przez lat wiele starała się wymazać ze swéj pamięci, dni cierpienia, trwogi, niepokoju wzrastającego ze zbliżaniem się czegoś, co trzeba było uprzedzić, czemu wypadało zapobiedz, co téż uprzedzoném zostało ze śmiertelnym bólem i trwogą. Teraz myślała o tém czémś, co być mogło, przed samą sobą nie śmiąc przyznać, że było. Odtąd upłynęło lat kilka. Ach! wszak byłoby w tym samym co Kery wieku! Ramiona obejmujące dziewczynkę drżéć poczęły i czuléj tulić do łona uśpioną. Po chwili rozwarły się, tajemną jakąś poruszone siłą, odepchnęły śpiące dziecko, niżéj, niżéj, tak jak gdyby skryć je pragnęły w mogile... Burza wspomnień zerwała się, przeleciała, łzami spłynęła.
Parę łez upadło na czoło Kery. Poruszyła się, lecz kobieta ukołysała ją znów, a wydało się to jéj teraz tak łatwém, jak gdyby przez całe życie to tylko robiła. Trzymając dziecko na kolanach siedziała tak nieruchoma, spokojna, a w cichym, pustym domu, zdawała się uosobieniem ciszy. Blaski dzienne, gasnące powoli, zwiększały jeszcze wrażenie samotności, nie omroczając jéj wszelako znamieniem czasu, upadku i rozpaczy.


Daremnie wieczoru tego pułkownik Starbottle wyczekiwał w hotelu przyjścia pięknéj swéj przyjaciółki. Nazajutrz Thetherick, wróciwszy z podróży, dom zastał pusty, zamieszkały tylko przez promienie słońca i wirujące w nich świetlane atomy.


Gdy wieść o zniknięciu mistres Thetherick i córki Thetherika gruchnęła w Fiddletown, różne o tém krążyły pogłoski. Nieprzychylne poetce pisma nadmieniały coś o porwaniu i wykradzeniu dziecka, tak samo jak niegdyś pomawiały piękną Klarę o plagiaty. Zdanie to podzielały wszystkie na ogół kobiety i niektórzy mężczyźni. Większość wszelako tych ostatnich, unikając wszelkich wniosków, poprzestawała na smutnym fakcie, że piękna kobieta otrzęsła pył Fiddletown z eleganckich bucików. Opłakiwano raczéj jéj stratę, niż potępiano tajemniczy postępek. Owszem, z pewną niechęcią odwracano się od obrażonego małżonka i pokrzywdzonego ojca, podając w wątpliwość szczerość jego żalu. Natomiast do pułkownika zwracano się z ubolewaniem napoły szczerem, napoły szyderczém, zasypując go w gospodach, knajpach, ogródkach i tym podobnych, do zwierzeń niezbyt odpowiednich miejscowościach, tysiącznemi kondolencyami.
— Płochą była — utrzymywał jeden — i powinieneś być przygotowanym, że ci wcześniéj, czy późniéj, wywinie kominka! Dziwi mnie tylko, żeś się dał podejść. Wszak utrzymują, żeś noc całą stał na warcie, jak szalony biegając po hotelu tam i napowrót i wszystko to na marne!
Inny znów, dolewając gorącéj oliwy na świeżą ranę przyjaciela, dodawał:
— Słyszałem, żeś sam, we własnéj osobie eskortował kufer i dziecko na pocztę, gdzie na nią czekał szczęśliwszy od ciebie. Mówią, żeś się oblizywał, gdy ci czule dziękowała za bezinteresowne usługi. Mówią, że obiecała użyć cię znów w potrzebie. Co? nie tak? zaprzeczasz temu? nie tak było? Tém lepiéj. Powtarzam, com słyszał, historya ta obiega wszystkie knajpy.
Szczęściem dla reputacyi mistres Thetherick, ogrodnik Chińczyk, jedyny w Fiddletown świadek jéj odjazdu, utrzymywał niezmiennie, że odjechała sama z dzieckiem. Ah-Fe — tak się wabił ów ogrodnik — na jéj rozkaz zatrzymał przechodzący dyliżans i opłacił podróż do San-Francisko. Wprawdzie, zeznania Chińczyka nie były prawomocne, tém niemniéj nikt ich tym razem nie podawał w wątpliwość, ani ci nawet, którzy nie wierzyli w zdolność poganina świadczenia o prawdzie, a że się nie mylili, okaże to dalszy ciąg téj wiarogodnéj kroniki.


Od tajemniczego zniknięcia mistres Thetheric z małą Kery, przeszło kilka miesięcy. Pracujący w ogrodzie poranku pewnego, Ah-Fe, został zagadnięty przez dwóch przechodniów, współziomków swych, wędrownych kramarzy, uzbrojonych w kosze i drągi. Pomiędzy rodakami zawiązała się jedna z tych błyskawicznych, podziw i wzgardę w kaukaskiéj rasie wywołujących rozmów. Przechodzący tamtędy pod tę porę pułkownik Starbottle uśmiechnął się wzgardliwie na tę powódź dźwięków. Choleryczny Thetherick cisnął w rozmawiających kamieniem. Rozbiegli się, lecz zamienili przedtém jakieś zwitki papieru, pokryte dziwaczném pismem, przyczém mały pakiet pozostał w ręku Ah-Fe. Gdy go rozwinął w kuchni, pokazało się, że zawierał w sobie świeżo uprany i starannie wyprasowany dziecięcy fartuszek, oznaczony na rożku cyfrą K. T. Ah-Fe złożył go starannie, schował za swą bluzę i z chytrym jakimś uśmiechem wziął się do szorowania rądli. Dopiéro w parę dni potém, zaszedł drogę swemu panu.
— Ah-Fe — rzekł — nie lubi Fiddletown, Ah-Fe pięknie chory. Ah-Fe pójdzie stąd.
Na tę bardziéj lakoniczną, niż wyraźną przedmowę, Thetherick odpowiedział wysyłając Chińczyka do „stokroć stu tysięcy“ — i tak daléj...
Ah-Fe z niezmąconym spokojem przeprowadził wzrokiem swego byłego pana. Zanim opuścił Fiddletown, przypadkiem spotkał pułkownika Starbottle i przechodząc koło niego, od niechcenia rzucił słów parę lakonicznych i niejasnych, lecz które tak bardzo zainteresowały pułkownika, że ostatecznie wręczył, w wielkiéj tajemnicy, Chińczykowi list jakiś wraz z dwudziestu dolarami, dodając:
— Dostaniesz dwa razy tyle, gdy mi przyniesiesz odpowiedź.
W parę godzin potém, zarówno przypadkowe spotkanie miało miejsce pomiędzy Ah-Fe i młodym redaktorem „Lawiny“. Prawda zmusza mnie dodać, że uszedłszy spory kawał drogi, Chińczyk oba powierzone sobie listy rozpieczętował, na wszystkie obracał strony, usiłując zapewne przeczytać, a gdy mu się to nie udało, pokrajane na systematyczne kwadraty, odstąpił za jakąś bagatelę spotkanemu po drodze kmotrowi. Łatwo wyobrazić sobie, jaka wściekłość ogarnęła pułkownika, gdy w następnym tygodniu, na podanym sobie z pralni Fung-Ti rachunku, poznał część swéj wymownéj epistoły, któréj inne części rozleciały się w ten sam sposób po mieście. Ah-Fe postąpił niegodnie. Może mu to wybaczą ci, którzy zechcą wysłuchać przygód jego dalszéj podróży.
Dwa razy wypchnięto go z dyliżansu, gdzie sąsiedztwo „palącego opium“ uznano za ubliżające dwom pijanym przedstawicielom wyższéj, inteligentnéj, kaukaskiéj rasy. W inném miejscu napadł na niewinnego i obił go przechodzień, życzący tém dowieść swéj chrześcijańskiéj wyższości. W Dutch-Flat okradły go bratnie ręce. W Sakramento przyaresztowano go i srogo strofowano za to chyba, że nie dał powodu do użycia przeciw sobie prawnych kroków. W San-Francisko omało go nie ukamienowała młodzież, opuszczająca szkoły publiczne. Tuląc się do murów, unikając miejsc wrzących oświatą, przez ciasne zaułki, udało mu się dotrzéć do zamieszkałéj przez Chińczyków dzielnicy miasta.
