Z życia szulera
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z życia szulera |
Pochodzenie | Nowelle |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | A passage in the life of John Oakhurst |
Źródło | skan na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Tak było napisano w księgach przeznaczenia! Bo i mogłoż być coś mniéj zgodném z jego przyzwyczajeniami, jak znaleźć się latem, o siódméj rano na bulwarach? Prawdę mówiąc, czy to latem, czy zimą, nikt w Sakramento, zwłaszcza w miejscach publicznych, przed drugą po południu nie widywał jego bladéj twarzy. Gdy po leciech, po wielu, rozważał wypadki swego obfitego w przygody życia, zgodnie zresztą z popędami właściwemi swemu zawodowi, przychodził do wniosku, że musiało to już leżéć w jego przeznaczeniu.
Co do mnie wszelako, jako sumienny kronikarz, zaznaczyć winieném, że znalezienie się dnia tego miser Oakhursta na bulwarach o siódméj rano, pochodziło z nader zwykłego wypadku. Gdy punkt o pół do szóstéj zauważył, że w banku jest coś około dwudziestu tysięcy dolarów, karty powierzył w ręce zdolnego pomocnika, sam zaś, niepostrzeżony przez graczy, wyszedł do swego pokoju, oddzielonego korytarzem od salonu gry. Zapomniano spuścić rolety i słońce przez otwarte okno wlewało powódź oślepiających promieni. Sam chciał zasłonić okno, lecz było coś tak orzeźwiającego, nowego dlań w téj porannéj pogodzie... pochwycił kapelusz i zszedłszy bocznemi schodami, po chwili znalazł się na ulicy.
Przechodnie o téj porannéj godzinie składali się z nieznanéj mu klasy ludzi. Mleczarki i przekupnie roznosili swój towar, drobni kupcy otwierali sklepy, służące zamiatały wschody, tu i owdzie przechodziło jakieś dziecię. Na przechodniów miser Oakhurst spoglądał z obojętną ciekawością, w któréj jednak nie było cynicznéj wzgardy, z jaką zwykł był spoglądać na bardziéj pretensyonalnych członków społeczeństwa. Nie ręczyłbym nawet, czy mu pewnéj przyjemności nie sprawiało naiwne uwielbienie, z jakiém kucharki i służące spozierały na jego twarz, odznaczającą się nawet śród najpiękniejszych. Prawdopodobnie wzgardziłby spowszedniałemi sobie względami niejednéj wytwornéj damy, tém niemniéj wzrok uwielbienia, który nań podnosiła przechodząc jakaś uboga, nędznie odziana dziewczyna, miał tę własność, że wywoływał lekkie rumieńce na jego blade lica. Kończyło się zwykle na odprawieniu dziewczęcia lecz nie wcześniéj, aż się przekonało o jego hojności i o czémś więcéj jeszcze, o tém, czego żadna może z wytwornych dam nie miała zręczności sprawdzić, a mianowicie: że śmiało i dumnie patrzące czarne jego oczy, w pewnych chwilach mgliły się i miękły w aksamitnych spojrzeniach.
Szczególną uwagę miser Oakhurst’a ściągnął mały ogródek, otaczający umieszczony na uboczu domek. Nigdy, tak dobrze znane mu w bukietach róże, heliotropy i werweny nie wydały mu się tak świeżemi i ponętnemi; dlatego może, że na nich błyszczały krople rosy i że tym razem patrzył na nie, nie jako na dań należną miss Ethemidzie, która go upewniała, że wyłącznie dla niego roztacza na scenie wdzięki swe i talent, ani téż miss Monmorissy, z którą właśnie zamierzał dnia tego spędzić wieczór, ale dla własnéj przyjemności. Przeszedł razy kilka koło ogródka, a dostrzegłszy ławkę w pobliżu pod drzewem, otarł pył starannie batystową chustką do nosa i usiadł na niéj.
Poranek był prześliczny. W powietrzu panował zupełny spokój, a wietrzyk wstrząsając figowemi liśćmi, zdawał się tylko zwiastować przebudzenie drzew. W oddali rysowały się góry na tle głębokiego horyzontu, tak głębokiego i tak odległego, iż zdawaćby się mogło, że nawet promienie słońca aż tam nie dościgną. Ulegając niezwykłemu popędowi, miser Oakhurst zdjął kapelusz i, pochylając się na poręcz ławki, zapatrzył się w błękity niebios. Postawa jego zaniepokoiła zrazu ptaszki sejmikujące na najbliższéj gałęzi drzewa. Po jakimś czasie jednak, uspokojone panującą dokoła ciszą, poczęły zbierać źdźbła trawy, tuż przy jego nogach. Wtém spłoszył je zgrzyt kół po piasku.
I miser Oakhurst podniósł głowę. Drogą przechodził pomału mężczyzna, popychając przed sobą dziwnego kształtu wózek, na którym spoczywała wpółleżąca kobieta. Miser Oakhurst odrazu odgadł, że wózek ów był dziełem pomysłu i pracy silnych rąk, które go popychały z rzadką wprawą. Twarz człowieka tego nie była mu obcą. Gdzieś ją widział... Pamięć miał wyborną, wyćwiczoną rozmaitemi wymaganiami swego zawodu. Po krótkiéj więc chwili pomyślał:
— A! dom gry we Frisko; stawił na czerwone, całotygodniowy zarobek; siedemdziesiąt dolarów. Przegrał, nie wrócił więcéj!
To, co myślał, nie odbiło się jednak w najmniejszéj mierze w spojrzeniu, które zamienił z barczystym mężczyzną. Ten przeciwnie zarumienił się, zmieszał, mimowoli zatrzymał się, tak, że miser Oakhurst znalazł się zwrócony twarzą do twarzy leżącéj w wózku kobiety.
