Mężowie pani Skaggs

<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Mężowie pani Skaggs
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Mrs. Skaggs's Husbands
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
XV.
MĘŻOWIE PANI SKAGGS.

Pierwsze słońca promienie zaledwie zaświeciły nad doliną, lecz na wschodniéj stronie wierzchołki gór złociły się już od godziny. Dla osób przybyłych dyliżansem z Placerville, dzień zaczął się nominalnie od dwóch godzin. Pomimo to, chłodna, bezrośna noc kalifornijska, zalegała w najlepsze kanony i zręby zagłębień górskich; nawet na gościńcu ostre powietrze przypominało podróżnym potrzebę ogrzania się. To téż zaspany, poziewający patron gospody wczas zajął miejsce za kantorkiem z butelkami i kieliszkami.
Wypadałoby zatém powiedziéć, że się w Angel w gospodzie, najwcześniéj zbudziło życie, gdyby w obrzeżających gościniec sykomorach, świegot ptactwa nie był uprzedził szczęku szkła w izbie gospody. U sufitu lampa skwiercząc, dymiąc, migocąc, dogorywała, wyczerpana całonocném trwaniem, a tuż pod nią, na kulawym fotelu, siedzący hulaka, słaniał się, bełkocąc niewyraźnie, bez związku słowa, a lampa i bibosz tak dalece w chwili téj licowali ze sobą, że skoro tylko dzienne brzaski obiły się o szyby okien, patron gospody, współczuciem, czy téż instynktem przyzwoitości wiedziony, pośpieszył oczyścić izbę i z lampy i z pijaka.
Tymczasem słońce wzbijało się w górę. Przeskoczywszy przez grzbiet gór, sypnęło na Angel rozżarzonych promieni krocie, szybko podnosząc temperaturę do dwudziestu stopni Réaumura, rozpalając piasek i wdzierając się pomiędzy jodły, najeżonym pancerzem pokrywające gór biodra. Pasażerowie, siedzący w górnéj części dyliżansu, uznojone twarze, niby w chłodzącéj wodzie, nurzali w aromatycznym cieniu jodeł.
Wjeżdżając do Angel, konduktor dyliżansu zwykł był popuszczać lejce i nie żałując bicza, szkapy swe zmuszał do biegu, w jakim przedstawiane bywają na ogłoszeniach kompanii dyliżansów. Wówczas na twarzy Yuby Billa występował jawniéj wyraz mrukliwéj wzgardy dla wszystkich i dla wszystkiego, a ku większemu zapewne zaimponowaniu publiczności, olśnionéj szybkim biegiem rumaków, z podwojoném lekceważeniem zdawał się spełniać czynności swego zawodu. Najodważniejsi chyba ośmielali się zaczepiać markotnego woźnicę.
Tym razem w dostojeństwie swém odwagę czerpiąc, sędzia Beeswinger, członek Zgromadzenia Narodowego, zagadnął pierwszy:
— Cóż tam słychać z polityki?
— A cóż tam do dyabla ma być słychać — odmruknął Bill, złażąc powoli z wysokiego kozła dyliżansu — to chyba, że prezydent Stanów Zjednoczonych nie wie dotąd, iż się uchylacie od teki... co zresztą pogrąża Stany w nieutulonym żalu.
Drwiny i grube żarty były w Angel na porządku dziennym i koncept woźnicy nie wywołał ani śmiechu, ani obrazy. Bill wszedł do gospody, śród ogólnego milczenia, aż tu dopiéro patron, zapewne w celu ożywienia rozmowy, zagadnął:
— Czyście nie przywieźli czasem agenta z Frisko?
Yuba Bill zdawał się namyślać, stojąc przed kantorkiem.
— Nie — odrzekł — ajent musi otrzymać upoważnienie banku angielskiego dla wejścia w układy z Johnsonem.
Ów wzmiankowany Johnson i za drzwi wyrzucony pijak — byli jedną i tąż samą osobą. Ponieważ zaś domyślano się powszechnie, że nie tak to bardzo kapitaliści pokwapią się wchodzić w układy z pijakiem, obejrzano się na niego, wyczekując, czém odeprze zaczepkę woźnicy? Zataczając się na nogach, Johnson zbliżał się do stołu z zapewnieniem, że gotów wychylić „kropelkę.“ Przyznać trzeba, że Bill nie wywiódł go z błogiego mniemania; skinął na patrona i trącając kieliszek o kieliszek pijaka, przyjazne wyraził życzenie:
— Jednym klinem więcéj w twéj trumnie!
Czemu zawtórował śmiech ogólny i choralne:
— I ostatni włos z twéj głowy!
Bill do dna wychylił kielich i stawiając go z brzękiem na kantorku, zawołał:
— Hej, kapitanie!
Apostrofą tą zmieszany chłopak cofnął się z izby, przystanął na progu, zakłopotany ocierał czapkę o drzwi, niby obojętnie, podczas gdy na licach płonął mu żywy rumieniec i z pod rzęs spuszczonych wybłyskiwały niecierpliwe spojrzenia. Kilkunastoletni ten chłopiec wyglądał o wiele młodziéj, tak drobnym był i delikatnym, tak dziecięca naiwność i figlarność rozlane były na aniołkowatéj jego twarzyczce..
Znano go w Angel i czy to pod nadaném mu przez Billa mianem „kapitana“, czy pod użyczoném przez przybranego ojca nazwiskiem „Tom Islington“ — był przedmiotem częstych gawęd, domysłów, komentarzów. Jego krnąbrność, hultajstwo, a zwłaszcza, wielce mieszkańcom Angel podejrzana, uprzejmość, wywoływały śród osadników częste dyskusye. Większość, a w téj liczbie poważni ludzie, przepowiadali mu stryczek; inni, mniéj szanowani mieszkańcy osady lubili go, niewiele sobie robiąc z jego przyszłości. Zresztą w tamtych stronach stryczek — nie nowina i... nie tak to znów bardzo rzecz straszna.
— Czy nie przywieźliście tam czego dla mnie — pytał chłopak głosem takim, jak gdyby się skłaniał do znanych sobie żartów woźnicy?
— Nic a nic — odpowiedział ten ostatni z przybraną surowością – mówię ci to, chłopcze, nie czekaj niczego, dopóki wałęsać się tu będziesz, hultaju, dotrzymując towarzystwa moczywąsom. Umykaj!
Zamierzył się butelką, chłopak uciekł, a Yuba Bill posuwał się ku drzwiom ociężale.
— Niech go — zawołał — ot, już i powlókł się za tym przeklętym Johnsonem!
— Czego się to on spodziewa? — spytał patron gospody.