Nazajutrz przyjęty został do pralni Chy-Fook’a, w następny zaś piątek roznosił klientom bieliznę.
Popołudnie mgliste było i szare, takie, jakie bywa w San-Francisko, bez świateł i cienia, ziemię i niebo oblekające właściwym sobie, bezbarwnym odcieniem. Wiatr szalał po ulicach, a szare kamienice wyglądały opuszczone i opłakane. Huragan był tak silny, że na rogu ulicy Ah-Fe zmuszony był postawić kosz z bielizną na ziemi i odpocząć chwilę. Biedny Ah-Fe! nie mógł na żaden sposób uwierzyć w utarte przysłowie o łaskawości niebios dla strzyżonych owieczek. W prostocie swéj zresztą nie odróżniał świstu wiatru od świstu kamieni, rzucanych wprawną dłonią malców, a że była to właśnie godzina, w któréj młodzież opuszczać zwykła szkoły i wetując sobie czas strawiony na kształceniu umysłu, kształcić, z niczém niehamowaną swobodą, inne swe instykty, podniósł swój ciężar, przyśpieszył kroku i po chwili znalazł się na ganku małego domku.
Domek to był wiejski niemal, jeden z tych, których widać tyle w San-Francisko. Otoczony skąpą, opyloną zielenią, z pustą werendą u wnijścia i ponurym nad nią balkoném, na którym nikt nigdy nie siadywał. Drzwi otworzyła służąca, spojrzała obojętnie na kosz i na Chińczyka i wpuściła go niby domowe, niezbędne, ale niemile widziane zwierzę. Ah-Fe wszedł na wschody, uchylił drzwi do pokoju i stawiając kosz z bielizną na ziemi, zatrzymał się u progu.
Kobieta z dzieckiem na kolanach, siedząca w szarém świetle przy oknie, podniosła się z siedzenia. Chociaż poznał ją odrazu, nie zdradził się żadnym ruchem i obojętnie wzrok jéj wytrzymał. Lecz zaledwie zaczęła liczyć bieliznę, dziewczynka, popatrzywszy uważnie na Chińczyka, zawołała:
— Patrz, mamo, Dżon! nasz własny Dżon z Fiddletown!
Wołając tak, rzuciła się do byłego ogrodnika i pochwyciła go obiema rączkami za bluzę. Błyskawiczny uśmiech zamigotał w oczach i na ustach Ah-Fe.
— Mi Dżon — rzekł — mi Ah-Fe. Ah-Fe znać Kely.
Sztuka bielizny, którą trzymała, wypadła z rąk kobiety. Nie miała ona tych samych co Kery powodów zapamiętania przyjaźnie fizyognomii Chińczyka, podejrzywała zatém raczéj jakieś niebezpieczeństwo i spytała go żywo:
— Kiedyś opuścił Fiddletown?
— O! dawno! — odrzekł bez wahania. — Ah-Fe nie lubi Thetheeick, nie lubi Fiddletown, Ah-Fe lubi plać i lubi Kely!
Odpowiedź ta zdawała się zadawalniać mistres Thetherick, która ani się zastanowiła, w jakiéj mierze na ten lakonizm stanowczy Chińczyka wpłynęła niedokładna znajomość obcego języka. Zaleciwszy Ah-Fe, aby nikomu nie mówił, że ją widział, zaczęła się z nim rozpłacać.
Ah-Fe niby nie patrząc, dostrzegł jednak, że kieska pusta była, mieszkanie ubogie, suknie na kobiecie i dziewczynce znoszone i skromne. Tém niemniéj palce się jego zwarły z pewną przyjemnością na otrzymanéj zapłacie. Dopiéro po chwili zaczął pracowicie szukać czegoś w swych sukniach i wyciągnął z za bluzy zrazu dziecinny fartuszek, który położył na koszu, objaśniając, że to jest zaginiona sztuka bielizny. Następnie przekrzywiając się na wszystkie strony, prowadził daléj poszukiwania, aż z prawego niby ucha wyciągnął zwitek papieru. Rozwinął uważnie i podając kobiecie sztukę złota, rzekł spokojnie:
— Zgubić w Fiddletown, Ah-Fe znaleźć i odnieść.
— Mylisz się — zaprzeczyła mistres Thetherick, zwracając mu pieniądze — mylisz się, kochanku! nic nie zgubiłam, należy to zapewne do kogo innego.
Czoło Chińczyka zasępiło się; nie przyjmował zwróconéj sztuki złota.
— Ni, ni — utrzymywał — Ah-Fe nie blać cudzych pieniędzy. Bóg nie lubi zlodzieja, Ah-Fe nie zlodziej.
Mistres Thetherick wahała się. A może istotnie w pośpiechu odjazdu z Fiddletown uroniła pieniądz? W każdym razie musi teraz przyjąć, chociażby dla obronienia od niesłusznych posądzeń biednego Chińczyka.
— Dobrze — rzekła — wezmę to, lecz obiecaj mi, że odwiedzisz mnie jeszcze.
Tu się zatrzymała. Po raz pierwszy w życiu na myśl jéj przyszło, że nie o nią samę iść komuś mogło, więc pośpieszyła dodać:
— Odwiedzisz Kery.
Ah-Fe oblicze zajaśniało wewnętrznym jakimś uśmiechem, w którym wszelako usta nie wzięły najmniejszego udziału. Nie odpowiedziawszy ani słowa, podjął kosz z ziemi, ostrożnie drzwi uchylił i ostrożnie schodził ze schodów. Na dole dopiéro, zaszła jakaś komplikacya. Przy otwieraniu drzwi obejrzał się, szukając zapewne służącéj, która-by mu pomogła trudność usunąć, ale służącéj nie było. Tu zaszedł tajemniczy wypadek. Na stole leżała chustka i nie wiem, jak się to stało, lecz kiedy Ah-Fe jedną ręką usuwał nie dającą się odsunąć klamkę, a drugą się wsparł o stół, chustka pomału, pomału, dziwną jakąś pociągana siłą, posuwała się ku niemu, aż znikła w fałdach jego bluzy. To samo powtórzyło się z leżącą na stole serwetą, coby daléj nastąpić mogło, nie wiem, jednocześnie bowiem rozległo się stąpanie po schodach służącéj... i uparta klamka uległa wreszcie ciśnieniu rąk Chińczyka. Nie śpiesząc się, odchodził miarowym krokiem, przygarbiony tylko nieco.
Z okna, mistres Thetherick przeprowadzała go rozrzewnioném okiem. Skłonna, jak wiemy, do sentymentalizmu, wyobrażała sobie, że go tak pochyliło wzruszenie. Znikł wreszcie we mgle. Mgła stała się coraz gęstsza. Mistres Thetherick wzięła Kery na kolana i usiadła z nią u okna. Pogrążona w myślach nie słuchała szczebiotu dziecka. Widok Ah-Fe obudził w niéj roje wspomnień... Z kolei przeszła do obecnéj chwili. Czémże było to jéj dobrowolne i ciężkie, cierniste, bezowocne wygnanie? Nie wesołe być musiały jéj myśli, gdyż Kery zarzuciła jéj rączki na szyję, prosząc, aby nie płakała. Niech nieba bronią, abym pióro poświęcone obronie najlegalniejszéj moralności skazić miał uniewinnieniem téj kobiety i jéj postępowania w téj trudnéj zaiste dobie jéj życia. Sama już zbyt skłonna była do pobłażań i ubarwień przeróżnych — a taka przytém nielogiczna! A jednak któż, oprócz obłudników i dewotek, mógłby ostatecznie utrzymywać, że położenie jéj było łatwe i bez szkopułów.