Sprzeczne o jéj piękności krążyły zdania. Ś. p. pułkownik Starbottle, biegły, jak wiemy, w téj materyi znawca, dosyć srogo sądził jéj wdzięki: „Blada — mówił — żółta, schorzała, z piwnemi oczyma, z których sama przegląda dusza.“
Kobiety żywiły ku niéj dość pochlebną dla jéj osoby niechęć. Miss Howard, występująca w corps de ballet, w wiele lat jeszcze późniéj nazywała ją „żmiją“. Miss Brimborion twierdziła, jakoby ostrzegała Oakhurst’a, że mu ta kobieta życie zatruje. Bądź co bądź miser Oakhurst, o którego wrażenia idzie tu najwięcéj, dostrzegł bladą, chudą kobietę, z wielkiemi głębokiemi oczyma, z cierpieniem widoczném rozlaném na twarzy, z jakąś dziewiczością w ruchach i spojrzeniach. Było coś dziwnie skromnego w fałdach jéj świeżéj sukni, coś dziwnie wdzięcznego w całym jéj układzie. Chuda lecz kształtna, przezroczyście biała ręka, wsparta na poręczy wózka, odbijała od spracowanéj, grubéj ręki mężczyzny.
Zaszła jakaś komplikacya w kierowaniu wózkiem i miser Oakhurst zbliżył się, aby pomódz. Przy podjęciu kół, chora musiała się oprzéć na jego ramieniu i przez chwilę czuł i widział jéj rękę lekką i świeżą, niby śniegu płatek, a gdy ją odjęła, zdawało mu się, że stopniała gdzieś lub się rozwiała... Wszczęła się rozmowa, w któréj kobieta mały brała udział.
Pokazało się, że było to małżeństwo. Od dwóch lat cierpiała na srogi reumatyzm i nie mogła chodzić. Dopiéro niedawno mąż jéj, cieśla z profesyi, zrobił ów wózek i woził ją na powietrze w porannych godzinach, przed rozpoczęciem pracy i kiedy mniéj zwracali na siebie uwagę przechodniów. Udawali się do wielu doktorów, ale bez skutku. Wysyłano ich do wód siarczanych, lecz to było zbyt kosztowne. Raz już miser Decker zaoszczędził był w tym celu osiemdziesiąt dolarów, na nieszczęście wyciągnięto mu je z kieszeni we Frisko. Mr. Decker był tak nieuważny! Odtąd nie udało się im zebrać potrzebnéj na pojechanie do wód sumy. Niegodziwi ci złodzieje! wszak prawda, że niegodziwi?
Twarz jéj męża ponsowiała, lecz idący obok wózka m-r Oakhurst, spokojny i zimny, podzielał w zupełności jéj zdanie. Wózek przesuwał się właśnie około ogródka. M-r Oakhurst prosił, aby się zatrzymano na chwilę i dzwoniąc do drzwi domku, ogłuszył właściciela ofiarowaném mu za wybór kwiatów wynagrodzeniem. Po chwili podał choréj kobiecie tyle róż, heliotropów i werweny, ile ich objąć zdołał, a gdy z dziecinném zadowoleniem zajęła się kwiatami, wziął na stronę jéj męża.
— Możeś i dobrze zrobił — rzekł mu zcicha — żeś skłamał przed nią. Teraz możesz powiedziéć, że złodziéj został przytrzymany i żeś stratę swoję odzyskał.
I spokojnie, kładąc w rękę osłupiałego cieśli cztery sztuki złota, dodał z naleganiem:
— Powiedz jéj zresztą, co chcesz, wszystko, co ci się podoba, byle... nie prawdę. Musisz mi obiecać, że się do prawdy nie przyznasz nigdy.
Obiecał.
M-r Oakhurst wrócił do wózka. Chora bawiła się kwiatami, a gdy podniosła wzrok na nieznajomego, oczy jéj były niby rosą zwilżone, a na blade lica padał odbłysk róż spłonionych. Zanim zdołała mu podziękować, odszedł.
Czy m-r Decker dotrzymał solennie danego przyrzeczenia? Nie. Nie dotrzymał. Skruszony i rozrzewniony, zwyczajem wszystkich przywiązanych mężów, tegoż wieczoru w ofierze na ołtarzu małżeństwa złożył nietylko siebie, lecz nadto i swego dobroczyńcę. Dodać wszakże wypada, że ze zwykłym ludziom w jego położeniu entuzyazmem, rozwodził się szeroko nad wspaniałomyślnością i bajecznemi niemal przygodami szulera.
— A teraz — kończył, padając na kolana przy łóżku żony — powiedz droga, powiedz, że mi przebaczasz? Najlepsze miałem intencye; myślałem, że wygram tyle, ile potrzeba będzie, aby cię wywieźć do wód i nową ci kupić suknię!
Mistres Decker uśmiechnęła się.
— Przebaczam ci, Joe, chociaż zasługujesz na karę, brzydki, niegodziwy chłopcze. Słyszałeś, jakie mu rzeczy mówiłam o złodziejach i to z twojéj winy. Przebaczam ci, podaj mi tylko te róże.
Wzięła podane kwiaty, pochyliła twarz nad niemi.
— Joe!
— Co, kochanko?
— Jak sądzisz, czy mnie widział?
Z za róż błyszczały jéj oczy.
— Jakto, czy widział! Twój to widok natchnął go tą błogosławioną myślą.
— Takiéj biednéj, schorzałéj kobiety?
— Takiéj słodkiéj, lubéj, małéj, mojéj Elsie! mojéj własnéj, lubéj żoneczki. Któż ci się zdoła oprzéć, Elsie?
Mistres Decker zarzuciła ręce na szyję męża i jednocześnie, nie puszczając róż swych i pieszcząc się niemi, mówiła z przymileniem, choć na pozór bez sensu:
— Ty, mój stary, mój Joe, mój ty niedźwiedziu... — i tak daléj i daléj.
Przez wzgląd na nienależących do stanu małżeńskiego czytelników, nie powtarzam reszty rozmowy.