— Et, jakiegoś tam listu od cioci dobrodziejki! Nie doczekanie jego! Błazen! hultaj!
— Co hultaj, to hultaj, wałęsa się po całych dniach — zauważył sędzia.
Bill zmarszczył się; prawo wymyślania na chłopca uważał za służące wyłącznie jemu samemu.
— Zapewne — mruknął kwaśno — wałęsa się, wyczekując, aż mu jakie zajęcie łaskawie obmyśli konstytucya.
Powiedziawszy to, kiwnął głową patronowi, wdział olbrzymie, nadające ruchom jego sztywny, drewniany pozór, łosiowe rękawice i wyszedł z gospody, nie oglądając się na nikogo. Rzuciwszy w powietrze od niechcenia: „jazda!“ — wlazł na kozioł, zebrał lejce i zaciął konie.
Tém lepiéj; w gospodzie bowiem zawrzała gawęda, niepochlebnie brzmiąca dla Toma i jego domniemanéj rodziny. Utrzymywano, że owa ciocia rodzoną była mamą, lecz wuj nie rościł praw do zaszczytnego z nim pokrewieństwa. Twierdzono, że przybrany ojczulek Islington musiał być wielu rzeczy świadom, gdyż otrzymywał, jak wiadomo, subsydya...
— Rujnuje się na jego wychowanie — zauważył patron gospody, świadom rachunków Islingtona; na co obecni wybuchli ogólnym śmiechem, a patron unikając płonnych dyskusyj, oddał się z podwojoną gorliwością obsłudze zebranych gości.
Tém lepiéj, że Bill odjechał i nie widział w téj chwili swego gagatka, Toma, który podtrzymując słaniającego się na nogach, potykającego się o kamienie pijaka, wiódł do „corralu“ przy gospodzie, gdzie była studnia i koryto do pojenia trzody. W milczeniu, stosując się wyraźnie do ustalonego zwyczaju, dopomógł mu zrzucić surdut i chustkę z szyi, odwinąć kołnierz, i kiedy Johnson zwiesił głowę nad korytem, ujął za rękojeść pompy. Przez chwil kilka słychać było tylko plusk wody. Gdy Tom przestał pompować, Johnson obmacał głowę tak zupełnie, jakgdyby nie należała do niego, pytające przytém spojrzenie zwracając na drobnego swego towarzysza.
— Udała się sztuka? — spytał Tom, dorozumiewając się, o co idzie.
— Sztuka — ponuro powtórzył pijak — po wszystkiém już! — sztuka!
Jeśli słowo to oznaczać miało zmianę, jakiéj uległ, przyznać trzeba, że wybornie użytém było. Dopiéro pod pompę szła ogromna głowa, najeżona opylonemi, krzewiastemi włosy, twarz czerwona do siności, nabrzmiała, oczy na wierzch wylazłe, krwią nabiegłe. Z pod pompy wyszła głowa mniejsza, innego wcale kształtu, z lgnącemi do czaszki, ciemnemi włosami, twarz o policzkach zapadłych, zczerniałych, bladych, o oczach błyszczących, niespokojnych, twarz znędzniała, nerwowém drganiem poruszana, w niczém niepodobna do bachusowéj, w wodzie gdzieś utopionéj maski. Tom, chociaż przywykł do zmian tych nagłych, z pewnym niepokojem spoglądał na swego towarzysza.
Wązka ścieżka śród brzóz i olch, piaszczystym szlakiem wijąc się u stóp Table Mountain, oplatała, „corral“ lekkim cieniem. Lecz przyjaciołom naszym śpiesznie było wyjść na słońce. Kilkaset uszli kroków, gdy szybko postępujący Johnson, przystanął nagle:
— Hę?
— Nie mówiłem nic — odparł spokojnie Tom.
— Kto powiada, żeś mówił — odrzekł Johnson z przebiegłym wyrazem twarzy. — Wiem, że nikt nie mówił, ani ty, ani ja także. Co ci się to stało?
Błyszcząca w oczach chłopca wesołość znikła. Zbliżając się do starego, ujął go za ramię.
— Naturalnie, żeś nie mówił, Tom — wypraszał się Johnson łagodnier. — Tyś nie taki, mój chłopcze! Nie stroiłbyś sobie żartów ze starego moczywąsa. Nie stroiłbyś, co, prawda? To téż pokochałem cię odrazu, odrazu poznałem się na tobie i powiedziałem: Johnson, znalazłeś wspólnika! Chłopak ten nie nadużyje twego zaufania; polegać możesz na nim, polegać więcéj, niż naprzykład na tym tam szynkarzu. Hę?...
Tom milczał, a Johnson ciągnął:
— Polegać mogę na tobie, Tom, nie będziesz stroił ze mnie żartów, nie nadużyjesz zaufania? Jeśli cię spytam o co, powiesz mi prawdę, nie oszukasz... Hę?
— Nie oszukam — odrzekł chłopiec.
— Jeśli cię spytam, naprzykład — ciągnął, wodząc dokoła błędném okiem, ze wzmagającém się ust i rąk drżeniem — jeśli cię spytam, czy przebiegł dopiéro tędy królik srokaty, powiesz prawdę: przebiegł, czy nie przebiegł? Powiesz, nie oszukasz starego? Hę?
— Nie — odrzekł Tom — nie oszukam, srokaty królik przebiegł istotnie.
— A czy miał na głowie... ot, tak naprzykład, zielony, z żółtemi wstążkami kapelusz? Nie oszukasz mnie, powiesz prawdę: czy miał?
— A jakże, miał.
— Miał, mówisz?
— Miał — twierdził bez zająknienia Tom — kapelusz zielony wstążki żółte i... aha! i czerwone kwiaty.
— Czerwone kwiaty, mówisz — rzekł z zastanowieniem, lecz o wiele spokojniejszy Johnson — kwiaty czerwone... Nie widziałem, nie dostrzegłem... dziwnie... lecz to bynajmniéj nie dowodzi, żeby ich nie było, hę?
Tom wzniósł spokojne na towarzysza spojrzenie. Duże krople potu wystąpiły na czoło pijaka, woda spływała z opadłych na kołnierz włosów, ręka spazmatycznie ściskająca dłoń chłopca, zimna była i wilgotna, druga zwisała, poruszana konwulsyjném drganiem, niby do zepsutego jakiegoś należąca mechanizmu. Tom zmusił pijaka usiąść na kłodzie, a wypadek ten wykazywał władzę, jaką drobny, delikatny dzieciak posiadł nad ponurym, zdziczałym, nienormalnie podnieconym mężczyzną.