Szczupły zapas pieniędzy prędko został wyszastanym. W Sakramento, wiersze, chociażby najtkliwsze, nie były popłatne, a uwielbienia redaktorskie nie wystarczały dla pokrycia kosztów utrzymania i to jeszcze z dzieckiem. Próbowała teatru. Czy to dla tego, że inaczéj ona, inaczéj publiczność rozumiała sztukę dramatyczną, czy z innych powodów, zrobiła fiasko kompletne. Wdzięki jéj przytém, tak ponętne na blizką metę, przy świetle lamp i na scenie gasły. Za kulisami otaczali ją wprawdzie liczni wielbiciele, lecz publiczność pozostała obojętną. Przypadkiem, śród tych okoliczności, odkryła, że posiada głos, nie rozciągły wprawdzie lecz dźwięczny i przyjemny. Dostała miejsce śpiewaczki w kościelnych chórach i zachowała takowe przez miesięcy kilka z własną korzyścią i ku wielkiemu zadowoleniu dżentelmanów, lornetujących chóry z ostatnich ławek. Przypominam ją sobie doskonale w tym czasie. Łagodne światło, padając z gotyckiego okna świątyni, oświecało jéj drobną główkę, wdzięcznie ułożone płowe warkocze, brwi ciemne i proste, długie rzęsy spadające na aksamitne źrenice. Drobne, ponsowe usta otwierały się i zamykały, przy białych ząbków połysku; lekkie rumieńce wzmagały się pod zwróconemi na nią spojrzeniami. Mistres Thetherick była z rodzaju tych kobiet pewnych siebie i potęgi swych wdzięków, na które uwielbienie działa jak ostroga zapuszczona w boki szlachetnego rumaka.
Cóż, nie długo trwała karyera śpiewaczki kościelnéj! Całą te sprawę słyszałem z ust jéj koleżanki, kobieciny drobnéj i obdarzonéj niezwykłą śród kobiet bezstronnością sądu. Upewniła mnie, że postępowanie mistres Thetherick na chórach było skandaliczne, poprostu do niewytrzymania.
— Ciekawa rzecz doprawdy — mówiła — czy za nic ma ona sobie współdziałające artystyczne siły? Postępowanie jéj z basem na wielkanoc zwróciło uwagę całéj pobożnéj kongregacyi, a doktór Kope, aż dwa razy obejrzał się na chóry. Wprawdzie przyjaciele jéj — to jest przyjaciele damy trzymającéj soprano — odradzali jéj od dawna zadawać się z ex-aktorką, ale ona — soprano — pobłażliwą była i chrześcijańskiego wyrozumienia pełną. Teraz dopiéro spostrzegła, co o tém ma trzymać. Zasięgnęła pewnych wiadomości. Zalotnica ta opuściła męża, najzacniejszego pod słońcem człowieka — i, o hańbo nad hańbami! wszak to rude dziecię, przychodzące za nią na chóry, to dziecię, które tak pieści, nie jest jéj własne.
Z drugiéj strony zarzuty tenora niemniéj były poważne. Alt — to jest mistres Thetherick — przedłużała pewne nuty, co zwracało na nią szczególną uwagę zgromadzenia z uszczerbkiem... chóru! z uszczerbkiem sztuki. Porządny człowiek — ów tenor — w dnie powszednie przepisywał akty w kancelaryi notaryusza i upijał się w najlepsze — człowiek z towarzyskiém znaczeniem i reputacyą, nie mógł pozostawać w tak kompromitującéj kompanii. Jeden bas tylko, nizki pękaty niemiec, obdarzony tubalnym głosem, stawał w obronie oskarżonéj. — Ot, zazdroszczono jéj poprostu, po biękna — mawiał. Tém niemniéj skryte zrazu niechęci, wybuchły w otwartą wojnę. Mistres Thetherick dała energiczną odprawę napastnikom, nie szczędziła słów gorzkiéj prawdy. Zemdlała soprano, mąż wraz z tenorem znieśli ją z chóru. Zgromadzenie wiernych zostało dnia tego pozbawione zwykłego solo, a mistres Thetherick wróciła do domu rozgrzana walką i zwycięstwem. Tu dopiéro na widok małéj Kery upamiętała się. Oznajmiła jéj, że zostały żebraczkami, i że to ona, matka, odjęła od ust swego ukochanego dziecięcia ostatni kęs chleba. Rozpłakała się. Łzy jéj teraz nie przychodziły tak łatwo jak dawniéj, gdy pisywała poezye, trudniéj téż jéj było osuszyć. Upamiętała się dopiéro, gdy jéj oznajmiono wizytę starszego z kongregacyi. Otarła oczy, zawiązała starannie nową wstążkę około szyi i wyszła do bawialnego pokoiku. Rozmowa trwała godzin parę. Szczęściem dla jego reputacyi, starszy z kongregacyi był żonatym, ojcem dorosłych córek. Tém niemniéj, po długiéj z nim rozmowie, mistres Thetherick, wróciła do swego pokoju, przyśpiewując, zburczała Kery, pomizdrzyła się przed lustrem i... nie straciła miejsca w chórach.
Tryumf jednak trwał niedługo. Żona starszego w kongregacyi powiększyła grono niechętnych. Matrona ta wezwała do pomocy żony wszystkich wpływowych członków, a zwłaszcza żonę doktora Kope i w rezultacie, posiedzenie kościelnego komitetu uznało głos mistres Thetherick za nieodpowiedni dla rozmiarów świątyni... Nie było rady, trzeba było ustąpić.
Gdy Ah-Fe wręczył jéj owę sztukę złota, mistres Thetherick od tygodni kilku była pozbawioną środków utrzymania.
Gęsta mgła zapadła w mrok wieczorny, na ulicy zamigotały mętne światła latarni, zadumana kobieta nie zauważyła nawet odejścia dziewczynki, siedziała u okna nieruchoma w posępnéj zadumie. Zbudził ją dopiéro powrót Kery z wilgotną jeszcze, dopiéro z pod prasy wyszłą gazetą wieczorną. Mistres Thetherick przeglądała ją uważnie, w nadziei znalezienia w anonsach czegoś, odpowiedniego swym uzdolnieniom. Czego mianowicie? Tegoby już i sama nie potrafiła dokładnie określić.
Na widok wchodzącéj z gazetą w ręku dziewczynki, wstała od okna, machinalnie spuściła rolety, zapaliła lampę, rozwarła dziennik, wzrok jéj padł na telegram następującéj treści:
„Fiddletown, dnia 7. Donoszą o zgonie jednego z najdawniejszych mieszkańców tego miasta. Mr. Thetherick uległ atakom, „delirium tremens“. Domowe nieszczęścia popchnęły go do zgubnego nałogu.“
Mistres Thetherick ani drgnęła. Złożyła obojętnie dziennik, rzuciła wzrokiem na dziewczynkę zatopioną w książeczce z obrazkami, nie rzekła ani słowa, tylko przez resztę wieczoru roztargnioną była i milczącą. Dopiéro gdy już Kery rozebraną była, rzuciła się na kolana przy jéj łóżeczku, i pokrywając pocałunkami ognistą główkę dziewczynki, spytała ją porywczo:
— Powiedz, chciałabyś miéć drugiego ojca?
— Nie — odrzekła stanowczo dziewczynka.
— Drugiego ojca — ciągnęła z uniesieniem kobieta — któryby pomógł twéj mamie czuwać nad tobą, pieścić cię, kochać, sprawiać ci piękne suknie i różne śliczności, wychować cię na lady?
Kery przetarła senne oczki, ziewnęła.
— Jak chcesz, mamo.
Mistres Thetherick spłonęła.
— Śpij, mała — zawołała ostro, odwracając się od dziecka, lecz o północy Kery uczuła, że ją tkliwie obejmują kobiece ramiona, usłyszała łkania wstrząsające łonem tulacéj ją do siebie namiętnie kobiety.
— Nie płacz, mamo — rzekła przez sen, a wspominając coś nie jasno o tém, co z wieczora słyszała, dodała pieszczotliwie:
— Nie płacz, Kery chce miéć nowego ojca, jeśli on będzie ciebie bardzo, ale to bardzo kochał.


W miesiąc potém, ku ogólnemu zdziwieniu, szczęśliwy pułkownik Starbottle został mianowany deputatem ze stanu Calaveras i jednocześnie poślubił piękną mistres Thetherick.
Wypadek ten rozmaicie był komentowany przez pisma różnych odcieni. „Glober“ pomieścił wstępny artykuł w następujących słowach:
„Strzały skrzydlatego bożka ugrzęzły w sercu szlachetnego syna Marsa i Temidy. Czarodziejką, która opętała czcigodnego pułkownika Starbottle, jest piękna wdówka, kapłanka muz i ś-téj Cecylii. Głos jéj podnosił ducha modlących się w jednéj z najwspanialszych świątyń naszego miasta“.
