Wyrzutki z Poker Flat'u

<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Wyrzutki z Poker Flat'u
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. The Outcasts of Poker Flat
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
X.
WYRZUTKI Z POKER FLAT’U.
(THE OUTCASTS OF POKER FLAT).

Przechodząc główną ulicę Poker Flat'u, miser John Oakhurst, uczuł pewne zmiany zaszłe od wczorajszego wieczoru, w moralnéj atmosferze osady. Rozmawiający urywali rozmowę, gdy się do nich zbliżał, zamieniając się tajemniczemi znakami porozumienia. Nad osadą krążył świąteczny jakiś nastrój, wyglądający złowrogo w miejscach, gdzie świąt nie miano w zwyczaju święcić. Niezwykłe te oznaki nie wywołały zdziwienia na marmurowo obojętną, piękną twarz miser Oakhurst'a. Czy się nie domyślał, o co idzie? To rzecz inna.
— Uwzięli się na kogoś — myślał w duchu — prawdopodobnie na mnie — dodawał.
Kończąc milczący ten monolog, wyjął z kieszeni batystową chustkę do nosa i opylając z lakierowanych butów czerwony pył Poker Flat’u, nie łamał sobie więcéj nad tém głowy.
Istotnie osadnicy wpadli byli w arcy-rzadki paroksyzm surowéj moralności. Osada w ostatnich czasach poniosła znaczne straty, w osobach paru wielkiéj ceny koni i jednego z głównych swych koryfeuszów, nie licząc kilku tysięcy dolarów. Wszystko to razem wzięte zaostrzyło moralne zasady osadników. Tajemna bezsporna władza postanowiła oczyścić Poker Flat z figur podejrzanéj moralności. Wyrok wykonany został w części, przez powieszenie na gałęziach figowego drzewa, osłaniających wejście do szybu, dwóch przekonanych doraźném śledztwem o przestępstwo złoczyńców, po części zaś miał być uzupełniony przez wydalenie z gminy, kilku źle notowanych jéj członków.
Z żalem wypada mi wyznać, że na téj liście znajdowały się kobiece imiona. Wprawdzie, i niech to uspokoi czytelniczki moje, rzeczone damy obwinione były o przestępstwa wyłącznie odnoszące się do patentowanego rzemiosła, jakiemu się w Poker Flat oddawały. Ha! czyż nie trzeba paroksyzmu cnoty i niezwykłéj surowości zasad, aby podobne podpisywać wyroki!
Nie mylił się zresztą miser Oakhurst. I on także był na liście „źle notowanych“. Za co? Rzecz to arcy-skomplikowana. Byli tacy nawet, którzyby go chętnie skazali na powieszenie. Za co, przebóg? Dla przykładu niby, wistocie zaś, w nadziei odzyskania, w spadku po nim, dolarów, które mu przegrali. Jeni Wheeler, naprzykład, twierdził z najgłębszém przekonaniem, że niesłusznie jest, aby przybysz wygrywał. Na szczęście miser Oakhurst'a, w sądzie zasiadali i tacy, którym udało się ograć go niejednokrotnie i tych to wspaniałomyślności zawdzięczał życie. Podległ tylko dekretowi banicyi.
Wyrok przyjął z cechującą go obojętnością. Szuler, wierzył w przeznaczenie, jak wierni wierzą w biblię. Życie było dlań stawką i miał zwykle obecne w myśli szanse bankiera przewyższające szanse zwykłych poniterów.
Przez wzgląd téż zapewne na znaną stanowczość i nieulęknioną odwagę szulera, odkomenderowano dla towarzyszenia banitom oddział zbrojnéj straży. Oprócz miser Oakhurst'a wygnańcy składali się: z młodéj kobiety znanéj pod mianem „Księżniczki“, z innéj kobiety téjże kategoryi, znacznie starszéj i przezwanéj „matką Shipton“, i z „wuja Bill'a", znanego pijaka i rabusia.