Nazajutrz na porannym spacerze, mistres Decker była czegoś zirytowaną i zaledwie dotarli do bulwarów, chciała już powracać do domu. W powrocie spotkali m-r Oakhurst’a. Nie poznała go i zapytywała męża, czy to istotnie ten sam gentleman, co go wczoraj widzieli? Przyjęła powitanie jego z chłodem, tém więcéj odbijającym od serdeczności męża.
— Zdradził mnie — pomyślał Oakhurst — wie o wszystkiém i gniewa się na mnie.
Kiedyż przenikliwość mężczyzn była na wysokości taktyki niewieściéj! Wziąwszy od cieśli jego adres, odszedł. Teraz dopiéro mistres Decker wpadła w dobry humor, a zachwycony sprzecznościami jéj humoru mąż zauważył:
— Byłaś dla niego zbyt srogą, Elsie... duszko! gotów się domyśléć, żem go zdradził...
— Doprawdy?
Decker spojrzał na żonę.
— Wyglądasz — rzekł z zadowoleniem — niby lady, przejeżdżająca się po ulicach w wytwornym powozie. Nigdy jeszcze nie wyglądałaś tak ładnie i elegancko, Elsie droga!
W kilka dni potém właściciel zakładu leczniczego w San-Izabel, otrzymał od m-r Oakhurst’a, list następującéj treści:
„Kochany Steve! Rozmyśliłem się co do proponowanego przez ciebie interesu. Gotów jestem przystąpić do spółki, nie pierwéj wszakże, aż się urządzisz jak należy dla przyjęcia gości z odpowiedniego dla mnie towarzystwa. W tym celu posyłam ci majstra ciesielskiego. Wiezie on z sobą chorą żonę. Opiekuj się niemi, proszę. Po wyścigach sam przyjadę, aby się przekonać, jak rzeczy stoją, lecz gry w tym roku prowadzić nie będę. Twój John Oakhurst.“
Ostatnie słowa listu obudziły komentarze ze strony m-r Hamlin’a, towarzysza profesyi m-r Oakhurst’a, któremu list został zakomunikowanym.
— Nic a nic nie rozumiem — mówił – budować, urządzać na przyszłość i odkładać powetowanie tak znacznych nakładów. Nie rozumiem; w tém coś jest.
Szczęście w Sakramento sprzyjało tymczasem szulerowi, ku wielkiemu niezadowoleniu jego partnerów, ludzi różnych kondycyj, którzy spędzali w jego towarzystwie nocne, zbyt krótkie niestety, godziny. Sakramento wydawało mu się teraz śmiertelnie nudném miastem, a poranne przechadzki, które weszły były u niego w zwyczaj, zadziwiały przyjaciół jego i przyjaciółki. Te ostatnie, domyślając się w tém jakiéjś tajemnicy, puściły się na zwykły niewieści sposób badania, na szpiegostwo. I cóż odkryły? Oto, miser Oakhurst kierował kroki ku bulwarom, siadywał na jednéj z ławek i obojętnie wracał do domu. Więc nie było w tém żadnéj, zaostrzającéj ciekawość płci pięknéj, intrygi? Szulerzy dopatrywali się w tém chyba nowego sposobu ściągania „szczęścia“... inni znów, praktyczniejsi, sądzili, że się oddaje raczéj samotnym badaniom tajemnic gry...
Po wyścigach w Marysville pojechał do San-Francisko. Potém w krótkich odstępach czasu widziano go w San-Jose, Santa-Kruz, w Oaklandzie. Ci, co go tam widzieli, zauważyli w nim zmianę. Chłodny zwykle i panujący nad sobą, zdawał się teraz niespokojnym, rozgorączkowanym. Pułkownik Starbottle zanotował fakt: W klubie, w San Francisko, Oakhurst nie chciał ciągnąć banku. „Ręka mu drży — zauważył pułkownik — ręka mu się trzęsie...“
Z San-Jose wybrał się do Oregonu lądem, z końmi i powozami, lecz zaledwie dojechał do Stockon, już zmienił projekt i w kilka godzin potém sam jeden, konno, dojeżdżał do źródeł siarczanych w San-Izabel.
Miejsce to znajduje się w kotlinie trójkątnéj, którą zamykają strome góry, uwieńczone sosnami i spowite zielenią. Przyparty do stoku góry, bieleje śród zieleni zakład kąpielowy z długą galeryą. Tu i owdzie widać rozrzucone małe domki. M-r Oakhurst nie był szczególniejszym zwolennikiem przyrody; doznał jednak, przy wjeździe w kotlinę tego samego wrażenia, którego był doświadczył w Sakramento, przy pierwszéj swéj porannéj przechadzce. Po ulicach przejeżdżały pojazdy napełnione elegancko odzianemi kobietami, na galeryi zakładu kąpielowego barwne mieniły się suknie. Podjechał pod hotel pełnym galopem, osadził konia na miejscu, zeskoczył w tuman podniesionéj kurzawy, lecz wzruszenia wewnętrznego nie zdradził niczém zresztą.Z długoletnią wprawą wytrzymał zwrócone na siebie nieufne spojrzenia mężczyzn, jak i wpół wyzywające kobiet. Jeden tylko śród obecnych wstał go powitać, Dick Hamilton, jedyny może w tém zebraniu, który urodzeniem, wychowaniem i znaczeniem był ponad wszelką krytykę.
— Czy pan wiesz, co to za jeden?“ — spytał go półgłosem młody Parker.
— Wiem — odrzekł spokojnie Hamilton — przegrałeś pan do niego w zeszłym tygodniu tysiąc dolarów.
— Więc to prawda, że jest szulerem — wtrąciła najmłodsza z miss Smith.
— Niewątpliwie jest nim — odparł Hamilton — i życzyłbym każdemu, co bierze karty do rąk, grać równie honorowo i wspaniałomyślnie, jak ten szuler grywa.