„Dutch Flat intelligenter“ ze swéj strony przedstawiał fakt z właściwą sobie a niechętną poetce złośliwością.
„Nowy kandydat — pisano tam — otrzymał mandat poselski wraz z zaleceniem przyczynienia się do zmiany nazwiska pięknéj pani T... na S... Zaledwie miesiąc upłynął od przedwczesnéj i opłakanéj śmierci naszego szanownego kolegi T... Widocznie waleczny pułkownik nie lęka się upiorów.“
A jednak nie tak łatwo, jak z tego, co się wyżéj powiedziało, wnosić można, poszły pułkownikowi, tym razem szczęśliwym skutkiem uwieńczone, zaloty. Do wzdragań się pięknéj kobiety przyłączyło się niebezpieczeństwo rywalizacyi z bogatym antreprenerem pogrzebów, zakochanym w niéj po uszy. Szczęściem dla pułkownika, rywal, któremu zdarzyło się grzebać pewnego, w pojedynku z pułkownikiem zabitego senatora, wycofał się ze współzawodnictwa z tak walecznym rycerzem.
Niedługo téż trwały miodowe miesiące. W czasie poślubnéj przejażdżki młodéj pary, Kery zostawała u siostry pułkownika, lecz skoro tylko pułkownikowa wróciła do domu, oświadczyła zamiar wzięcia jéj napowrót do siebie. Pułkownik, od jakiegoś czasu trawiony widocznym niepokojem, który napróżno chciał zatopić w winie, spiął surdut pod samę szyję, rozdął dekę piersiową, przeszedł się razy parę przez pokój niepewnym krokiem, odchrząknął, odmruknął, stanął wreszcie przed żoną:
— Odkładałem — począł usiłując nadać słowom swym pewność, ktoréj brak zdradzało wewnętrzne drżenie głosu — zwlekałem, odkładałem to, co jest obowiązkiem moim oznajmić ci... najdroższa. Nie chciałem niepomyślną wieścią chmurzyć nieba naszego szczęścia... hm! ha! cóż robić! wyjawić to trzeba!... Niéma jéj...
— Jakto niéma jéj — powtórzyła zcicha i napozór spokojnie pułkownikowa, lecz w głosie jéj, w błysku skośnego spojrzenia, było coś, co odrazu wytrzeźwiło pułkownika, coś, pod czém się odrazu spłaszczyły jego przed chwilą tak majestatycznie wzdęte piersi.
Odchrząknął, zaczął bełkotać:
— Zaraz wyjaśnię, proszę pozwolić, wyłuszczę, hm! tak! wyłuszczę nieprzyjemny wypadek, jaki nas... to jest, jaki spotkał to dziecię. Z chwilą śmierci Thethericka, straciłaś do niego prawo... to jest, ustały twe prawa. Tak chce prawodawstwo, a prawodawstwo to nie żarty! to rzecz wielka! hm! kolosalna! rzecz, którą właśnie mam cześć własném wspiérać ramieniem... Hm! Otóż widzisz. Czyje to dziecko? Thethericka? Wszak tak, Thethericka? Thetherick umarł... rzecz żyjąca nie może należéć do umarłego... oczywiście nie może... Wszelako, przecie... jak to powiedziéć? przecie... wszelako, dziecko ma matkę, rozumiesz?
— Gdzie ona jest? — spytała cicho, śmiertelnie pobladła kobieta.
— Zaraz, zaraz, proszę poczekać, wytłómaczę, wyłuszczę. Dziecko ma matkę... za-a-tém należy do matki. Ergo. Jurystą jestem, Amerykaninem i obowiązkiem moim było zwrócić dziecię nieszczęsnéj matce!
— Gdzie ona jest? — równie cicho, jak przedtém, spytała pułkownikowa, wzrok wlepiając w męża.
Mieszał się coraz więcéj.
— Odjechała... hm! wczoraj... statkiem parowym... pierwszéj klasy... Wartkie fale uniosły dziecię do nieszczęsnéj matki.
Mistres Starbottle ani drgnęła. Pułkownik, uspokojony tém zachowaniem się żony, zbliżył się do niéj z dygnitarską powagą i tkliwą zarazem galanteryą.
— Uczucia twe — począł dość płynnie — uczucia twe przynoszą zaszczyt całéj płci nadobnéj, lecz rozważ proszę te okoliczności hm! ha! uf!
Poprawił krawat, uśmiechnął się, przysunął bliżéj do żony.
— Czyż może co rozłączyć dwa spojone... hm! tak! spojone serca? Mała ta ładną była, dobrą, grzeczną dziewczynką... ale... nie nasza, nie nasza! Niéma jéj... hm! Czyż już nam nic nie pozostało?... rozważ, pomyśl, zastanów się... czy ci już nic nie pozostało? A ja?...
— Ty!... — krzyknęła gwałtownie kobieta, zrywając się na równe nogi. — Ty!... a wiesz-że dlaczego wyszłam za ciebie? Dlatego tylko, aby jéj dać chleb i dach. Ty! aleś ty pies poprostu, którego do nóg mych przykułam, aby nie dać przystępu innym. Ty!...
Odepchnęła odurzonego, przeszła do pokoju, który przedtém był pokojem Kery; po chwili minęła znów męża i potrąciła go, udając się do swego pokoju. Nagle zjawiła się znów przed nim z płonącemi policzkami; błyszczącém okiem, brwią ściągniętą, drżącemi usty, wyniosła, rozkazująca, nieprzejednana!
— Słuchaj — rzekła ochrypłym głosem — słuchaj! Nie dotkniesz mnie, nie zbliżysz się do mnie, oblicza mego nie ujrzysz, dopóki mi jéj nie wrócisz. Tam, gdzie ona będzie, ja będę. Wydostanę ją chociażby z pod ziemi! Słyszysz! zrozumiałeś?...
Potrąciła go znów, zrobiła rękoma giest, jak gdyby zrywała jakieś węzły, a odszedłszy do swego pokoju, zatrzasnęła drzwi za sobą i zamknęła na klucz. Walecznego pułkownika zdjął strach paniczny. Zachwiał się na nogach, runął jak długi na kanapę. Parę razy próbował dźwignąć się, lecz nie mógł, aż ulegając wreszcie wpływom wrażeń i napojów, któremi usiłował był podniecać odwagę, po wybełkotaniu kilku słów od rzeczy, zapadł w sen twardy.
Tymczasem w przyległym pokoju, pułkownikowa układała swe rzeczy z gorączkowym pośpiechem. Okoliczność ta musiała jéj przywieść na pamięć odjazd z Fiddletown, gdyż razy parę zatrzymała się, ręce podnosiła do płonącéj twarzy, nasłuchiwała, czy téż u drzwi nie odezwie się znów cichy dziecinny głosik „ci to mama“... Na samo wspomnienie słów tych drżała teraz i oczy jéj mgliły się łzami. Przypadkiem natrafiła na wpółzdarty, dziecinny trzewiczek. Na ten widok wydarł się jéj pierwszy jęk z piersi. Trzewiczek podniosła do ust i gorącemi okrywała pocałunkami. Zbliżyła się do okna, aby mu się lepiéj przypatrzyć, zakaszlała, uczuła się nagle słabą. Okno, podłoga, sprzęty, wszystko zaczęło w jéj oczach kołować, majaczyć, z trudnością doczołgała się do łóżka i tuląc ciągle do ust trzewiczek i chustkę, którą usiłowała kaszel powstrzymać, upadła blada, wycieńczona... Na ustach, chustce i poduszce dostrzedz można było po chwili kilka plam krwistych.
Wiatr wzmagał się tymczasem na dworze i wydymał firanki u okna. Mgła zsuwała się na miejskie dachy i ulice, spowijając wszystko w cichym spokoju. I spokojnie, nieruchomie, bólem złamana, tém niemniéj ponętna, spoczywała na łóżku piękna oblubienica, a po drugiéj stronie drzwi zamkniętych, rozlegało się regularne chrapanie i sapanie niefortunnego oblubieńca.