Wyjazd banitów nie wywołał żadnych uwag śród obojętnie przypatrującéj mu się publiczności. Straże nie zamieniły słowa aż do granicy osady, gdzie kończąc swą misyę, oznajmiły wygnańcom wszem razem i każdemu zosobna, że powrót do Poker Flat'u zostaje im wzbroniony pod groźbą utraty życia.
Gdy straże zniknęły im z oczu, tłumione dotąd uczucia banitów wybuchnęły spazmatycznym płaczem „Księżniczki“, litanią wymyślań „matki Shipton“ i energiczniejszemi jeszcze klątwami wuja Bill'a. Jeden miser Oakhurst pozostał niewzruszony. Wysłuchał obojętnie krzyku staréj Shipton, wołającéj, aby jéj pozwolono „rozedrzéć tych tam gałganów z Poker Flat'u". Wysłuchał rozdzierających skarg „Księżniczki“, upewniającéj, że „skona na drodze“. Ze zwykłą ludziom swego zawodu uprzejmością ofiarował téj ostatniéj wybornego swego wierzchowca w zamian nędznéj szkapy, co się potykała i wysadzała ją z siodła. Ale i ta próba ułagodzenia towarzyszy podróży nie nawiele mu się przydała. Wprawdzie „Księżniczka“ z rozbudzoną zalotnością poprawiła smętnie u kapelusza zwieszające pióro, ale rozzłoszczonéj matki Shipton nic przejednać nie zdołało a wuj Bill gradem przekleństw obsypywał wszystkich obecnych i nieobecnych.
Dążyli do Sandy Bar, osady o dzień drogi oddalonéj, niezarażonéj jeszcze epidemią cnoty i otwartéj przeto dla włóczęgów wszelkiego rodzaju. Droga wiodła przez piętrzące się coraz wyżéj góry. Pora roku była spóźniona i umiarkowany klimat dolin zmieniał się tu w zimny i wilgotny. Wzbijająca się w górę droga stroma była i wązka. Około południa już „Księżniczka“, zsuwając się nawpół omdlała z siodła, oznajmiła, że się „ani krokiem nie ruszy daléj“. Chcąc-niechcąc musiała zatrzymać się cała karawana a miejsce sprzyjało dla wypoczynku. Była to kotlina głęboka. Las otwierał się w obszernéj elipsie, po-za drzewami sterczały skały nagie, spiętrzone, chylące się nad krawędziami przepaścistego wąwozu. Tylko czy rozsądnie było popasywać zgoła? Miser Oakhurst, wiedząc, że mają przed sobą więcéj jeszcze niż połowę drogi i brak zapasów podróżnych, radził filozoficznie „nie liczyć lew przed skończeniem gry“. Ale gdzie tam! Mieli przecie podróżne flaszki z whiskey, a to im starczyło za pokarm, ciepło, wygodę. Wkrótce téż whiskey wywarło skutki: wuj Bill zaniechał wojowniczych wycieczek i popadł w głupowate osłupienie, matka Shipton chrapała a sama „Księżniczka“ chwiała się rozmarzona. Oakhurst pozostał oparty o skałę, w obojętném wyczekiwaniu, aż się wytrzeźwią.
Miser Oakhurst nie pijał. Dowodził, że nie znosi trunków. Wistocie zaś powołanie to jego wymagało nieskończenie wiele trzeźwości, przenikliwości, rozwagi, zimnéj krwi. Teraz, patrząc na swych przygodnych towarzyszy, oddawał się niezwykle melancholijnym rozmyślaniom. Po raz pierwszy samotność jego, koczownicze życie, padoły, któremi kroczył, obyczaje, zamiłowania, nałogi i błędy, uprzytomniły mu się wyraźnie i piersi zgniotły nieznanym dotąd żalem i tęsknotą. Starał się odpędzić od siebie nie wesołe te myśli i oddał się powszednim zajęciom. Opylił starannie wykwintną odzież, obmył twarz i ręce i przy drobnych tych czynnościach, zapomniał niemal o tém, co mu przed chwilą dotkliwie dolegało. Nie przeszło mu wprawdzie ani razu przez myśl, że się może odłączyć od słabszych i występniejszych, przez traf ślepy zesłanych mu towarzyszy, czuł jednak, że go opuszcza umysłowa i moralna równowaga, że go nic już nie podtrzymuje na duchu. Obejrzał się po nagich ścianach brunatnego granitu. Na sto stóp wysokości piętrzyły się one po obu stronach przypadłego do ich stóp lasu. Spojrzał na przepływające ponad skałami obłoki. Złowieszcze miały barwy. Spojrzał w dal na wąwóz i drogę. Zapadała w coraz głębszy mrok... Wtém, któś go zawołał po imieniu.