Rozmów tych nie słyszał m-r Oakhurst, który na górnym korytarzu zdawał się czekać na coś, czy na kogoś... Usłyszał poza sobą chód lekki i imię swoje wymówione głosem, na którego dźwięk wszystka krew zbiegła mu do serca... Odwrócił się... stała przed nim...
Lecz o jakże zmieniona! Jeśli wahałem się opisać schorzałą, ubogo odzianą żonę rzemieślnika, jakże poradzę sobie dopiéro z tą wytwornie odzianą, pełną swobodnego wdzięku kobietą, w jaką ją przekształciły ostatnie miesiące? Krótko mówiąc, była bardzo ładna. Czytelniczce i mnie nawet samemu mogłoby się wydawać, że się nadto wdzięczyła, że swoboda jéj nie była naturalną, że nozdrza jéj zgrabnego noska zdradzały egoizm i brak serca, że wielkie oczy równie szeroko się otwierały na widok cukierków jak i ukochanego, że rumieńce gasły i zapalały się gwoli jéj własnych chęci... Znaleźlibyśmy to i owo do zarzucenia, lecz ani ja, ani czytelniczka, nie jesteśmy w niéj zakochani i w tém to sęk.
Oakhurst zaś nawet w jéj strojnéj paryskiéj sukni dostrzegał tęż samę dziewiczą skromność, która go była oczarowała ongi w ubogich szatach osłaniających chorą kobietę. Zrobił przytém cudowne odkrycie. Mogła chodzić i miała własne, takie małe, małe nóżki, które znikały niemal pod pufami niebieskich pantofelków, o wysokich wciętych obcasach.
Rzucił się ku niéj z rumieńcem na bladéj twarzy i wyciągniętemi rękoma. Ale ona założyła swoje za plecy, obejrzała się dokoła i spoglądając mu w oczy figlarnie:
— Nie mam ochoty podać panu ręki — rzekła — przeszedłeś pan dopiéro koło mnie na galeryi i nie poznałeś mnie nawet... niedobry!
M-r Oakhurst zauważył, że się zmieniła.
— To nie racya — odrzekła — albo raczéj jest to jedną racyą więcéj, aby mnie poznać. Komuż zawdzięczam te zmianę? Panu! Kto mnie wrócił do życia? Spotkałeś pan biedną, chorą kalekę, ledwie przykrytą jakąś tam sukienczyną; dałeś jéj zdrowie, życie, siły, fundusz... Niechże się pan przypatrzy swemu dziełu.
Dygnęła nizko, poczém podała mu obie ręce z wylaniem.
Mowa ta nie podoba się czytelniczce, ani mnie także, lecz m-r Oakhurst innego był zdania. Słowa podobne nie były dlań nowością ze strony kobiet ze świata i półświatka, ale mistres Decker... to co innego! Było w niéj coś, zdaniem jego, coś, co trąciło klasztorem i słyszéć podobne słowa od schorzałéj purytanki, od świętéj i przeczystéj, przy któréj łóżku spoczywać musi biblia, która co najmniéj trzy razy na tydzień uczęszcza do kościoła, z poświęceniem zachowuje wierność małżeńską, było zaiste od czego... osłupiéć. W milczeniu ściskał jéj ręce.
— Czemuś pan nie przyjeżdżał dotąd? — szczebiotała wdzięcząc się. — Coś pan porabiał w Marysville, San Jose, Oaklandzie? A widzi pan, wiem wszystko! Pierwsza poznałam pana, gdyś wjeżdżał do kotliny. Wiedziałam o przyjeździe pana z listu pisanego do męża mego. Czemuś pan nie pisał do mnie? Czy pan kiedy napisze... do mnie? Dobry wieczór panu, m-r Hamilton.
Przy ostatnich słowach wyrwała ręce z objęć Oakhursta. Hamilton był tuż przy nich. Ukłonił się jéj uprzejmie, skinął na Oakhursta i przeszedł obojętnie; lecz zaledwie oddalił się, mistres Decker wzniosła na Oakhursta swoje wielkie oczy.
— Kiedyś, poproszę pana o coś bardzo ważnego — rzekła.
M-r Oakhurst gotów był spełnić jéj rozkazy.
— Nie, nie teraz, jeszcze nie teraz, kiedyś, gdy się lepiéj poznamy, poproszę pana, abyś... zabił tego człowieka.
Zaśmiała się, śmiech jéj perlisty rozbiegł się po korytarzu, odbił się w jéj jasnych, niewinnych oczach, lekkim rumieńcem powlókł policzki, a był to śmiech tak pusty, wesoły, że aż mu zawtórował rzadko kiedy uśmiechający się m-r Oakhurst. Wyglądało to nakształt tego, jak gdyby jagnię proponowało lisowi wyprawę na sąsiednią owczarnię.
W kilka dni potém wieczorem, mistres Decker opuściła na chwilę galeryą kąpielowego zakładu i liczne koło swych wielbicieli. Nie chciała, aby jéj towarzyszono, i pobiegła przez ulicę ku małemu domkowi, który mąż dla niéj wystawił. Zapewne pośpiech ten przyśpieszył jéj oddech, gdyż wchodząc do budoaru, podniosła ręce do falujących piersi... Wszak była zaledwie rekonwalescentką. Drgnęła spostrzegłszy leżącego na kanapie męża.
— Zgrzałaś się i zmęczyłaś, Elsie droga — zauważył — może ci to zaszkodzić... może się czujesz słabą?
Pobladła, lecz po krótkiéj chwili krew jéj znów uderzyła do twarzy.
— Nie — rzekła — tylko mnie tu coś dolega — mówiąc to, podniosła rękę do piersi.
Decker porwał się z miejsca.
— Może ci czém służyć?
— Skocz do hotelu i przynieś mi trochę wina, prędzéj.
Pobiegł. Zamknęła drzwi za nim, z za stanika wyjęła to, co ją dolegało... bilet, na którym poznałbym, gdybym go widział, pismo Oakhursta.