2.

W roku 1870, w tygodniu poprzedzającym Boże Narodzenie, mała mieścina Genua, nieopodal New-Yorku położona, zadawała wyraźniejszy niż kiedykolwiek kłam fantazyi swych założycieli i chrzestnych ojców. Nazwa jéj przypominała słodycze włoskiego nieba, a tymczasem śnieżna zamieć szalała, ubielając płoty i dachy, wstrząsając słupami telegraficznemi, zielonemi okiennicami domów, drewnianemi kolumnami u podjazdów hoteli i restauracyj, bieląc ulice i rzadkich na nich przechodniów. Tylko główne kościoły miasta, wyskakując wieżyczkami, rysowały się na tle zamieci, a śród nich najwyraźniéj sterczała, do olbrzymiéj lokomotywy podobna kaplica metodystów, wznosząca się zresztą w pustém miejscu, w pobliżu dworca kolei żelaznéj. Gdzieś daléj na głównéj ulicy widać było gmach okazały, ozdobę i chwałę miasta: pensyę doktora Kramera.
Nadejście pośpiesznego pociągu nie wywołało w téj dzielnicy miasta ożywienia. Jeden zaledwie podróżny wysiadł na stacyi i zamówił jednokonny wózek. Pociąg zahuczał, zaświstał i odbiegł. Nadciągnął niebawem drugi, towarowy. I ten pociągnął daléj. Na dworcu zamknięto kasę i drzwi, a nadzorca odszedł do domu.
Świst lokomotywy wywarł jednak pewne wrażenie pomiędzy kilku pensyonarkami, raczącemi się w poblizkiéj cukierni. Metoda wychowawcza, zastosowana na pensyi doktora Kramera, wywierała pożądane skutki na fizyczny i moralny rozwój dziewcząt. Stosując się oficyalnie do przepisów higieny, objadały się pokryjomu najprzeróżniejszemi przysmaczkami. Co święto, najregularniéj uczęszczały na nabożeństwo i równie regularnie w czasie kazania kokietowały znajdujących się w kościele dżentelmanów. W klasach czytywały pilnie dzieła poważnéj i budującéj treści, po-za klasami zaś, jeszcze pilniéj studyowały romanse i dramaty. Z tego wszystkiego wyrastały na ładne, zdrowe, powabne panny i wziętość pensyi doktora Kramera nie traciła na tém. Nawet cukierniczka, u któréj się zadłużały po uszy, mistres Philipps, nie odmawiała im kredytu i sympatyi, a w razie potrzeby spiskowała wraz z niemi przeciw szkolnéj regule. To pewna, że nie miała weselszych i powabniejszych nad nie klientek.
Na głos świstu lokomotywy, porwała się z miejsca najstarsza, a przynajmniéj najurodziwsza z biesiadujących, dziewczyna o orlim nosie, o śmiałych, znamionujących przodownicę ruchach.
— Czwarta! — zawołała — czwarta! a o piątéj modlitwa i szukać nas będą. Trzeba pośpieszać. Masz książkę, Ado?
Zapytana wyciągnęła z pod płaszczyka najnowszy romans.
— A ty Kery, masz prowizye?
W woreczku Kery znajdowały się paczki z prowizyami.
— No! dobrze, w drogę! — zakomenderowała, a przechodząc koło cukierniczki, skłoniła wesoło głową.
— Na mój rachunek, mistres Philipps — rzekła — rozpłacę się, gdy mi nadeślą kwartalną pensyę.
— Nie, Kete — zaoponowała Kery dostając portmonetkę — dziś na mnie kolej.
— Za nic — stanowczo, brwi marszcząc, zaprzeczyła Kete. — Za nic, chociażbyś posiadała krewnych w saméj Kalifornii. No, dziewczęta, w drogę.
Otwarły drzwi. O mało wiatr ich nie porwał i nie wywrócił, aż się przelękła dobra mistres Phillipps.
— Bójcie się Boga — zawołała — nie możecie odchodzić w taką pogodę, poślę lepiéj z oznajmieniem na pensyę, przenocujcie u mnie.
— Gdzie tam — zakrzyczały i zanim ostatnich słów domówiła, pobrawszy się za ręce, pobiegły pognane wiatrem.
Krótki dzień grudniowy miał się ku schyłkowi, noc zapadała szybko, przyśpieszona gęsto padającym śniegiem. Zrazu posuwały się śmiało i ze śmiechem, lecz gdy usiłowały przedrzéć się przez plac otwarty, walka z burzą wywołała niejakie trudności, śmiechy przycichły i nawet łzy się już kręciły w modrych oczach Kery.
— Wróćmy nazad — zaproponowała nieśmiało.
— Nie dojdziemy nigdy — dodała Ada.
— Zatrzymajmy się przy pierwszym domu — rzekła Kery.
— Oho! pierwszy dom należy do sir Robinson’a. — Mówiąc to Ada złośliwie spojrzała na Kery, którą pomimo strachu i zimna, gorący oblał rumieniec.
— Tak, zapewne — zaśmiała się z gorzką ironią Kete — zapewne, zatrzymać się pod samemi oknami sir Robinson’a, zostać zaproszonemi na herbatę, a po herbacie łaskawie do instytutu odprowadzonemi przez Harry wraz z uprzejmym listem mistres Robinson wstawiającym się za „panienkami“, w nadziei, że tym razem i t. d. i t. d... Nie! — skończyła stanowczo — ze mną tego nie będzie. Idźcie sobie, gdzie chcecie i jak chcecie, co do mnie wracam na pensyę tak samo jak wyszłam: przez okno. — Tu skoczyła jak jastrząb na Kery, która opuściła się na zaspę śniegu i wstrząsając nią, zawołała: — Cóż to, czy nie myślisz tu zanocować? Sza! coś słychać?
Słychać było istotnie dzwonek od sań, które posuwały się ku nim.
— Cicho! Sza! odwróćcie głowy — komenderowała przyciszonym głosem Kete — jeśli nas poznają, zginęłyśmy.
Nie zostały poznane, tylko głos nieznajomy spytał uprzejmie, czy nie można im czém służyć? Odwróciły się. Przed niemi stał mężczyzna słusznego wzrostu, otulony w piękny płaszcz, w czapce, z pod któréj widniała tylko para wąsów i para błyszczących ciemnych oczu.
— Zesłał go nam święty Mikołaj — wyrzekła Ada.
Dziewczęta zachichotały, podbiegły do sań.
— Gdzie panie każą się odwieść — spytał nieznajomy.
Zawrzało, przycichło...
— Na pensyę — śmiało i dziarsko odpowiedziała wreszcie Kete.
Pojechali w milczeniu. Dopiéro gdy już podjeżdżali, nieznajomy znów spytał:
— Panie znają tu lepiéj ode mnie drogę. Kędy teraz?
— Przez okno, tam, w pawilonie — odrzekła dziarsko Kete.
— Ach! — zauważył nieznajomy i odjął dzwonki od sań.
— Teraz możemy podjechać tak blizko, jak się paniom podoba — dodał uprzejmie.
— Mówię wam, anioł z nieba — szepnęła Ada.
— Sza! — wtrąciła Kete i z niezwykle miękkiém nagięciem głosu dodała: — Pewnie anioł, ale my wyglądamy jak trzy szatanice.
Sanie prześliznęły się koło muru. Nieznajomy pomógł im wysiąść, a że od śniegu padał słaby odblask, każda z nich czuła, jak się jéj przypatrywał uważnie, choć dyskretnie i z uszanowaniem. Pomógł im następnie otworzyć okno. Uchylił się na bok, gdy wchodziły, a gdy się ponownie zbliżył do okna, usłyszał naraz trzy przyciszone:
— Dobranoc, dziękujemy.
Zdawało mu się jednak, że jedna postać pozostała dłużéj u okna. Oparł się o ramę.
— Czybym nie mógł zapalić cygara? — spytał — boję się, czyniąc to na dworze, zwrócić na siebie uwagę.
Potarł o ramę zapałkę, w oknie stała Kete. Zapałka płonęła powoli w jego ręku, a Kete uśmiechała się figlarnie... Oj! nie darmo rej wiodła na pensyi! nie darmo rodzice od lat kilku opłacali jéj wychowanie! od razu odgadła, o co mu chodzi.