Jeździec spuszczał się stromą drogą ku koczującym w kotlinie. Po czerstwości młodocianéj cery i otwartéj fizyognomii, miser Oakhurst poznał od razu mieszkańca Sandy Bar, Toma Simson, znanego ogólnie pod nazwą „niewiniątka“. Oakhurst spotkał go był przed kilku miesiącami za zielonym stołem, ograł z całego mienia, a po skończonéj grze wziął na stronę mówiąc: „jesteś poczciwym z kośćmi chłopakiem, ale nie masz pojęcia o kartach, nie kuś drugi raz szczęścia, bo ci nie dopisze“. Przy tych słowach wsunął mu w rękę wygrane dopiéro co pieniądze i, nie słuchając protestacyi i podziękowań, wypchnął łagodnie za drzwi, ani myśląc o tém, że zjednał sobie wiernego przyjaciela.
To téż i teraz w zdziwieniu i powitaniach chłopaka przebijała się serdeczna radość. Jechał próbować, jak mówił „szczęścia“ do Poker Flat. „Sam?" — „Nie, nie zupełnie sam“. Zaśmiał się. Była z nim Piney Woods. Miser Oakhurst wszak przypomina sobie Piney Woods? Posługiwała gościom w sali wstrzemięźliwości, kochali się oddawna z Tomem, ale stary Woods robił trudności, więc ją Tom wykradł i miał zamiar poślubić w Poker Flat. Szczęśliwy istotnie traf przewodniczył im w podróży, gdyż tu właśnie zamierzali spocząć chwilę i najniespodzianiéj znaleźli się w tak miłém towarzystwie.
Tom Simson wygłosił wszystko to jednym tchem. Z poza drzew wyłoniła się rumiana twarz przystojnego, piętnastoletniego dziewczęcia.
Miser Oakhurst nie należał do pessymistów, wiedział jednak, że obecne popasywanie na drodze nie zapowiada nic dobrego. Kopnął nogą wuja Bill'a, któremu się zbierało na żart niewczesny, i starał się odwieść nowoprzybyłych od zamierzonego w kotlinie wypoczynku, przedstawiając im brak zapasów podróżnych. Niestety! Simson miał muła obładowanego żywnością i dostrzegł nieopodal rozwaloną lepiankę.
— Piney z mistres Oakhurst — rzekł, wskazując uprzejmie „Księżniczkę“ — zajmą lepiankę, a my z panem damy sobie rady.
Na nazwanie „Księżniczki“ mistres Oakhurst, Bill gotów był wybuchnąć głośnym śmiechem. Powstrzymało go powtórne kopnięcie nogą szulera. Odszedł krzywiąc się, wzruszając ramionami i z cicha klnąc, ile się dało. Towarzystwo tymczasem rozsiadło się dokoła ogniska. Powietrze ochłodło, bure chmury pokryły niebo, wieczór się spuszczał i o dalszéj podróży na dzień ten nie mogło być mowy. Piney szczebiotała wesoło, „Księżniczka“ słuchała szczebiotu jéj z zajęciem, Tom zwracał mowę to do miser Oakhurst'a, to do matki Shipton, którą udało mu się udobruchać.
— To mi czartowski popas! — mruknął wuj Bill, od popasającego przy ognisku towarzystwa wzrok przenosząc na uwiązane u drzew konie i muły. W głowie jego, śród dymów alkoholu, gienialna myśl zaświtała zapewne, bo aż klasnął w dłonie, a potém całą pięścią zakrył roztwierającą się niepowstrzymanym śmiechem gębę.