— Ej, Tom! — wybuchnął stary głośnym, lecz nie wesołym i nie dźwięcznym śmiechem. Śmiechem tym spłoszona, pierzchła jaszczurka mała, co z pod kłody wystraszonemi oczyma spoglądała na ludzi. — Ej, Tom, dziwnie to jakoś wygląda, srokaty królik w kapeluszu, hę?
— Ha! — nie tracąc rezonu odparł chłopak — czasem noszą kapelusze, czasem nie. Kto to może wiedziéć! Takie to sprytne, te bestye!
Tu z większym zapałem, niż zoologiczną ścisłością, począł bajać niebywałe dziwy o kalifornijskiéj faunie. Johnson niecierpliwy, ponury wzrok wlepiał uparcie w ziemię.
— A węże, Tom, węże? — przestraszonym szeptem przerwał opowiadającemu.
— O, węże — rzekł Tom — węże nie kąsają nigdy, przynajmniéj ten gatunek, który tu widzisz, wuju Ben, nie kąsa nigdy, nie bój się, bądź spokojny! Ot, niéma już ich, uciekły! Wuju, pora zażyć lekarstwo.
Na te słowa porwał się z miejsca Johnson i miał już pień przeskoczyć, gdy go uprzedził Tom i ujmując za rękę, podał z kieszeni wyjętą flaszę. Johnson zatrzymał się, nieśmiało, niedowierzająco spojrzał na flaszę, w drżące ujął ją palce.
— Jeśli już tak koniecznie chcesz?... Ale słuchaj, powiesz „dosyć“, powiesz?
Flaszę do ust podniósł, pociągnął...
— Dosyć! — zawołał Tom i Johnson zmieszany, zawstydzony oddał mu flaszę natychmiast. Twarz się staremu zarumieniła nieco, wzrok uspokoił, na ramieniu Toma wspierająca się ręka nie tak już drżała.
Droga ich wiodła wzdłuż Table Mountain. Błędny to, samotny szlak dziewiczy — rzekłbyś — i stopą ludzką nietknięty, gdyby tu i owdzie nie walające się skorupki ostryg, kawałki szkła potłuczonego, porwane szmaty papieru i tym podobne odpadki cywilizacyi. Do potrzaskanego pnia olbrzymiego drzewa przylgnęły szaro kudły, pozostawione przez niedźwiedzia, a pod krzakiem, naprzeciw, złociła się etykieta na pustéj butelce. Z pod złamanego pudełka od tytoniu, ozdobionego fotografią wziętéj jakiéjś tanecznicy, wysuwała się głowa grzechotnika. Droga ta wiodła do gruzów zbróżdżonych, popękanych. Porozrzucane, źle ociosane belki, koryta, upusty, żwir, błoto, trzaski i rzucona od niechcenia lepianka, znamionowały mieszkanie Johnsona.
Lepianka służyć miała za schronienie od zimna i niepogody, zresztą odpowiadała najzupełniéj miejscowemu krajobrazowi; było to legowisko ludzkie poprostu, o wiele mniéj ozdobne i schludne, niż legowiska wielu czworonożnych. Ptaki, które tu zlatywały za pożywieniem, napełniały powietrze świegotem, dziwując się jakoby téj pierwotnéj architektonice. Nieschludne to było chociaż obszerne, zatęchłe, chociaż materyał świeży był i surowy, a jeśli w dnie pochmurne mrok tu zalegał głęboki, w dnie słoneczne za to promienie słońca natrętne, rażące bywały. Owocem pracy, któréj się Johnson w rzadkich chwilach trzeźwości oddawał, były bezładne wyżłobienia w skłonie góry, jamy, przykryte nagromadzoném śmieciem, groty, nieudolne podziemnego szybu próby, które w danéj chwili okazać się mogły przecie przydatnemi. Nazewnątrz słońce, olśniewające a bezbarwne, grzało, paliło raczéj do tego stopnia, że się aż wywinęły w górę skrzydła dachu z kory skleconego, a jodły łzy żywiczne roniły. W wydrążonéj w skale grocie, do któréj Tom wprowadził Johnsona, chłodno było. Tu i owdzie wilgoć, zbierająca się we wklęsłościach skały, utworzyła małe kałuże, ze ścian popękanych sączyły się perliste krople wody.
Johnson i Tom z widoczném zadowoleniem rzucili się na skalistą, mokrą ławę. Przez chwil kilka milczeli, oddychając ciężko i patrząc obojętnie na żar słoneczny, od którego ujść zdołali.
— Cobyś powiedział — przemówił wreszcie, w dal słoneczną zapatrzony Johnson — cobyś powiedział o małéj partyjce? Tak np. stawka... tysiąc dolarów?
— Ej, tysiąc — nie zwracając nawet spojrzenia, obojętnie odrzekł chłopiec. — Gdybyś przynajmniéj, wuju, powiedział pięć tysięcy...
Johnson zdawał się rozważać, po chwili zaś:
— A cóż ci winien jestem? — spytał.
— Sto siedemdziesiąt pięć tysięcy i pięćdziesiąt dolarów — bez zająknienia odrzekł Tom.
Stary ważył w myśli.
— Zgoda — odrzekł — jeśli wygrasz, będzie okrągłych sto osiemdziesiąt tysięcy... Nie więcéj! Gdzie karty?
Karty znajdowały się w starém pudełku, umieszczoném w wyżłobieniu skały, tuż ponad głową Johnsona. Karty stare, brudne, lepkie. Rozdał je Johnson niepewną ręką, z wysiłkiem, grając zaś, kręcił tak wyraźnie, że się aż Tom odwracać musiał i pokaszliwać. Wkrótce zachęcony przykładem, dla zrównoważenia szansy, od czasu do czasu dobierał téż sobie lepszą kartę, w ten sposób ślepéj dopomagając fortunie. Gra ciągnęła się leniwo. Johnson wygrywał. Wyciągał z kieszeni pugilares i kreślił ołówkiem drżącą ręką niewyraźne hieroglify. Gdy wreszcie grać przestali, wyciągnął z kieszeni coś nakształt odłamka czerwonego kamienia.
— Jeślibyś — począł, podsuwając kamień ów do chłopca, a twarz jego przybrała znów wyraz przebiegłości — jeślibyś, mówię, znalazł przypadkiem tę oto rzecz, cobyś pomyślał, hę?
— Nie wiem — lakonicznie odpowiedział Tom.
— Myślałbyś może — ostrożnie ważąc słowa, ciągnął stary — myślałbyś, że to złoto, hę?... a może srebro, hę?
— Ani to, ani tamto — odrzekł Tom.