Nazajutrz rano śnieg przestał padać i słońce świeciło, gdy najbliżéj okna w klasie siedząca miss Kete, cała spłoniona, szepnęła na ucho swéj sąsiadce.
— Przyjechał.
— Kto przyjechał? — spytała ciekawie Kery.
— Ktoby miał przyjechać, jeśli nie nasz wczorajszy wybawca. Widziałam przed chwilą, jak podjeżdżał pod ganek. Cicho, za chwilę ochłonę.
— Czego on tu może chciéć? — spytała znów Kery.
— Czego? Kto to może wiedziéć! Może chce umieścić z pięć córek na pensyi, a może... własną żonę, dla dokończenia wśród nas wychowania.
— Nie wygląda tak staro, na żonatego — zauważyła Ada.
— W tém to i rzecz, biedne dziecię! Nie wiesz, jak wykrętni bywają mężczyźni! Może to już tak na moję dolę.
— Co, na twą dolę? — spytała Kery.
— Sza! nauczycielka przemawia — zaśmiała się Kete.
Nauczycielka stała istotnie we drzwiach klasy.
— Miss Kery Thetherick — rzekła — proszona jest do salonu.
W salonie czekał miser Dżak Prince. Czekanie skracał przypatrywaniem się rysunkom, wyobrażającym krajobrazy z okolic Genui i rozwieszonym na ścianach próbkom kaligrafii, robótek ręcznych i tym podobnym ozdobom, nagromadzonym zwykle w salonach po pensyach. Były tam jeszcze grupy fotograficzne, na których natłoczone twarze dziewcząt wyglądały jak plamy atramentu. Z roztargnieniem przerzucał spoczywające na stołach programy nauk, myślał o rozstaniach i spotkaniach, których komnata ta bywała świadkiem, i dziwił się, że w niéj panowała taka zatęchła, zimna atmosfera... Kery Thetherick stała przed nim.
Poznał od razu jednę z twarzy wilią widzianych. Przyznał téż, że ładniejszą była, niż mu się w niepewnym wieczornym zmroku być wydała, tém niemniéj uczuł coś nakształt zawodu. A jednak, jéj falujące złotem i ogniem włosy, jéj płeć ćmiąca białością, jéj ciemne, głębokie oczy, nie mogły razić nieprzyjemnie. Dziewczę ze swéj strony poczuło się onieśmielone, zawiedzione niby w niejasnéj jakiéjś nadziei.
Przed nią stał jednak mężczyzna bez zarzutu w ubiorze i znalezieniu się, w rodzaju tych mężczyzn, których kobiety „przystojnemi“ nazywają; lecz było w nim zarazem coś niezwykłego, owo coś, co pociągać może jednych a odpychać drugich... Kery nie umiałaby określić, co zwłaszcza.
— Nie śmiem liczyć na pamięć miss Kery — począł uprzejmie. — Dwanaście lat upływa, odkąd widzieliśmy się z sobą, a pomiędzy sześcioletniém dzieckiem a przeszło dwudziestoletnim młodzieńcem, znajomość nie mogła być zbyt ścisłą, témbardziéj, że o ile pamiętam, nie przepadałem za dziećmi. Jestem jednak blizkim znajomym matki pani. Redagowałem właśnie w Fiddletown „Lawinę“, gdy się matka pani wyniosła do San Francisko.
— Pan mówi zapewne o mojéj macosze — przerwała Kery.
Miser Prince spojrzał na nią badawczo.
— Słusznie — odrzekł — istotnie nie mam przyjemności znać rodzonéj matki pani.
— Matka moja od lat dwunastu nie była w Kalifornii.
W głosie dziewczęcia było coś, co go nieprzyjemnie raziło, uśmiechnął się jednak mówiąc:
— Przybywając do pani, w imieniu jéj matki, to jest jéj macochy, zwrócić przedewszystkiém winienem uwagę pani na niektóre okoliczności. Po śmierci ojca pani, macocha jéj, czyniąc gwałt własnym uczuciom i przywiązaniu, zrzekła się opieki nad panią.
— Macocha moja — odrzekła Kery — w miesiąc po śmierci mego ojca wyszła powtórnie za mąż i odesłała mię od siebie.
Miser Prince, uśmiechnął się tak przyjaźnie, że poczynała go lubić. Nie zważając téż na jéj słowa, najspokojniéj ciągnął daléj:
— Spełniwszy, co jéj obowiązek spełnić nakazał, macocha pani weszła z jéj rodzoną matką w umowę co do kosztów wychowania pani. Postanowioném wówczas zostało, pozostawić pani wolny wybór, przy któréj z tych dwóch swych matek, doszedłszy lat ośmnastu, zechcesz zamieszkać. Umowa ta wiadomą była pani?
— Tak! małém byłam wówczas dzieckiem...
— Zapewne — uśmiechnął się miser Prince — to téż sądzę, że nie kładziono na panią żadnego nacisku. Teraz dopiéro wspominamy o tém, gdyż dwudziestego bieżącego miesiąca zaczynasz pani rok ośmnasty.
Kery milczała.
— Niech pani nie sądzi — ciągnął — żem tu przybył w celu nalegania na panią. Przybyłem poprostu oznajmić, że macocha pani: mistres Starbottle, przybędzie tu jutro i zatrzyma się w hotelu. Miłoby jéj było widziéć panią, chociaż powtarzam w najmniejszéj mierze nie chciałaby wpływać na postanowienie swéj pasierbicy.
— Czy matka moja wié o tém? — spytała żywo Kery.
— Nie umiem na to odpowiedziéć — odrzekł przybyły z powagą — lecz pewien jestem, że mistres Starbottle dochowa święcie to, do czego się zobowiązała przed dwunastu laty. Słabą jest zresztą i potrzebuje zmiany powietrza.
Mówiąc to, miser Prince wpatrzył się przenikliwie w Kery, wstrzymał oddech, czekając na odpowiedź.
— Matka moja — odrzekła ta ostatnia — dziś lub jutro przyjeżdża.
— Ach!
— Czy i pułkownik ma tu przybyć? — spytała po chwili.
— Pułkownik nie żyje... macocha pani została znów wdową.
— Nie żyje! — powtórzyło dziewczę.
— Przeznaczeniem macochy pani było przeżyć wszystkich tych, których kochała.
Kery wydało się to niejasném. Spojrzała badawczo, a chociaż miser Prince uśmiechał się jakoś uspokajająco, tém niemniéj łzy jéj nabiegły do oczu. Przybyły zbliżył się do niéj.
— Boję się — rzekł ze szczególnym błyskiem oczu — abyś pani nie przyjmowała tego wszystkiego zbyt żywo. Kilka dni jeszcze dzieli panią od stanowczéj chwili. Mówmy raczéj o czém inném. Spodziewam się, że wczorajsza wycieczka nie zaszkodziła pani.
Twarz dziewczęcia opromieniło wdzięczne zakłopotanie.
— Co pan pomyślał o nas? — rzekła — narobiłyśmy panu tyle kłopotu...
— Bynajmniéj, zasady moje nie pozwoliłyby mi zapewne dopomagać trzem młodym panienkom do wyjścia wieczorem z pensyi przez okno, ale do powrotu... to co innego.
Zadzwoniono u drzwi wchodowych, miser Prince powstał.
— Zastanów się pani dobrze — rzekł — zanim coś postanowisz.
Kery przysłuchiwała się uważnie dobiegającym z korytarza głosom. Naraz drzwi się otwarły i służący zaanonsował:
— Mistres Thetherick i sir Robinson.


Właśnie pociąg popołudniowy przebiegł przez Genuę, gdy miser Prince wracał do hotelu znudzony i znużony. Na usposobienie jego i smak wytworny ujemnie działały uliczki przedmieścia, nędzne domki, nędzniejsze jeszcze okoliczne wioski, którym miał czas się przypatrzyć. Zniechęcony wszystkiém, co widział i słyszał, wolał uniknąć rozmowy z właścicielem gospody, lecz ten dostrzegłszy go zdala, zaszedł mu drogę z oznajmieniem, że dama jakaś czeka go w salonie.