Czytała, a lice jéj i oczy pałały... Dopiéro, gdy u drzwi rozległy się kroki, pośpieszyła list skryć w uprzedniém schowaniu. Podniosła do ust przyniesione przez męża wino i upewniła, że się czuje lepiéj.
— Czy powrócisz tam znowu? — spytał mąż łagodnie.
— Nie sądzę — odrzekła z roztargnieniem, spoglądając przed siebie.
Odetchnął.
— Masz słuszność!
Usiadł na sofie i przyciągnął ją do siebie.
— Czy wiesz, o czém właśnie myślałem, gdyś weszła?
Przebierała drobnemi paluszkami jego gęste, czarne włosy i nie miała najmniejszego wyobrażenia, co tam być mogło w téj dużéj, pustéj głowie jéj Joe, jéj niedźwiedzia...
— Myślałem o dawnych czasach, o tym wózku, który zrobiłem dla ciebie, o naszych przejażdżkach... byłem koniem i woźnicą zarazem. Ubodzyśmy byli wówczas, Elsie! lecz och! jakże szczęśliwi! Teraz mamy pieniądze i dom własny, nowy — i ty, Elsie, jesteś niby nowa kobieta... i w tém to rzecz... widzisz Elsie droga! Mogłem zrobić dla ciebie wózek i mogłem dom wybudować, lecz zmiana, jaka zaszła w twojéj osobie, nie jest mém dziełem.
Zatrzymał się.
Elsie, z jedną ręką na jego głowie, z drugą przyciśniętą do piersi, tam właśnie, gdzie jéj coś dolegało, odrzekła słodko i wdzięcznie:
— Twoje to dzieło.
Wstrząsnął niedowierzająco głową.
— Nie, kochanko, nie moje. Mojém mogłoby być istotnie, gdybym nie opuścił wówczas zręczności... teraz, nie ja-m się do tego przyczynił...
Spojrzała na niego zdziwionemi oczyma.
Przyciągnął ją bliżéj jeszcze do siebie, pocałował czule.
— Ale to nie wszystko jeszcze, com myślał — ciągnął weseléj — przyznam ci się, zanadto przestajesz z tym Hamiltonem. Wiem, że niéma w tém nic złego, ale bo widzisz, Elsie, ludzie są tak złośliwi, a tyś tu jedna, Elsie, jedna, o któréj zazdrość źle mówić może.
Mistres Decker rada była pomówić z mężem w tym przedmiocie. Sama już o tém myślała nieraz, lecz jakże być niegrzeczną dla tak wytwornego gentelmana, który ją traktuje jak równą sobie urodzeniem i towarzyską pozycyą lady.
Mówiła to z dumą a mąż jéj się uśmiechał.
— Już ułożyłam mały fortel — kończyła — wyjechałby stąd pewno, gdyby mnie nie było. Gdybym naprzykład pojechała na dni kilka do San Francisko? Oddawna nie widziałam mamy! Pewna jestem, że powróciwszy jużbym go tutaj nie zastała.
Wyborna myśl. Właśnie nazajutrz miser John Oakhurst jechał do San Francisko, mógł tedy Decker swoję Elsie, swoję lubą żoneczkę, powierzyć jego opiece.
Mistres Decker mniéj zdawała się zachwyconą tym projektem.
Wprawdzie miser Oakhurst był ich przyjacielem, ale jego reputacya... Możeby raczéj odłożyć na potém wycieczkę?... Skrupułom tym koniec położył czuły pocałunek męża. Zgodziła się na wszystko ze zwykłą sobie uprzejmością. Mistres Decker należała do liczby kobiet, które wszystko, co robią, robią z wdziękiem.
Cały tydzień bawiła w San Francisko. Wróciła bledszą i mizerniejszą niż odjechała. Złożyła to na karb zmęczenia. Ciągle była na nogach, za domem, matka jéj mogła poświadczyć...
— I ciągle sama — dodała — zdobyłam się na niezależność, Joe, ośmieliłam się, teraz już potrafię się obejść nawet bez ciebie!
Nieobecność jéj jednak nie poskutkowała. Miser Hamilton nie opuścił kąpielowego zakładu i odwiedził Deckerów zaraz po powrocie mistres Decker. Skoro tylko wyszedł, ta ostatnia ozwała się do męża z następną propozycyą:
— Wiesz Joe, co mi na myśl przyszło. Ten biedny miser Oakhurst zajmuje w hotelu taki nędzny, niewygodny pokój; możebyśmy mu zaproponowali mieszkanie u nas, wszak mamy swobodny pokój. Sądzę — dodała po chwili — że miser Hamilton nie będzie odwiedzać nas zbyt często.
Mąż był zachwycony dowcipem lubéj swéj żoneczki, którą, śmiejąc się, nazwał kokietką, a mówiąc o tém późniéj z Oakhurstem zauważył, że niéma osobliwszego nad kobietę stworzenia. Bez planu, tu i owdzie coś zachwyci, dom zbuduje na swój ład, a zawsze w ten sposób, że i sam budowniczy nie potrafi powiedziéć, czy zbudowany został wedle jego lub nie, wyliczeń i rozmiarów. W tém to i rzecz.
W następnym tygodniu Oakhurst przeniósł się do domu Deckerów. Znane były zresztą wszystkim stosunki, jakie go łączyły z majstrem ciesielskim, jako téż ich wspólne interesy; zresztą reputacya mistres Decker nie podlegała żadnéj wątpliwości. Nabożną była, skromną, domatorką, w kraju, w którym kobiety używają niepospolitéj swobody, nie wychodziła nigdy bez męża, mowa jéj oględna była, ubiór skromny, nikt nie widział na niéj klejnotów i drogich kamieni. Głośno protestowała przeciw filozofii i niereligijności. Słyszano ją publicznie strofującą miser Hamiltona, za dyskutowanie o jakiéjś nowéj książce o materyalizmie. Miser Hamilton zdawał się zrazu tém zabawionym, nakoniec wpadł w jakąś poważną zadumę i przykrócając uprzejmie, niemiłą dla mistres Decker rozmowę, uśmiechał się ironicznie jakoś. Obecny przy tém Oakhurst, wyglądał jakby zirytowany, możnaby było sądzić, że był przestraszony, gdyby uczucie strachu mogło chodzić z tym dżentelmanem w parze.