— A możebyś myślał, że to cynober, hę? I cobyś powiedział, gdyby, naprzykład, wuj Ben wiedział, gdzie się to znajduje, skąd można tego wydobyć dziesięć tonn dziennie, każda po dwa tysiące dolarów. Cobyś na to powiedział, hę?
— Ale — rzekł chłopiec — gdybyś wiedział coś o tém, wuju Ben...
Johnson obejrzał się, głos zniżył.
— Wiem, Tomy, wiem! Pokłady, mówię ci, skarby! Jużem posłał próbę do Frisko; za dwa, trzy dni, ajent przybędzie.
Mówiąc to, nie spuszczał niespokojnego, badawczego wzroku z chłopca, lecz ten najmniejszego nie okazał zdziwienia, lub niedowierzania, chociaż mógłby napomknąć coś o odnoszących się do téj kwestyi drwinach Yuba Billa.
— Nikt się ani domyśla — ciągnął poufnie stary — nikt nie wie, oprócz mnie, ciebie i ajenta we Frisko. Widziano, jak-em kopał ziemię: „Śmiecie“ — wołano, i śmiano się ze mnie. Widziano, jak-em się walał pijany po szynkach i drogach i śmiano się: „Na kawał wzięty!“ — mówiono. A może — spytał nagle — a może i teraz tak mówią, jak sądzisz, Tom?
Tom wzniósł oczy, obojętnie wstrząsnął głową i rzucił kamieniem w przemykającego przed grotą zająca.
— Gdym cię, Tomy, poraz pierwszy ujrzał — ciągnął uspokojony Johnson — pamiętasz, wówczas, kiedyś mnie, nieznajomego, na drodze podparł, do studni zawiódł i zimną oblał wodą, powiedziałem sobie: Johnson, ten chłopak drwić z ciebie nie będzie, nie będzie, — zaufać mu możesz. Pyszczek biały, kwadratowy, kwadratowy, biały pyszczek, własne to są moje słowa, Tom...
Zatrzymał się, a potém coraz poufniéj, rzewniéj:
— Johnson! — mówiłem sobie. — Czego ci potrzeba? Kapitału i wspólnika. Kapitał będzie, a wspólnik już jest: nazywa się Tom Islington... Tom Islington, własne to moje słowa, własne, Tom...
Zatrzymał się, trąc o kolano wilgotne dłonie.
— Przed sześciu miesiącami — ciągnął — sporządziłem kontrakt spółki; znosząc się z ajentem, pisałem w swojém imieniu i w imieniu wspólnika mego, Tom Islingtona. Czy wspólnik mój dorosły, czy dziecko, to do ajenta nie należy. Nic mu do tego.
Przysunął się do chłopca, położył mu pieszczotliwie rękę na głowie, w widoczném jednak przywiązaniu tém do dziecka przebijała się nieśmiałość pewna, niby niejasne poczucie dzielącéj ich przepaści. Czuł i rozumiał, że w zwróconém nań spojrzeniu chłopca był spryt, wesołość, rozwaga, czasem przebłyski kobiecéj niemal tkliwości, ale nic nad to, nic, zaufania ni śladu. Powiększyło to jego nieśmiałość. Zmieszany, zdenerwowany, starał się zapanować nad sobą, lecz drżały mu wargi i ręce.
— Mam — mówił — kontrakt spółki z tobą, Tom! Jest i rachunek przegranych do ciebie w karty dwustu czterdziestu tysięcy dolarów...
Trudno wyobrazić sobie, jak pełen przebiegłości wyraz twarzy miał Johnson, wymawiając te słowa.
— Dwieście czterdzieści tysięcy dolarów, przegranych do ciebie w karty — powtórzył. — Mam i testament!
— Testament! — zawołał wesoło Tom.
Johnson drgnął, przeląkł się.
— Hę, co mówisz, jaki testament? Kto o testamencie wspominał, hę? Nikt — bez wahania odparł Tom.
Stary drżącą rękę podniósł do czoła, starł zimne krople potu i mówił zcicha:
— Widzisz-bo Tom, gdy ze mną tak, jak dziś, naprzykład, bywa, ludzie mówią: „Wódka to, spirytus go pali!“ Nie, Tomy, nie! Nie wódka to, nie spirytus, ale merkuryusz, mówię ci, Tomy, merkuryusz! Wchłaniałem cynober wszystkiemi porami, przepełniony nim jestem...
— Kiedyś słyszałem o czémś podobném — ciągnął — i tyś słyszał zapewne o tych, co pracując w fabrykach z cynobrem, wychodzą merkuryuszem opchani, przepełnieni...
— A czy jest na to lekarstwo? — spytał Tom.
— Jest, naturalnie, że jest. Słuchaj. Przybędzie ajent z Frisko, akcye nasze pójdą w górę, zobaczysz, jak odrazu pójdą w górę! Pojadę do New-Yorku, tam powiem w hotelu:
— Prowadźcie mnie do najsławniejszego w mieście lekarza.
Prowadzą...
Lekarzowi powiem: jestem przepełniony merkuryuszem. Rok kuracyi — ile?
— Pięć tysięcy dolarów — odpowie.
Zapłacę.
— Oto pigułki, a oto proszki — doktór powie:
— Co wieczór zażyć dwie pigułki, przy obiedzie dwa proszki, wrócić po tygodniu.
Po tygodniu wrócę wyleczony.
Ośmielony uwagą, z jaką Tom go słuchał, ciągnął daléj:
— Gdy wyleczony będę, powiem w hotelu:
— Pokażcie mi największy i najwspanialszy dom w mieście!
Pokażą. Dom to Jakóba Astora.
— Ile chcesz — spytam. A on zmierzy mnie wzgardliwém spojrzeniem.
— Oszalałeś, stary żebraku!
Wyrznę mu policzek. On mnie przeprosi. Za dom zapłacę, ile zażąda, umebluję od mahoniu, Tomy, od mahoniu! Zamieszkamy tam razem, Tom!
Słońce schowało się za górę; od jodeł cień padał głęboki; w grocie robiło się coraz chłodniéj, a w zmroku coraz żywiéj połyskiwały źrenice Johnsona.
— Wyprawiem bankiet — ciągnął — wielki bankiet! Zaprosim członków rządu, kongresu, dżentļemanów, elegancików i tym podobnych. Śród gości znajdzie się ktoś, co wysoko nosi głowę... Znałem go niegdyś, lecz on nie wie o tém i już zapomniał... Więc przybędzie i zajmie miejsce naprzeciw mnie, a ja oka z niego nie spuszczę. Elegancik oheblowany, wypoliturowany, usta ociera białą chustką, uśmiecha się, spogląda na mnie z przymileniem.
— W ręce pańskie, Mr. Johnson! — mówi.