Miser Prince wbiegł na schody. Zaledwie drzwi uchylił, na jego spotkanie rzuciła się mistres Starbottle.
Ostatnie lata zmieniły ją do niepoznania. Pełne jéj niegdyś ramiona i piersi zapadły, z rąk wychudzonych zsuwały się złote bransolety, gorączkowe rumieńce barwiły wychudłe policzki, oczy tylko rozbłysłe i zapadłe zachowały dawną piękność, a usta otwarte, w krótkim oddechu, odsłaniały białe zęby i miały chwilami dawny, pełen wdzięku uśmiech. Włosy płowe z połyskiem jedwabiu, miękkie i puszyste, ocieniały zapadłe skronie, na których się rysowały delikatne, sine żyłki. Nerwowym ruchem pochwyciła obie ręce wchodzącego.
— Klaro! — rzekł Dżak z wyrzutem.
— Och! daruj mi, Dżak — odrzekła, usuwając się osłabiona na fotel, lecz rąk jego nie puszczając — daruj mi! nie mogłam dłużéj wytrzymać! Nie przeżyłabym téj nocy w niepewności... Daruj mi drogi! i bądź cierpliwy... wszak niedługo cię już męczyć będę... Pozwól, niech tu zostanę. Nie będę się napierać widziéć ją, ale lepiéj mi będzie bliżéj niéj. Doprawdy już się czuję silniejszą. Więc ją widziałeś? kiedy? dziś? Mów! jak wygląda? co myśli? Mów bez ogródek... urosła? piękna? czyś ją poznał? czy... czy wróci do mnie?... może już tu była? nadejdzie lada chwila... Nie odpowiadasz, Dżak?
Ciemne i bystre oczy mężczyzny tonęły w jéj gorączkowym wzroku z wyrazem nieograniczonéj, jéj jednéj tylko znanéj czułości.
— Klaro — począł łagodnie i błagająco — uspokój się, Klaro! — drżysz cała, zmęczonaś podróżą i temi wrażeniami... Tak, widziałem Kery; urosła, piękna. Niech ci to nateraz wystarcza.
Łagodna jego stanowczość, jak zwykle i tym razem uspokajająco na nią podziałała. Ściskał i całował jéj delikatne, wychudłe ręce. Po chwili spytał ją zcicha:
— Czy pisała kiedy do ciebie?
— Dwa razy, dziękując za przysłane sobie upominki — odrzekła z nerwowém poruszeniem, odpowiadając na jego wzrok tkliwy i pytający, poczém dodała: — ot, zwyczajne listy pensyonarki.
— Czy wiedziała o tém, żeś uboga, o tém, ile cię ofiar kosztowało jéj wychowanie i dostarczanie pieniędzy na każdą potrzebę?
— Nie; skądżeby mogła o tém wiedziéć? Wszak nie mam wroga, któryby mnie zdradził?
— Ale — ciągnął Dżak rozważnie i smutnie — ale jeśliby Kery lub mistres Thetherick wiedziały, jak rzeczy stoją, kto wié?... młode dziewczęta lubią blaski, których ty, Klaro, dać jéj nie możesz. Kto wié zresztą, może Kery liczy na świetne stosunki, może się w kim kocha?
Dreszcz przebiegł od stóp do głowy mistres Starbottle. Ujęła rękę Dżaka i przemówiła tkliwie:
— Gdyś mię zastał chorą i opuszczoną w Sakramento, gdy, o! niech ci to Bog stokrotnie nagrodzi! ofiarowałeś się dostawić mnie aż tutaj, wszakżeś utrzymywał, że znajdziesz sposób zapewniający nam niezależność.
— Prawda — pośpieszył odrzec Dżak — jest sposób, lecz trzeba, abyś wprzód wyzdrowiała i wzmocniła się. A teraz, gdyś się uspokoiła nieco, opowiem ci moję wizytę na pensyi.
Opowiadał, nie omijając najdrobniejszego szczegółu, lecz osłaniając wszystko odbłyskiem poezyi i dowcipu. Opowiadał długo i szeroko, a ktoby go słyszał mówiącym wówczas, zrozumiałby, co przed laty czyniło „Lawinę“ tak poczytném i zajmującém pismem. Opowiadał, dopóki nie przygasły rumieńce i oczy słuchającéj, dopóki nie skłoniła głowy na poduszkę.
— Niech mi nieba wybaczą — szepnął wówczas przez zaciśnięte zęby – zabiłbym ją, gdybym powiedział prawdę.


Skłaniając zmęczoną głowę, mistres Starbottle przedstawiała sobie Kery śpiącą w wielkim pokoju na pensyi i czuła się szczęśliwą, myśląc, że się znajduje tak blizko ukochanego dziecięcia.
Tymczasem Kery nie spała wcale. Siedząc wpółrozebrana na łóżku, wydymając kapryśnie usta i mnąc w palcach pasmo ognistych włosów, słuchała kazania wygłaszanego przez miss Kete Van Corlear. Miss Kete, któréj się Kery zwierzyła ze swych kłopotów, owinięta w białą kapę, z błyszczącemi czarnemi oczyma, z podniesioną głową, broniła zapamiętale praw mistres Starbottle i bez ceremonii ofuknęła przyjaciółkę.
— Jakto — wołała z oburzeniem — czy nie widzisz, że twoja matka, z temi twemi Robinsonami chcą cię wystrychnąć na dudka i gorzéj jak na dudka, bo na niewdzięcznicę! Sluchaj, co Van Corlear to nie Thetherick, a ja ci mówię, że gdyby ze mną rodzina moja tak postępowała, jak z tobą postępowano, i gdyby potém śmiano mi jeszcze proponować, abym zdradziła i opuściła jedyną, kochającą mnie, oddaną mi żywą duszę, puściłabym całą mą rodzinę na cztery wiatry.
Mówiąc to miss Kete machała rękoma, jak gdyby już istotnie na cztery wiatry puszczała wszystkich członków sławetnéj rodziny Corlear’ów.
— Mówisz tak, bo ci się ten pan Prince podobał — zarzuciła Kery.
Miss Kete podskoczyła. Zarzucając tragicznie koniec kapy na ramię, wyprostowała się dumnie wyzywająco.
— A gdyby i tak było! — zawołała — czyż nie mogłam od razu poznać się na wartości człowieka! Zapewne, że miser Prince nie podobny do takich szablonowych, woskowych lalek jak twój osobliwy Harry Robinson. No! śpij teraz, mała! ale nim zaśniesz, zmów pacierz na intencyę, aby i tobie łaskawe nieba zesłały takiego Prince’a, a przedewszystkiém, aby cię natchnęły dobrém i wdzięczném sercem, którego niestety brak widzę w tobie. A-a! możesz niebu podziękować i za to jeszcze, że ci zesłało taką jak Kete Corlear przyjaciółkę.
Odbiegła, wróciła, uściskała Kery, po chwili dała nurka w pościeli.


Dzień następny ciężkim był dla Dżaka, przekonanym był bowiem, że Kery nie przyjdzie do hotelu a nietylko musiał przekonanie to skrywać przed mistres Starbottle, lecz nadto dzielić pozornie jéj nadzieje i oczekiwania. Chciał ją rozerwać i wywieść na przejażdżkę, lecz bała się odjeżdżać. Kery mogła nadejść pod jéj niebytność w hotelu. Sam zresztą widział, że była nadto słabą dnia tego. Wpatrując się w jéj wielkie, aksamitne, smutne oczy, zrozumiał wyraźnie to, co mu się nieraz już nasuwało na myśl, lecz czego rozumiéć dotąd nie chciał. Obwiniał siebie, że nie dość może energicznie wpłynął na decyzyę Kery. Tymczasem mistres Starbottle zachowywała się cierpliwie i nie traciła nadziei. Prosiła, aby ją przysunięto z fotelem do okna, skąd widać było pensyę i wejście do hotelu. Snuła tysiące na przyszłość planów. Dżak słuchał pognębiony. Plany te sięgały coraz daléj. Wkrótce wyzdrowieje, już się czuje znacznie lepiéj... dużo jednak czasu upłynie, zanim do dawnych sił wróci... Mówiła to zcicha, z uśmiechem, raz wraz do tego wracała. Tego już było zanadto. Dżak wyrwał się jak z ukropu, zbiegł na dół, kazał podać wina, którego nie pijał, cygar, których nie palił, mówił do ludzi, których odpowiedzi nie słyszał i nie słuchał, jedném słowem zachowywał się tak jak mężczyźni zwykli zachowywać się w chwili ciężkiéj próby.