Ze spływającą z gór na wąwóz nocą, wiatr zaczął chwiać wierzchołkami sosen, żałośnie jęcząc śród ciemnych gałęzi. Obecne kobiety rozłożyły się na noc we wpół rozwalonéj, wpół spuszczającemi się na nią gałęźmi jodeł przykrytéj lepiance. Na dobranoc młodzi kochankowie zamienili tak głośnego całusa, że aż echo rozbiegło się po wąwozie a ogłuszona niém „Księżniczka“ i matka Shipton, udały się na spoczynek bez komentarzy. Zasilono ognisko. Mężczyzni byli u wrót lepianki. Sen spowił podróżnych.
Miser Oakhurst miał sen lekki. Nad ranem obudził się zdrętwiały, zziębły. Gdy powstał w celu rozdmuchania ogniska, coś go musnęło po czole, coś, pod dotknięciem czego cała mu krew zbiegła do serca — był to mały śniegu płatek.
Porwał się z miejsca, w zamiarze zbudzenia towarzyszy i naglenia odjazdu, lecz spojrzawszy na miejsce, gdzie zwieczoru spoczywał wuj Bill, skamieniał. Wuja nie było i śladu, i śladu nie było uwiązanych z wieczora u drzew koni i mułów. Przekleństwo zazgrzytało przez zaciśnięte zęby Oakhurst'a.
Po chwili ochłonął. Stał jak zwykle chłodny, rozważny. Po co im sen przerywać? Młody Tom śnił widać sny słoneczne, bo mu uśmiech igrał na purpurowych wargach a Piney obok grzesznicy spała tak słodko jak pod opiekuńczém skrzydłem anioła stróża. Miser Oakhurst otulił się pledem i melancholijnie głaszcząc wąsy, wyczekiwał rozświtu. Dzień wychylał się leniwo po-za zasłoną oślepiających patrzącego płatków śniegu, krajobraz zmienił się do niepoznania, a miser Oakhurst obecną chwilę i nieuniknioną przyszłość określił dwoma ze spokojem wymówionemi słowy:
— Śniegiem zasypani!
Szczęściem, złożone w lepiance prowizye uszły rąk rabusia. Obejrzał je. Zaoszczędzane mogły trwać dni dziesiątek.
— To jest — dodał, przedstawiając zbudzonemu młodzieńcowi położenie — jeśli zechcesz przyjąć nas za stołowników? Jeśli zaś nie zechcesz, a lepiéj-byś zrobił, gdybyś się zrzekł wszelkiéj z nami spółki, pozostanie nam wyczekiwać sukursu, po który udał się zapewne wuj Bill.
Dla wiadomych sobie przyczyn nie chciał odkrywać przed towarzyszem nagiéj prawdy. „Księżniczka“ i matka Shipton, świadome rzeczy, przystały tém niemniéj na przedstawione im pod sekretem przez Oakhurst'a argumenty:
— Po jednéj poszlace domyślą się reszty — rzekł im — a nie warto w obecném położeniu zachwiewać ich zaufanie.
Naturalnie. Tom Simson oddał podróżne zapasy pod rozporządzenie miser Oakhurst'a, cały zresztą ten wypadek bawił go niesłychanie.
— Spędzimy tu jaki tydzień — mówił — potém śnieg przestanie padać i pewnego pięknego poranku wpadniemy całą gromadą do Poker Flat'u.
Wesołość Toma i spokój Oakhurst'a udzieliły się kobietom. Nad lepianką spleciono dach z gałęzi. Piney, pod przewodnictwem „Księżniczki“ objęła domowe gospodarstwo a olśniona wykwintnemi pomysłami pryncypałki co chwila roztwierała i bez tego już duże oczy wołając:
— Jak widzę, przywykłyście w Poker Flat do nielada zbytków!
Na słowa te „Księżniczka“ odwracała twarz zarumienioną a matka Shipton zalecała dziewczęciu „nie bzdurzyć“.