Wogóle miser Oakhurst zmienił się bardzo. Przestał bywać w tych miejscach, w których najczęściéj był przedtém widzianym, zerwał niemal stosunki ze swemi kamratami. W Sakramento białe i różowe bileciki gromadziły się nierozpieczętowane na jego biurku; w San Francisko utrzymywano, że popadł w chorobę sercową, i że mu lekarze zalecili spokój. Czytywał teraz, sprzedał konie i pojazdy, długie odbywał piesze przechadzki, chodził do kościoła.
Pierwsze jego ukazanie się w kościele było ewenementem. Nie przyszedł z Deckerami i nie usiadł w ich ławce. Ukazał się, gdy już nabożeństwo rozpoczętém było, i usiadł na uboczu. Tém niemniéj obecność jego w tajemniczy jakiś sposób została odczutą przez członków kongregacyi. Wszyscy się nań obejrzeli z nietajoną ciekawością i nikt wychodząc z kościoła nie wątpił, do kogo się odnosił ustęp kazania, tyczący się „największych grzeszników“. Szczęściem aluzyi nie zrozumiał miser Oakhurst, watpię nawet, czy kazania słuchał. Przynajmniéj piękna, marmurowa, nieco pochmurna twarz jego została nieprzeniknioną. Raz tylko, w czasie odśpiewywania psalmów, na dźwięk pewnego głosu kontraltowego, w ciemnych oczach jego błysnęła taka jakaś rzewność, czułość bez granic i bez nadziei... W czasie błogosławieństwa stał sztywny, zdawaćby się mogło, że się mierzy z nieprzyjacielem. Po nabożeństwie znikł i nie słyszał komentarzy, wywołanych jego niespodziewaném zjawieniem się. Byli tacy, którzy w samym tym fakcie dostrzegali bezbożne zamiary, a może zabobonne jakie praktyki. Byli i tacy, którzy dziwili się, że go wpuszczono do kościoła, a pewien bardzo nabożny parafianin utrzymywał, że się przeniesie do innéj kongregacyi, gdzie żona jego i córka narażone nie będą na podobnie gorszące spotkania i niebezpieczne wpływy. Inny znów widział w tém przewrót teologiczny, związany z pewnemi herezyami kaznodziei. A jeszcze inny, wdowiec po żonie, która mu powiła jedenaścioro żyjących dzieci i zmarła mając dać życie dwunastemu, widział w zjawieniu się w kościele tak rozwiązłego człowieka, uchybienie dla pamięci zmarłéj, którego, jako mężczyzna, znieść nie mógł i t. d.
W tym to czasie, w zetknięciu się z konwencyonalném towarzystwem, od którego dotąd był uchylony, miser John Oakhurst nabył przeświadczenia, że w jego fizyognomii, powierzchowności, wzięciu się, było coś, co choć nie trąciło zapewne jego zawodem, czyniło go odmiennym od przeciętnych ludzi, nadawało mu cechę indywidualności i oryginalności, a tém samém już budziło podejrzenie i niechęć. Ogolił tedy długie wąsy i codzień starannie wygładzał swą czuprynę. Przybrał nawet strój mniéj wytworny i małe swe, wązkie, wysokie w podbiciu stopy, obuwał w dość niezgrabne buty. Opowiadają, jakoby zamówił u swego krawca w Sakramento garnitur: „taki, jaki wszyscy noszą“. Krawiec nie mógł zrozumiéć, o co mu chodzi.
— Zrób mi coś porządnego, coś, co nie przypadnie mi — objaśnił zniecierpliwiony.
Daremne starania! Napróżno chciał się zataić w pospolitém ubraniu, było w nim coś, owo coś, co się określić nie da, a człowieka wyróżnia śród tysiąca ludzi. Było coś w jego szczupłéj postaci, w ruchach, w podnoszeniu pięknéj głowy, w spokojném, chłodném a dumném i męskiém zachowaniu się, w panowaniu nad sobą, coś, co pospolitém nie było i spospolitować się nie dawało. Owo coś nigdy się może więcéj czuć nie dało, jak wówczas, gdy ulegając namowom miser Hamilton’a wzywającego go do spółki, Oakhurst został meklerem w San-Francisko. Zanim wystąpiono przeciw przyjęciu jego do rady giełdowéj (a najgłośniéj występował Watt Sanders, wynalazca sieci na biednych akcyonaryuszów, któremu zarzucano przytém, iż był głównym sprawcą bankructwa i samobójstwa Briggs’a z Tuolumny), — nim wystąpiono przeciw przyjęciu Oakhursta do rady, sam jego widok sprawił popłoch nielada w drobnych giełdowych sferach: — „Niech go... — zauważył Joe Folding — zblizka śledzić nas gotów“.
Kilka już dni brakowało tylko do zamknięcia kąpielowego sezonu w San Izabel. Najznakomitsi goście kąpielowi odjechali, pozostali mniéj znakomici, ostatki. Miser Oakhurst był pochmurny. Nawet nieposzlakowana opinia mistres Decker nie mogła nadać przyzwoitego pozoru jego tu dłuższemu pobytowi. Wrzały zresztą gawędy i domysły. Trzeba oddać sprawiedliwość téj kobiecie, iż, wystawiona na złośliwość ludzką, wyglądała w czasie téj próby jak niewinna ofiara, a względem szarpiących ją ludzi zachowała zrezygnowaną łagodność tych, którym nierównie więcéj idzie o spokój własnego sumienia, niż o mylne sądy opinii publicznéj.