Napełniają kielichy, powstajem... Wino i kielich ciskam mu w twarz, w tę jego przeklętą, wytartą twarz! Skoczy! Zręczny! 0, wiem, że zręczny!
Powstrzymają go.
— Ktoś ty? — spyta, pieniąc się ze wściekłości.
A ja wówczas odpowiem:
— Skaggs!... Czy słyszysz? Skaggs jestem; jeśli śmiesz, spojrzyj mi teraz w oczy. Gdzie żona moja, dziecię, pieniądze? Oddaj mi! Wróć imię zbeszczeszczone, zrujnowane zdrowie, życie złamane, zwróć mi ostatnie dwanaście lat mego życia! Czy słyszysz, zwróć mi natychmiast, bo ci podłe serce wydrę!...
— I naturalnie, Tom, nic mi on nie odda, nie zwróci... to niepodobna!... Więc mu serce wyrwę z podłéj piersi, zdepczę, rozszarpię...
Zgasł zwierzęcy połysk oczu mówiącego, twarz nabrała wyrazu przebiegłości.
— Czy sądzisz, Tom — mówił ciszéj — że mnie za to powieszą? Bynajmniéj. Pójdę, widzisz, do najsławniejszego adwokata i tylko mu powiem: Jestem przepełniony, opchany merkuryuszem! Zdziwi się, uda się do sądu i powie:
— Człowiek ten jest niepoczytalny, gdyż merkuryuszem zatruty.
Zwołają świadków, zjawisz się i poświadczysz, w jakiém mnie tu widywałeś stanie. Zjawi się doktór i poświadczy także. Zapadnie wyrok uniewinniający... merkuryuszem przepełniony...
Powstał z miejsca rozgorączkowany, lecz zachwiał się na nogach i gdyby go Tom nie podtrzymał i na świeże nie wywiódł powietrze, padłby bez zmysłów, wyczerpany. W dzienném świetle bledszą jeszcze była jego blado-zielona twarz. Tom, podtrzymując go wpół, zaciągnął do lepianki, położył na ławie, długą chwilę z przestrachem wpatrując się w siną, miotaną wielkim dreszczem twarz upadłego.
— Wuju Ben — rzekł wreszcie szybko, stanowczo. — Pobiegnę do miasta, rozumiesz wuju, po doktora, do miasta; za dwie godziny będę z powrotem. Tymczasem pod żadnym pretekstem nie masz się ruszać z miejsca. Rozumiesz, wuju Ben.
Johnson kiwnął głową i chłopiec znikł za górą.
Przez godzinę Johnson dotrzymywał danéj obietnicy: nie poruszał się z miejsca, ani drgnął nawet. Nagle podniósł się, wzrok wlepił w róg izby; zrazu uśmiechnął się, po chwili przemawiać zaczął, późniéj wrzeszczéć, przeklinać, łkał potém strasznie, gwałtownie i znów znieruchomiał. Uspokoił się wreszcie, uspokoił tak dalece, że miał pozór uśpionego, umarłego nawet; lecz gdy ciszą ośmielona wiewiórka, zbiegając ze strychu, zatrzymała się nagle na drągu ponad ławą, nogi człowieka poczęły się zsuwać ostrożnie na ziemię, a wzrok stawał się równie jak u wiewiórki przenikliwym. Po chwili obie nogi znalazły się na ziemi, zaskrzypiała ława, wiewiórka spłoszona pierzchła pod strzechę. Gdy znęcona ponownie zaległą ciszą, wyjrzała po niejakim czasie, w izbie nie było nikogo.
W godzinę potém dwaj ludzie, wiodący muły z Placerville Road, spotkali człowieka z powichrzonym włosem, z oczyma dzikiemi, krwią nabiegłemi, w odzieży porwanéj, zbrukanéj. Popędzili za nim, zwrócił się do nich, wściekły, oszalały, z rąk bliżéj stojącego wyrwał pistolet i zbiedz zdołał.
Gdy słońce się skryło za gór szczyty, na skraju Deadwood zarośla zachrzęszczały, pod ukradkowym lecz przyśpieszonym krokiem. Cień, pomykający śród wieczornego półmroku, musiał być cieniem zwierzęcia jakiegoś, co pędziło na oślep, gdyż zwierzę chyba napełniać mogło powietrze tak monotonnym, nieustannym jękiem, skargą bez słów a bolesną... Gdy się jednak cień zbliżył a zarośla przerzedziły, okazało się, że nie zwierz to był dziki, ale człowiek — Johnson. Po za ujadaniem urojonych sfor psich, ścigających go bez wytchnienia, po za świstem urojonego bicza, którym mu biodra szarpała goniąca za nim poczwara, po za wyciem ohydnéj ciżby mar, tłoczącéj się za nim i na niego — rozróżniał on jeszcze dźwięk rzeczywisty — szum spadającego w przepaść potoku. O tysiąc stóp nad krawędzią Deadwood pieniły się bezdenne, żółtawe wody. W pomieszaniu obłąkanych zmysłów, jednę miał myśl jasną, stałą: dopaść do wód tych, zanurzyć się w nich, przepłynąć, mniejsza o to, jak — byle stanęły jako przedział między nim a trapiącemi go marami, byle mógł zatopić w ich głębiach bezdennych, prześladowców swych, byle mógł zmyć w nich wszystkie plamy, wszystkie pamiątki przeszłości. Z niesłychaną szybkością, ze zwierzęcą rzutkością przeskakiwał z głazu na pień zgniły, tu zaczepiając o zjeżone krzaki, tam o wijące się zielsko, ówdzie znowu zapadając w doły piaszczyste dopóty, dopóki potykając się tak, zrywając, tocząc, spadając, nie dotarł do brzegu. Wyprostował się wtedy, zachwiał, zatoczył, rozkrzyżował ręce... i padł na głaz, zawalający łożysko potoku.
Ponad jodłami Deadwood’u wzniosło się gwiazd kilka. Potém wiatr powstał, jednym powiewem zachwiał skał skłonem i zmarszczył wód zwierciadło. Miejsce, w którém padł ów człowiek, przedstawiało nagły skręt w biegu rzeki. Z zapadającą nocą zdawało się, że wody wytryskują z tajemniczych ciemności i biegną znów się z niemi połączyć. Wraz z wodą, prześlizgały się i nikły zgniłe trzaski, szumowiny płóczkarni, jak gdyby prąd potoku śpieszył wtłoczyć w cień odpadki grubéj i nieprawidłowéj cywilizacyi. Rzecby téż można, że wichrem wzdęte fale, pieniące się naokoło głazu, na który, jak martwy, padł ów człowiek, czatują na nową zdobycz, by ją pociągnąć ze sobą ku bezdennym morzom.