Gdy po bezowocnych poszukiwaniach śladu drogi przez góry i wąwozy, miser Oakhurst zbliżył się do lepianki, uderzony został wrzącą w niéj wesołością. Pierwszą jego myślą były trunki, których skryciem zajął się był jednak przez przezorność.
— Nie po pijanemu brzmi ten śmiech wszelako — pomyślał uspokojony, spojrzawszy na bawiące się u ogniska grono.
Czy téż miser Oakhurst wraz z trunkami skrył i karty, jako przedmiot wyłączony ze wspólnego użytku? Nie umiem powiedziéć. To pewna, że wieczoru tego nie wspomniano o nich ani razu. Akordyon, z pewną ostentacyą wydobyty z tłomoka młodzieńca, przyłożył się do skrócenia czasu. Po wielu niefortunnych próbach, udało się Piney wydobyć z niego parę ostrych tonów. Tom wtórował dzwoniąc w kościane kastaniety. Koroną zaś zaimprowizowanego koncertu był hymn wieczorny odśpiewany przez młodą parę. Boję się tylko, czy nie więcéj wyzywającéj pychy niż kornego błagania było w zwrotce, w któréj złączyły się chóralnie wszystkich obecnych głosy, a która brzmiała:

„Dumnym, że żyję, służąc Panu memu,
I umrę dumny, wiernie służąc Jemu“.

Sosny chwiały się. Zamieć, podnosząc tumany śniegu, wpadała pomiędzy tę nędzną garstkę rozbitków. Z ogniska, niby płomień ofiarny z ołtarza, tryskał słup iskier czerwonych.
Około północy burza ucichła, chmury rozdarły się nad wąwozem i gwiazdy mrugały jasno, przypatrując się uśpionym na białém tle śniegu.
Miser Oakhurst z potrzeby i zwyczaju swéj profesyi sypiał mało, to téż dzieląc się obowiązkiem czuwania z Tommy, na siebie wziął większą część, upewniając młodzieńca, że mu się nieraz zdarzało nie sypiać po całym tygodniu.
— Dlaczego? — spytał naiwnie Tom Simson.
Na to mu szuler z najgłębszą odpowiedział powagą:
— Gdy uda się człowiekowi pochwycić smugę szczęścia, niezna on wówczas wczasu, bo szczęście to traf skąpy w swych łaskach i korzystać z niego trzeba, w lot łapać. Traf, powiadam ci, pełnym jest dziwactw i to tylko o nim napewno da się powiedziéć, że zmienny jak gust kobiet i ta pogoda jesienna. Od czasu opuszczenia Poker Flat’u nie dopisuje nam szczęście! Zła téż ta gwiazda, co cię sprowadziła z nami! Staraj się przetrzymać traf zawzięty, a odegrasz się jeszcze może, bo — skończył wesoło, choć od rzeczy:

„Dumnym, że żyjąc, służę Panu memu,
I umrę jeszcze wiernie służąc Jemu!

Po raz drugi weszło słońce, oświecając w wąwozie obitym śnieżnym kobiercem garść koczowników, dzielących się jadłem. W górskim klimacie każdy promień słońca posiada własność rozgrzewania krajobrazu, jak gdyby własność ta była przeciwwagą grozy zimy i burzy. Tym razem wesołe słońca promienie odbiły się od zasp śniegu, od nagich ścian skał piętrzących się dokoła, do których podnóża tuliła się gromada słabych, bezsilnych ludzi. W cudownie przezroczystéj atmosferze rozchodziły się dymy przyniesione tu wiatrem z daleka, bo aż z Poker Flat'u. Matka Shipton wdrapała się jak mogła najwyżéj i ze stromego szczytu skały, przesłała przekleństwo niewdzięcznéj téj, przybranéj swéj ojczyznie! Było coś uroczystego w ostatnim tym wybuchu gniewu jéj i żalu. Lżéj się jéj zrobiło na sercu i radziła „Księżniczce“, pójść za swym przykładem, obiecując tymczasem zabawić „dziecię“. Piney bowiem, dzięki swéj niewinności i delikatności, była dla tych dwóch kobiet „dziecięciem“, chociaż wyrosła z lat dziecinnych.