— Podejrzywają mnie i miser Oakhursta — mówiła do jednéj ze swych przyjaciółek — lecz Bogu i memu mężowi wiadomo, jak niesłusznie nas szkalują... Mąż mój nie należy do rzędu ludzi, którzy się odwracają od swych przyjaciół w niepowodzeniu dlatego, że sam jest teraz bogatym.
Pierwsza to była wzmianka o złych interesach, w które popadł Oakhurst; o tém zaś, że Decker’owie nabyli nieruchomość dość znaczną w San-Francisko, wszyscy wiedzieli.
Pewnego wieczoru harmonia, panująca dotąd śród zebranych gości, została zakłóconą. Od stołu, przy którym razem jedli, miser Oakhust i miser Hamilton powstali nagle wzburzeni. Przeszli do ubocznego gabinetu i zamknęli drzwi za sobą. Tu Hamilton rozpoczął pierwszy pół-seryo, pół-żartem:
— Jeśli się już mamy kłócić, John! — rzekł — nie popadajmyż w tę śmieszność, aby powodem kłótni była jakaś tam...
Nie wiem, czy domówił jaka, gdyż w téj chwili miser Oakhurst pochwycił szklankę i rzucił mu ją w twarz.
W okamgnieniu obaj zmienili się do niepoznania. Ręka Oakhurst’a drżała jak w febrze, gdy stawiał szklankę wypróżnioną na stole, Hamilton zbladł, zesztywniał, choć wewnątrz cały kipiał. Po chwili przemówił z wymuszonym spokojem:
— Jeśli tak, to tak, lecz pamiętaj, że kłótnia nasza poczęła się teraz dopiéro. Jeśli mię zabijesz, nie uniewinnisz jéj przeto, jeśli padniesz, nie zginiesz w obronie słusznéj sprawy. Zmartwiony jestem, że do tego doszło, ale niéma rady, stało się, teraz im prędzéj rzecz tę załatwimy, tém lepiéj.
Odwrócił się dumnie, włożył pince-nez, jak gdyby chciał przykryć ostrze spojrzeń swych stalowych oczu, i odszedł w milczeniu.
We dwanaście godzin potém, w małym lasku, w górach, miało miejsce spotkanie. Przyjmując pistolet z rąk pułkownika Starbottle, Oakhurst rzekł mu z cicha:
— Jakikolwiek obrót wezmą rzeczy, nie wrócę do hotelu. Znajdziesz moje rozporządzenie w biurku.
Odwrócił połyskujące dziwnie jakoś oczy, a długo potém pułkownik, wspominając tę chwilę, opowiadał:
— Służyłem ma za sekundanta w całym tuzinie pojedynków, nigdy nie widziałem go tak wzruszonym.
Oba strzały rozległy się jednocześnie. Prawa ręka Oakhurst’a opadła obezwładniona, o mało mu się pistolet nie wyśliznął z odrętwiałéj dłoni. Ból pokonał siłą woli, pistolet pochwycił w drugą rękę. Zapanowała cisza, któréj zdawało się nie będzie końca... Ozwał się przyciszony i przyśpieszony głos pułkownika:
— Trafiony w same żebra... biegnij po pomoc...
John spojrzał pytająco na drugiego sekundanta, lecz nie słuchając jego odpowiedzi, nastawiał ucha na bardziéj oddalone głosy. Zawahał się, postąpił naprzód, znów przystanął... Zwarta przed chwilą na uboczu grupa ludzi rozwarła się, lekarz wyszedł naprzeciw niemu.
— Chcę coś panu powiedziéć — rzekł — wiem, jak mało pan masz czasu do stracenia, lecz — tu głos zniżył — obowiązek nakazuje mi uprzedzić pana, że tamten mniéj go ma jeszcze.
Z oczu Oakhurst’a biła taka rozpacz, że się aż lekarz cofnął.
— Pan jesteś zraniony — zawołał, ujrzawszy bezwładnie zwieszoną jego rękę.
— Zadraśnięcie — odrzekł pośpiesznie, a potém z wybuchem gorzkiego śmiechu: — Nie mam dziś szczęścia! — zawołał. — Ale zobaczmy, czego chciéć on może.
Wyprzedził lekarza, po chwili był przy konającym. Ten leżał spokojnie pośród przerażonych i pognębionych przyjaciół. Zwykle chłodna twarz Oakhurst’a wzburzona była nad wszelki wyraz, gdy przyklęknął przy nim i pochyliwszy się ujął za rękę.
— Chciałbym pomówić z tym dżentelmanem na osobności — ozwał się konający, zwykłym sobie rozkazującym tonem.
Odstąpili. Chwilę patrzał wprost w oczy przyjaciela.
— Mam ci coś do powiedzenia, John.
Mniéj bladą była twarz konającego niż ta, która się ku niéj pochylała. Tyle w niéj było rozpaczy, taki brak nadziei, tyle bólu, oczekiwania śmiertelnego i więcéj niż śmiertelnego, bo życie rozłamującego ciosu, taka się na niéj malowała żywa, głęboka zazdrość dla losu umierającego, że ten ostatni pomimo osłabienia, uczuł się wzruszonym i uśmiech ironii wijący się przedtém po jego ustach, ustąpił miejsca współczuciu.
— Daruj mi to, co ci powiem — począł ciszej, a głos mu słabł co chwila — nie mówię tego w gniewie, ani przez zemstę... lecz obowiązek każe... nie umarłbym spokojnie, gdybym ci nie otworzył oczu... wszystko to funta kłaków nie warte... i niéma na to już rady... tylko, widzisz-bo, powinienem był paść nie z twojéj, ale z Decker’a ręki...
Krew uderzyła do twarzy Oakhurst’a. Machinalnie chciał się podnieść. Przytrzymała go ręka konającego.