Wielki zapanował spokój. W przezroczystém, nocném powietrzu rozległ się odgłos pocztarskiéj trąbki, z brzegu nadbiegły echa śmiechów i głosów różnych, brzęk dzwonków i ostróg, na gościńcu zaturkotały koła przejeżdżającego dyliżansu, zatętniły końskie kopyta, zamigotały latarnie i znów wszystko ucichło. Księżyc wypłynął w pełni ponad skupione na horyzoncie gór szczyty. Najpierwszy, nakształt trupiéj czaszki, pobielał kredowy czerep wierzchołka Deadwood’u. Wkrótce od grzbietu skały padający cień zaczął się cofać powoli, odsłaniając, jedne po drugich, krzywe pnie drzew i wązkie, wężowe skał czeluście. Zwarte obręby nadbrzeżne zabarwiły się srebrzysto od góry, czarno od spodu. Posuwając się tak powoli, srebrna smuga księżyca wśliznęła się w głąb' przepaści. Zakipiały pocałunkiem jasnym rozświecone wody... Tylko na głazie, zawalającym łożysko potoku, na który padł był z wieczora, nie było człowieka... a potok spływał ku morzu...


— A czy niéma tam czasem czego dla mnie? — pytał w tydzień potém Tom Islington wchodzącego do gospody Billa.
Bill towarzyszącemu sobie mężczyźnie wskazał chłopaka.
Nieznajomy jął się badawczo wpatrywać w niego. Tom zmieszany powtórzył pytanie:
— A czy nie macie tam czasem czego dla mnie?
Bill zbliżył się do niego, ujął go za ramiona, okręcił z udaną powagą, rozpromieniony w rzeczy saméj, z trudnością powstrzymując cisnący mu się na usta uśmiech.
— Ech — rzekł pomału — jeśli sto tysięcy dolarów gotówką na stół, a pół miliona w perspektywie jest czémś, ano, to może i mam tam coś dla ciebie, kapitanie!


Do charakterystyki Angelu zaliczyć trzeba, że mniéj się dziwiono tajemniczemu zniknięciu Johnsona i zapisowi uczynionemu na rzecz chłopca, niż temu, że miał stary coś do przekazania w testamencie. Odkrycie pokładów cynobru odwróciło ogólną uwagę od szczegółów. Napływali osadnicy, ludność wzrastała, wzgórza dokoła siedziby Johnsona wydzierżawiono, budowano lepianki i domy, handel ożywił się, słowem, że użyję stylu miejscowych dzienników „nowa powstała era“. Przegląd tygodniowy (Weekly Record), dodawał, że w ostatni czwartek pięć tysięcy dolarów zarobiła gospoda „Mansion House“.
Los Johnsona nie przedstawiał żadnéj wątpliwości. Pasażerowie w dyliżansie z Wingdam widzieli na głazie, zawalającym łożysko potoku, leżącego bez życia człowieka. Finn zaś, z Robinson Ferry, spostrzegłszy coś szamocącego się w wodzie, i biorąc owo coś za kudłacza, trzy razy doń strzelał z rewolweru. Nikomu na myśl nie przyszło, żeby strzały Finna były nie celne; zresztą Johnson posiadał przecie — z rąk napastujących go ludzi wyrwany pistolet; czemuż się nie bronił?
Wszystko to uspokajało niezbyt drażliwe sumienie mieszkańców Angelu. Przyznać téż im trzeba, że los Toma nie obudził ani zazdrości, ani niechęci. Większość była zdania, że się Tom wysługiwał pijakowi, czego mu zresztą nie poczytywano bynajmniéj za złe, owszem okoliczność ta podnosiła go w oczach ogółu.
— Sprytny! — zauważył patron gospody — Yuba Bill poznał się na nim!
Teraz Yuba Bill zajął się chłopcem ze szczególną pieczołowitością. Uregulował sprawę wspólnictwa i dziedzictwa, a wyprawując malca w świat, po naukę i towarzyską ogładę, sam odwiózł do San-Francisko i odprowadził na pokład parowca.
Tu odwiódł go na bok.
— Słuchaj — mówił surowo — gdy zapotrzebujesz pieniędzy, napisz tylko słówko, ale radzę ci — tu głos surowy zniknął nagle — radzę ci z całego serca, abyś od téj chwili, raz nazawsze zerwał z tutejszemi łotrami... ze wszystkiemi... bez wyjątku... rozumiesz?... A teraz żegnaj, mój mały, bądź zdrów!...
Powiódł dokoła gniewne spojrzenie. Idąc, tłum rozpychał, jednemu nawymyślał, z drugim się pokłócił, dorożkarza zrzucił bez ceremonii z kozła, pochwycił sam lejce, zaciął konie i jak szalony popędził do hotelu, w którym mieszkał.
— Słono to kosztowało — opowiadał potém — coś około dwudziestu dolarów. Wyobraźcie sobie, kapcan ten pozwał mnie do sądu! Musiałem go przecie nauczyć jazdy! W dziesięć niespełna minut, mówię wam, przeleciałem Montgomery-street.
Stopniowo rysy bohaterów cynobrowéj groty zatarły się w pamięci mieszkańców Angelu. W pięć lat potém, nikt już nie pamiętał ich imion, w siedem, zmieniono nazwę miejscowości i samo miasto w innym poczęło się zabudowywać kierunku. Tam, gdzie stała niegdyś lepianka Johnsona, teraz nocą gorzały, w dzień dymiły się kominy fabryki. Nawet Mansion House, opuszczone, poszło w zapomnienie. Dyliżanse bliższą znalazły sobie drogę, przez Quicksilver-City. I tylko nagie wierzchołki Deadwood-Hill, jak przedtém, tak i teraz, rysowały się ostro na błękitnym horyzoncie, a u stóp ich, jak dawniéj, Stanislaus, tocząc spienione wody, szemrał, huczał i zbiegał ku morzu.

2.

Pierwsze brzaski letniego poranku wychylały się leniwo z wód oceanu. Mgły opadały powoli, w oddaleniu fale zlewały się jeszcze z ciemnemi obłokami, a już pasma różowych promieni, rozpierzchłe po niebie, gasiły pobladłe gwiazdy. Ciemne skały Greyportu, z początku rysujące się niewyraźną gromadą, występowały coraz wyraźniéj. Pogasły morskie latarnie, tysiące żagli wyłoniło się z mgławych obsłonek. Dzień zajaśniał i pora już była, aby „wielki świat“ pomyślał o spoczynku.