Wieczorem ozwał się znów akordyon, to przerywaném rozlegając się łkaniem, to wzbijając się w wąwozie lotnemi chichoty. Tym razem jednak muzyka nie omamiła głodnych żołądków, trzeba się było uciec do środków energiczniejszych, jak naprzykład do opowiadania ciekawych historyj. Wniosek ten upadłby zapewne, gdyż ani miser Oakhurst, ani jego towarzyszki nie były skłonnemi do wywoływania mar wspomnień, lecz głos zabrał młody Tom, któremu przed kilku miesiącami wpadły były przypadkiem zabłąkane wypisy z Iliady, w przekładzie Pope'a. Miał on tedy co opowiadać, a choć miarową mowę poety zastąpił gminnym, miejscowym dyalektem, owładnął nieźle osnową epopei i wieczoru tego przed wyobraźnią banitów kalifornijskiéj osady, odżyli w blasku i krasie, a po śnieżnych kobiercach wyścielających wąwóz stąpali bohaterowie starego Homera. „Junacki Trojańczyk i Grek przebiegły“, jak ich Tom nazywał, brali się za bary unoszeni podmuchem zamieci a gniew syna Peleusza grzmiał nad słaniającemi się od wichru sosnami. Nawet miser Oakhurst słuchał z zajęciem o „lekkostopym, wedle słów barda, Achilesie“.
Tak to, z odrobiną chleba powszedniego a z niesłychaną dozą przygrywek na akordyonie, bohaterskich opowieści i baśni minął tydzień cały.
Słońce znów się skryło, i znów ołowiane niebiosa sypnęły śniegiem na góry i wąwozy. Z każdym dniem piętrzyły się nowe zaspy śniegu, i oblężeni niemi nie dostrzegali nic już zgoła, prócz olśniewającéj białości ścian ściskających ich coraz ciaśniejszą obręczą. Coraz téż trudniéj było rozpalać ognisko. Śniegi zasypały obalone drzewa i spadłe gałęzie. Nikt się jednak nie uskarżał. Zapatrzeni w siebie kochankowie zapominali o świecie całym. Miser Oakhurst, ze zwykłym sobie chłodem, spoglądał w fatalną i straconą grę. Cała oddana młodéj Piney „Księżniczka“ zdawała się weselszą niż kiedykolwiek i tylko matka Shipton, najwytrzymalsza z razu z całego grona banitów, poczęła tracić siły. Dziesiątego dnia, około północy, przyzwała miser Oakhurst'a.
— Po mnie już — rzekła słabym lecz jeszcze zrzędzącym głosem — po mnie; niéma co się długo nad tém rozwodzić i budzić ich nie warto, chciałam ci tylko powierzyć to tam zawiniątko...
W zawinięciu miser Oakhurst znalazł nietkniętą żywność, którą od dni kilku wydzielał matce Shipton.
— To dla „dziecka“ — rzekła wskazując uśpioną Piney.
— Umierasz więc dobrowolną głodową śmiercią! — zawołał Oakhurst.
— A no! coś nakształt tego — mruknęła stara i odwróciwszy się do ściany, skonała niebawem.
Nazajutrz Homer, akordyon i śpiewy poszły w zapomnienie. Gdy oddano śniegom zwłoki pierwszéj ofiary, miser Oakhurst wziął na stronę młodego Tommy, dał mu parę łyżw sfabrykowanych z pozostałego siodła i wskazując na Piney, następnéj użyczył rady:
— Pozostaje ci jeszcze jedna przeciw tysiącu szansa. Dla wygranéj i zbawienia tego oto dziewczęcia, obowiązkiem jest twoim rezykować. Jeśli uda ci się wybrnąć ze śniegów i za dwa dni dotrzéć do Poker Flat'u, wygrasz wielką stawkę.
Zapytany przez Tommy, co sam zamierza począć, odrzekł krótko i sucho:
— Ja, zostaję.