Słońce zapadało za chmurą i wiatr powstał. Wraz ze zmrokiem śnieg zaczął padać wielkiemi płatami, tém niemniéj mistres Starbottle nie traciła ani ufności, ani dobrego humoru. Dżak odsunął fotel od okna do komina. Teraz właśnie kończyły się na pensyi lekcye i teraz to już napewno przyjdzie Kery. Mistres Starbottle siedziała większą część wieczoru, ustroiła się na przyjęcie gościa, o ile jéj na to wyczerpane pozwalały siły; czesała i gładziła puszyste włosy.
— Nie trzeba, aby się dziecko przelękło — mówiła z nikłym uśmiechem, który przypominał Dżakowi jéj dawną zalotność.
Lżéj mu się zrobiło, gdy już około dziesiątéj wezwano go na dół, jakoby do chcącego się z nim widziéć lekarza. Wchodząc do mrocznego, źle oświeconego salonu ujrzał stojącą przy kominku kobietę. Miał się już cofnąć, gdy go powstrzymał głos, który mu się wraził był w pamięć.
— Ja to jestem lekarzem!
Mówiąca to, odrzuciła nakrycie głowy i stanęła przed nim miss Kete Corlear we własnéj osobie.
— Nie pytaj pan — ciągnęła wskazując na przestraszoną i siedzącą w kątku Kery — nie pytaj pan, wszystko w porządku i oto lekarstwo. Przedewszystkiém niech chora zażyje dozę tego specyału.
— Więc mistres Thetherick wyjechała! — zawołał Dżak.
— Mniejsza o mistres Thetherick — odrzekła dziewczyna.
— Jakżeście panie wyjść z pensyi i to o tak spóźnionéj porze zdołały? — spytał.
— A okno!
— Prawda! okno!
Miser Prince powiódł Kery do mistres Starbottle i niebawem wrócił. Wchodzącego spytała Kete:
— I cóż?
— Kery zostaje — odrzekł — spodziewam się, że i pani także?
— Nie — odrzekła stanowczo. — Ja nie kończę lat ośmnastu dwudziestego bieżącego miesiąca i nie mam choréj macochy.
— Pozostaje mi tedy ofiarować pani usługi moje.
Gdy w godzinę potém wrócił, zastał Kery u nóg macochy, w któréj objęciu spoczywała senna jéj główka. Mistres Starbottle z uśmiechem błogim podniosła do ust palec, a gdy się pochylił ku niéj, zaszemrała mu nad uchem:
— Widzisz, Dżak! mam ją, mówiłam ci, że wróci! Niech ci to Bóg nagrodzi, Dżak! Dobranoc.


Nazajutrz mistres Thetherick rozgniewana, wraz z doktorem Kramerem i Robinsonem seniorem, udała się do hotelu, dopominając się o córkę. Elegancko ubrana lecz pospolita ta kobieta zauważyła, że naznaczony termin jeszcze nie nadszedł, i że nie myśli zwalniać mistres Starbottle z jéj zobowiązań. Sir Robinson dodał, że cała ta awantura może niekorzystnie wpłynąć na przyszłość młodéj osoby. Próżno miser Prince powoływał się na zdrowie mistres Starbottle, na niewiadomość co do postanowienia miss Kery, na naturalne uczucia. Wreszcie zarumieniony, z dziwnym wyrazem oczu, lecz najspokojniejszym tonem wyrzekł:
— Obowiązkiem moim jest oznajmić państwu, że ostatnia wola Thetherick’a wbrew sprzeciwia się żądaniom waszym, i że ja jestem egzekutorem testamentu, znalezionego w jego papierach dopiéro w kilka tygodni po śmierci. Wówczas własność Thetherick'a nie posiadała wartości i dlatego testament opublikowanym nie został. Dopiéro od lat paru rzeczy się zmieniły. Majątek testamentem przekazany córce i ostatniéj żonie nabrał wartości, a rodzicielskie prawa testament przekazał mistres Starbottle.
— Jakaż jest wartość spadku? — spytał sir Robinson.
— Nie umiem stanowczo odpowiedziéć, coś około pół miliona.
Sir Robinson był przekonany.
— Jako przyjaciel miss Thetherick, muszę przyznać słuszność jéj wyborowi — rzekł.
— Co do mnie — dodała matka — nie zamierzam burzyć testamentu mego męża.
Na tém skończyła się burzliwa narada.
Dowiedziawszy się o pomyślném i niespodziewaném rozwiązaniu tak żywo interesującéj ją kwestyi, mistres Starbottle podniosła do ust rękę Dżaka.
— I dotąd zachowywałeś to w tajemnicy przede mną i przed nią? — rzekła.
Dżak uśmiechnął się tylko.
W tydzień potém prawne formalności były spełnione, Kery pozostała przy mistres Starbottle, która najęła domek na przedmieściu, w oczekiwaniu powrotu zdrowia i wiosny.
Lecz i jedno i drugie dziwnie się jakoś opóźniały tego roku. Chora się jednak nie niecierpliwiła. Z okien przypatrywała się nieznanym w Kalifornii drzewom i rozpytywała Kery o ich nazwy. Na to dziwnie opóźniające się tego roku lato planowała długie i dalekie przechadzki z Kery, w tych zielonych gajach, które widziała w oddali... zdawało jéj się nawet, że coś o tém napisze... widocznie do sił wracała. Kto wié, czy jeden z ówczesnych mieszkańców tego domku na przedmieściu nie zachowuje dotąd jako skarb cenny piosenki, tak świeżéj i wdzięcznéj, że dobrać do niéj jako wtór można było szczebiot skowronków, uwijających się u okien i wołających niby na chorą kobietę.
Nadszedł wreszcie, jako miła niespodzianka, dzień tak piękny i pogodny, ciepły, wonny, wiosenném ozłocony słońcem, że wyniesiono chorą na powietrze. Grzejąc się na słońcu zdawała się zadowoloną i spokojną.
Kery zmęczona czuwaniem u nóg jéj usnęła. Długie i cienkie palce mistres Starbottle z pieszczotą przesuwały się po jéj ognistych włosach. Przywołała do siebie Dżaka.
— Kto tu był dopiéro? z kim rozmawiałeś? — spytała wpatrując się weń bacznie.
— Miss Van Corlear — odrzekł.
Chwilę milczała, nie wypuszczając z chłodnych rąk jego ręki i patrząc nań swemi aksamitnemi źrenicami.
— Usiądź przy mnie — rzekła ledwie dosłyszalnym głosem — chcę ci coś powiedziéć. Jeśli ci się kiedy... o, dawno temu! wydałam okrutną, zimną lub zalotną, to dlatego, że cię kochałam, Dżak. Ciebie jednego kochałam gorąco, prawdziwie, wówczas nawet, gdy się zdawałam niegodną twéj miłości. Nie chciałam-bo, widzisz, wiązać twéj przyszłości z moją... przeszło to... teraz wszystko już przeszło... minęło... Ale marzyłam... zwyczajnie kobieta, marzyłam, że w niéj znajdziesz, czego mi brakło, co cię Dżak uszczęśliwi...
Tu rzuciła na śpiącą na swych kolanach dziewczynę spojrzenie niewymownéj czułości.
— Marzyłam — ciągnęła — że ty ją pokochasz, dobry, szlachetny Dżaku! czyż i te marzenia płonne były?
Spojrzała mu niespokojnie w oczy.
Ściskał czule jéj rękę, lecz milczał.
Po kilku chwilach ozwała się ciszéj jeszcze.
— Może twój wybór i dobry, Dżak! wygląda to na poczciwe dziewczę, nieco tylko za śmiała...
I na tém słowie głos jéj zawisł. Gdy w kilka chwil potém zbliżono się do niéj, ptaszek, który przysiadł był na jéj piersiach, odleciał spłoszony, a ręka, którą zdjęto z głowy jéj pasierbicy, opadła bezwładnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.