— Słuchaj! w kieszeni mojéj znajdziesz dwa listy... weź je, wszak znasz jéj pismo? Musisz mi tylko przyrzec, że nie przeczytasz, dopóki nie będziesz w bezpieczném miejscu. Przyrzekasz?
John nie odpowiadał. Listy, które trzymał w ręku, paliły mu palce jak rozżarzone węgle.
— Przyrzekasz? — pytał gasnącym głosem Hamilton.
— Dlaczego? — spytał Oakhurst, obojętnie odsuwając rękę przyjaciela.
— Dlatego — odpowiedział umierający, z gorzkim uśmiechem — że gdy je przeczytasz, wrócisz do... więzów... i śmierci...
Były to ostatnie jego słowa. Opadł bez życia na murawę.
Było około dziesiątéj wieczorem, mistres Decker z romansem w ręku, spoczywała leniwie na kanapie, a mąż jéj tymczasem w kawiarni rozmawiał o polityce. Wieczór był ciepły i drzwi na balkon wiodące pozostawały wpół otwarte. Posłyszała kroki na balkonie, podniosła głowę, drzwi się rozwarły naoścież, mistres Decker porwała się przestraszona.
— Bój się Boga, John! — zawołała — tak mię narażać! Wyszedł zaledwie, lada chwila może wrócić... przyjdź za godzinę... jutro... skoro się go pozbędę, ale odejdź teraz, odejdź, mój drogi.
Miser Oakhurst wrócił do drzwi, zamknął je na klucz i w milczeniu zwrócił się do niéj. Śmiertelnie był blady, ręka jego bezwładna i skrwawiona zwisała na przewiązanym przez ramię krawacie, a jednak głos jéj nie zadrżał żadném wzruszeniem, gdy zapytała:
— Co się stało, John, pocoś przyszedł o téj porze?
Wyjął z kieszeni i podał jéj dwa listy.
— Po to, aby ci zwrócić do kochanka pisane listy, zabić cię i samemu się potém zastrzelić — rzekł stanowczo lecz zgasłym, bezdźwięcznym, ledwie dosłyszalnym głosem.
Kobieta ta, śród innych swych przymiotów, posiadała rzadką przytomność umysłu i niepospolitą zaiste odwagę. Nie zemdlała, nie krzyknęła nawet, zsunęła się tylko na kanapę i zakładając ręce na piersi, spytała obojętnie:
— Czemuż nie zabijasz?
Gdyby choć drgnęła, gdyby usiłowała uniewinniać się, byłoby po niéj. Lecz nic tak odwagi nie zbije z tropu jak uznanie równéj sobie odwagi. Oakhurst nie był zdolnym wdawać się w zaciekania nad naturą téj jéj odwagi, nie mógł się tylko oprzéć wrażeniu na widok słabéj fizycznie a moralnie tak niezwalczonéj istoty.
— Czemu nie zabijasz? — powtórzyła z uśmiechem spokojnym. — Życie moje jest twą własnością, mam je od ciebie i możesz mi je odebrać. Dałeś mi życie, zdrowie, szczęście, miłość, wszystko do ciebie należy... bierz; gotową jestem.
Wyciągała do niego ręce z takim samym wdziękiem i zaufaniem, jak w dniu jego przyjazdu do San Izabel. Popatrzył na nią przez chwilę głęboko, głęboko... Usunął się przed nią na kolana, ucałował nabożnie niemal kraj jéj sukni... Zbyt sprytną była, aby nie zgadnąć, że wygrała tym razem walną bitwę, i zbyt kobietą, aby zwycięstwa upajającego nie nadużyć. Podniosła się dumna, obrażona, wskazała mu drzwi. I miser Oakhurst powstał, spojrzał znów w jéj oczy głęboko, głęboko... i nie wyrzekłszy słowa wyszedł... nazawsze.
Odszedł! Zamknęła za nim drzwi starannie, zbliżyła się do kominka i zaczęła palić przy świecy listy. Wzruszoną była teraz, ręce się jéj trzęsły, końce jéj ładnych ust opadły, czuła się blizką zemdlenia, strach ją zdejmował wielki... Z niekłamaną radością poskoczyła na spotkanie wracającego męża, przytuliła się do niego z ufnością i tkliwością. Poczciwiec, przytulił ją do piersi.
— Smutne przynoszę wiadomości — rzekł ściskając żonę.
— Nie mów mi nic strasznego przed nocą — prosiła go pieszczotliwie — jestem i bez tego zdenerwowaną.
— Ale bo to widzisz, to się odnosi do miser Oakhurst’a i Hamilton’a.
— O! daj pokój.
Któżby się oparł téj niewinnego dziecka mince, tym złożonym, jak do modlitwy białym, drobnym rączętom.
Decker powtórnie przycisnął żonę do piersi. Wtém:
— A to co? — spytał ukazując na jéj białą suknię.
Dotknięcie Oakhurst’a pozostawiło ślad krwawy.
— To? to nic. Przycięłam sobie palce, drzwi zamykając. Nie byłoby tego, gdyby miser Decker wychodząc był zamknął za sobą staranniéj, ale miser Decker taki nieuważny!
Decker przekonany o winie, rzucony został na pastwę wyrzutów sumienia... Ale żonę miał wspaniałomyślną, przebaczyła mu z właściwym sobie wdziękiem... Zostawmy roztkliwionych małżonków i wróćmy na chwilę do John Oakhurst’a.
Było to we dwa tygodnie po zaszłych wypadkach. Wszedł do swego mieszkania w Sacramento i dawnym zwyczajem zasiadł za stołem gry.
— Jak czujesz rękę? — spytał lekkomyślnie jeden z graczy.
Po ustach obecnych wiły się uśmieszki, wnet powstrzymane chłodną odpowiedzią szulera.
— Nie władam nią dobrze, lecz doskonale umiem strzelać lewą.
Gra rozpoczęła się w solenném milczeniu, które zwykło było panować przy stole, przy którym bank ciągnął miser John Oakhurst.