Kochankowie, rozstając się, spletli się długim i czułym uściskiem. „Księżniczka“ widząc Oakhurst'a gotującego się towarzyszyć młodzieńcowi, spytała go niespokojnie, czy téż zamierza oddalić się?
— Tylko do ujścia wąwozu — odrzekł chłodno. Nagle zwrócił się i na bladych ustach „Księżniczki“ złożył najniespodzianiéj pocałunek. W zdziwieniu czy wzruszeniu spłonęły na chwilę jéj lica.
Noc przyszła. Z nocą zerwał się wicher i nowa śnieżna zamieć. Miser Oakhurst nie wrócił. „Księżniczka“ usiłując rozpalić ogień, znalazła litościwą ręką nagromadzony w lepiance zapas opału na dni kilka. Łzy nabiegły jéj do oczu. Skryła je przed Piney, nie chcąc zasmucać „dziecka“.
Obie nie spały tej nocy. Spojrzawszy na siebie przy porannym brzasku, odgadły się wzajemnie, wiedziały, co je czeka, lecz nie przemówiły i słowa. Piney młodsza i silniejsza, objęła, aby ją wesprzéć, chwiejną kibić „Księżniczki“. Tak wspierając się wzajemnie przesiedziały w milczeniu dzień cały. Z nocą burza zawyła z nową wściekłością i, potargawszy wiotką strzechę z gałęzi, wpadła do lepianki. Nad rankiem, skrzepłe kobiety sił już nie miały rozpalić ognia, osłupiałym, senliwym wzrokiem wodziły po gasnących w popiele iskrach. Gdy ostatnia zgasła, „Księżniczka“ przytuliła się bliżéj do Piney.
— Czy mogłabyś się modlić? — spytała ją, grobowe naruszając milczenie.
— Nie, kochanko! — odpowiedziała dziewczyna.
„Księżniczce“, choć nie wiedziała czemu, ciężar jakiś spadł z serca. Wsparła głowę na ramieniu Piney i nie mówiły już z sobą więcéj. Tak pochylone ku sobie, młodsza i silniejsza, dziewiczém objęciem podtrzymując słabą i ułomną, usnęły obie.
Ucichła burza. Wiatr zwolna chwiał nad uśpionemi gałęzie drzew, ciche im nucąc kołysanki. Leciuchne, olśniewające płatki śniegu, nakształt białych motyli, latały ponad niemi i słały się dokoła miękkim, puszystym kobiercem. Gdy księżyc wyjrzał z po-za chmur, tam, gdzie niedawno koczowała garść banitów, nie pozostało śladu ludzkiéj ręki lub stopy. Dokoła, okiem nie przejrzana rozciągała się biel śnieżna, niepokalana.
Tak kobiety te spały dzień cały i jeszcze dzień następny i nie zbudziły się wówczas nawet, gdy ludzkie kroki i głosy niosących im pomoc, przerwały zaklętą ciszę wąwozu. Gdy odgarnięto przysłaniającą ich twarze śnieżną zasłonę, obie były jednostajnie spokojne i najsurowsza bogdaj moralność nie odróżniłaby grzesznicy od niepokalanéj. Pozostawiono je jak były siostrzaném splecione objęciem.
Przy ujściu wąwozu, na najwyższej sośnie, dostrzeżono do odartéj kory drzewa kulą przybitego asa, a na karcie, ołówkiem lecz niedrżącą wcale ręką skreślone słowa:


Pod tém drzewem spoczywają zwłoki
John'a Oakhurst'a.
W dniu 23 listopada 1850 roku
przegrał wielką grę
a w dniu 7 grudnia tegoż roku
zastrzelił się w tym wąwozie.

Zimny i sztywny, jak za życia spokojny i obojętny, z rewolwerem w ręku i kulą w piersi, pod śnieżnym całunem i na śnieżnéj pościeli, spoczywał najsilniejszy na pozór, lecz jak się okazało w rzeczy saméj najsłabszy z wyrzutków Poker Flat'u.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.