Jutrzenka oblała rumieńcem wspaniały budynek, gdzie przez noc całą jarzące płonęły światła i skąd wybiegały skoczne tony muzyki. Jutrzenka odbiła się spłoniona w szybach pomarańczarni, spłynęła na trawnik, skąd przez noc całą, ku promieniom miesiąca, biły wonie kwiatów, zmieszane z powiewy morskiemi i wniosła tylko pewne zaburzenie zarówno pomiędzy barwne lampy, obrzeżające werendę, jak w godowe grono stojących na niéj pań i panów. Tak szczerą i niedyskretną bywa jutrzenka! Gdy królowa balu, miss Gillyflower, wsiadając do pojazdu rzuciła przypadkowo okiem na owalne lustro, wnet pośpieszyła spuścić rolety, opierając o poduszki najbielsze w Greyport ramiona.
— Jak każdy blado wygląda! — zauważyła Blanka Masterman — czyś nie zmęczona, kochanko?
— I owszem — odrzekła Róża — jutrzenka kompromitującą bywa po balu. Spójrz na Mrs. Brown Robinson.
— Aniołowie — wtrącił hrabia Nugat — skłaniając się uprzejmie ku obłokom — sami aniołowie nie muszą być zadowoleni z tych porannych, dla toalety niedogodnych kombinacyj świateł.
— Aniołów zbawiają białe szaty — odrzekła miss Blanka — oprócz wyjątkowéj sytuacyi, gdy pozują przed weneckiemi mistrzami. Ale pan, Mr. Islington, pan istotnie wygląda tak, jak gdyby się dopiéro przebudził. To nas zawstydza!
— Dowodzi to tylko, że jutrzenka nie widzi we mnie niebezpiecznego współzawodnika — odrzekł zamyślony młodzieniec — zresztą oswojony jestem z dziennym brzaskiem i wogóle nie wiele snu potrzebuję.
— Jakże rozkosznemi musiały być te poranki — wtrąciła Mrs. Brown Robinson, stłumionym, wzruszonym głosem, utrzymując niebezpieczną równowagę pomiędzy naiwnością szesnastoletniego dziewczęcia, a doświadczeniem dwudziestodwuletniéj mężatki — jakże rozkosznemi być musiały w malowniczych okolicach, w których Mr. Islington przebywał. Zazdroszczę panu doprawdy. Od siostrzeńca mego, a pańskiego kolegi w szkołach, słyszałam o tém wiele, wiele... Jakże się panu mdłym, nudnym wydać musi nasz świat modny, to sztuczne życie...
Tu głos do poufnych zniżając szeptów, dodała:
— Niech nam pan opowie o pustyni, o Indyanach, o niedźwiedziach... Wszak widziałeś pan żubry i niedźwiedzie?
— Naturalnie, że widział! — przerwała z pewną żywością Blanka, naciągając zarzutkę na ramiona — naturalnie! Wiadomą jest rzeczą, że go żubry kołysały, a niedźwiedzie dzieliły z nim pacholęce igraszki. Jedźmy, kochanko! w drodze opowie on ci to wszystko.
— Szczęśliwie, doprawdy! — dodała sotto voce, pochylając się ku stojącemu przy portyerze karety młodzieńcowi — żeś pan nakształt leśnych swych niegdyś towarzyszów, nie świadom swéj siły... Czegóżbyś w nas łatwowierne nie potrafił wmówić! Ach! pan woli wracać pieszo? Do widzenia zatém! — i szczupła, w obcisłéj rękawiczce rączka wysunęła się z karety.
— Nie skorzystał ze zręczności, a zręczność dobra była! — zauważył kapitan Merwin.
— Może chciał uniknąć dodatkowego towarzystwa méj ciotuni — odrzekł inny młodzieniec. — Kto gości zresztą u ojca miss Blanki, widywać ją może codziennie.
— Równie przyjemne, jak niebezpieczne położenie.
— Dla niego chyba, chociaż zimny to, stary facetus. Dla niéj cóż znaczy jeden więcéj czciciel w tłumie, śród którego obraca się na obu półkulach! Patrz, wszak pobity i Nugat.
Czy słyszał rozmowę tę Islington, nie wiem. Obojętnie przeprowadziwszy spojrzeniem odjeżdżającą karetę, zwrócił się na wiodącą brzegiem morza ścieżkę, przez piaski, ku skałom. Gdy po drodze napotykał przeszkodę w postaci zwykłéj zawady, przeskakiwał ją, nie zwracając uwagi na podziw, jaki balowy jego ubiór i zwinność budziły w groomach czyszczących stajnie i dziewkach myjących wschody ku morzu zwróconych werand. Dopiéro gdy wchodził w obręb Cliffwood-Lodge, rezydencyi Masterman’a, zdało mu się, że jakiś biedak śledzi za nim oczyma. Lecz nieschludna postać odartusa znikła w krzakach, a Islington skierował kroki przez park, ku wzniesionéj nad urwistym brzegiem morza altanie.
Dokoła panował uroczysty spokój. Żaden szmer nie przerywał ciszy, oprócz pluskania fali o skał podnóża. Na bezbrzeżnéj przestrzeni — wody jak do snu się kołysały. W powietrzu rozproszona mgła lekka pochłaniała promienie słońca, przyćmiewając ich blaski. W błogiéj ciszy i spokoju zdawało się Islingtonowi, jakoby wszystkie wdzięki i ponęty życia zbiegły się u tych szczęśliwych wybrzeży. Patrząc na ocean rozkoszny, spokojny, przypomniał sobie urwiste spady, któremi zmącony Stanislaus spływał pośród jodeł ciemnych, u stóp Deadwood-Hill. Wspomnienie to podniosło jeszcze urok otaczającego młodzieńca krajobrazu. Odwrócił głowę — nieopodal ujrzał wysmukłą postać niewieścią. Była to Blanka Masterman.
Po drodze zerwała szeroki liść, którym od promieni słońca zasłaniała blond włosy i siwe oczy. Balowy, powłóczysty ubiór zastąpiła ranna, wązka, wytworne i szczupłe jéj kształty doskonale rysująca suknia. Gdy Islington powstał, zbliżyła się do niego śmiało, swobodnie wyciągając rękę. Czy wiedziała, że go tu spotka? Nie wiem.
Usiedli obok siebie. Ona twarzą odwracała się co chwila ku morzu, zielonym liściem oddalając od siebie natrętne promienie słońca i... spojrzeń młodzieńca.
— Nie wiem doprawdy — Islington począł — jak długo marzyłem tu dopiéro w pół-śnie w pół-czuwaniu. Ranek prześliczny, spać mi się nie chciało... A pani?...
Z pod liścia wyszła opowieść o ćmie jakiéjś potwornéj, co wpadła do pokoju dziewczęcia i ustąpić nie chciała, mimo połączonych starań pięknéj mieszkanki i panny służebnéj, potém o szpicu, co się do drzwi skrobał. Zresztą sen poranny nie krzepi, oczy tylko zaczerwienia. Miss Blanka miała ranną do złożenia wizytę, morze wygląda tak ponętnie...
— Mniejsza o to — rzekł Islington — co panią tu sprowadza, widzę ją i cieszę się niewymownie. Dziś opuszczam Greyport i wolę pożegnać panią tu, pod tą błękitną kopułą nieba, niż tam, pod freskami sufitów salonu...
— Wiem — odrzekła niezmieszana bynajmniéj miss Blanka — że domy nasze i salony należą do najsłabszych stron cywilizacyi, lecz nie zdarzyło mi się nigdy słyszéć zdania, któreby tak wytwornie myśl tę wyrażało. Dokąd pan jedzie?
— Nie wiem napewno. Projektów mam kilka. Pojadę może do Ameryki Południowéj, gdzie zostanę prezydentem rzeczypospolitéj jakiéj, gdyż, poza Greyportem, każdy w Ameryce, chociażby był Krezusem, pracować koniecznie musi. Wprawdzie przyjaciele moi sądzą, że fundusz, jaki posiadam, powinien przykuć mnie do miejsca, lecz ja-m z rodu włóczęgów i włóczęgą zapewne pozostanę do śmierci.
— Nie mam znajomych na południu — szczebiotała miss Blanka. — W zeszłym roku były tam dwie moje koleżanki. Wytrzymać nie mogły! Wyobraź pan sobie, nie mogły miéć dobrze wyprasowanych spódniczek!... Pan do mnie stamtąd... napisze?
— Nie omieszkam. Niech mi pani powie, jak się nazywa ten kwiat?... Zerwałem go w oranżeryi, gdyż przypomniał mi florę kalifornijską.
— Być może, iż stamtąd pochodzi; ojciec, pamiętam, nabył roślinę tę od jakiegoś obdartusa. Czy go pan nie zna czasem?
Islington roześmiał się.
— Zdaje mi się, że nie mam zaszczytu. Pani pozwoli?...
— Dziękuję panu! Niech mi pan przypomni, abym mu wzamian kwiat dała... na odjezdne...
Powstali.
— Do widzenia...
Biała i świeża, jak płatek śniegu rączka, przez chwilę w jego spoczęła dłoni.
— Liść ten tak zazdrośnie twarz pani kryje! Zrób mi łaskę... uchyl go cokolwiek.
— Niepodobna. Oczy mam, mówię panu, czerwone, wyglądam okropnie...
Mimo to, rączka, w zazdrosny liść uzbrojona, uchyliła się nieco i z pod zaimprowizowanego wachlarza, wybłysło spojrzenie pięknych, błyszczących, nieco figlarnych oczu. Islington olśniony, wzrok spuścił ku ziemi; gdy wzniósł... ptaszek uleciał.
— Mr. Hislington! — wołał, biegnąc szybko, groom Anglik. — Z przeproszeniem pana! sądziłem, że pan sam... Jakaś osoba...
— Do pioruna! — krzyknął niecierpliwie Islington. — O co idzie? mów prędzéj! Nie umiesz po angielsku, co?
— Z przeproszeniem pana, Mr. Hislington — bełkotał przestraszony groom — ale ta osoba... osoba ta, sam nie wiem, ale jakoś nie wygląda na gościa... Pytał o pana, musiałem wprowadzić do biblioteki...
Pomimo tęsknoty, co go była nagle przed chwilą opanowała, Islington roześmiał się, a idąc pytał służącego:
— Cóż to za osoba taka, co nie wygląda na gościa?
— Z przeproszeniem pana, Mr. Hislington — właśnie siedziałem u bramy... Nadchodzi: „weź to w łapę“ mówi. Sądziłem, że chce spytać o drogę, a on już na dziedzińcu i o pana, Mr. Hislington, się pyta.
Islington szybko przeszedł galeryę i otworzył drzwi do biblioteki.
Na środku pokoju, w fotelu, siedział mężczyzna, zapatrzony w olbrzymi, słomiany kapelusz, o dużém, sztywném rondzie. Ręce wsparł na kolanach, nogę założył na nogę... Islington, spostrzegłszy go, rzucił się naprzód, obie wyciągając ręce.
— Yuba Bill!...
Yuba porwał się z krzesła, schwycił młodzieńca za oba ramiona, okręcił go, niby wielkolud małe pacholę, uniósł niemal w powietrzu i ściskając roześmiał się głośno.
— Jednakżeś mnie poznał, kochany kapitanie!
Islington, widząc, że się Yuba Bill uważa za zmienionego do niepoznania, utrzymywał, że go ostrzegło przeczucie...
Yuba Bill oddalił go od siebie i trzymając za klapę od fraka, jął mu się przypatrywać.
— Fiu! fiu! kapitanie! awansowaliśmy, niéma co mówić... Pamiętasz, ot taki byłeś, od ziemi to ledwie odrosło... Biczem ci groziłem... Zaledwie to koszulinę nosiło w zębach, a teraz...
Dreszcze przebiegły Islingtona. Wszak był dotąd w balowém ubraniu, a słońce świeciło wysoko.
— A teraz — grzmiał mrukliwy głos Billa — patrzcie go, jaki francik, prosto od fryzyera, jak z igły zdjęty, albo jak, nie przymierzając, fagas w traktyerni. Hej! Alfons, porcyę pasztetu!
— Poczciwy stary — śmiał się Islington, lecz przypatrzywszy się przybyłemu, spoważniał, zaniepokoił się.
— Co ci to, przyjacielu, czyś czasem nie chory?... zmieniony jesteś...
Zmieniony był istotnie, blady, włosy przyprószyły mu gęste, srebrne szrony.
— Nic mi nie jest — Bill się tłómaczył — to nowy chomąt tak mnie zmienia, a może ta „gwiazda zaranna?...“
Mówiąc to, śmiał się z przymusem, wskazując na kamizelkę, złoty łańcuch i w krawat wpiętą szpilkę brylantową.
Lecz Islington trwał przy swojém zdaniu.
— Masz mi coś do powiedzenia, stary?
„Stary“ miął nerwowo w palcach brzegi kapelusza.
— Słuchaj, przyjacielu — ciągnął ze stanowczością Islington — znam cię nadto dobrze. Nie jechałbyś o trzy tysiące mil bez interesu. Mów, o co idzie?
— Nikt tu nam nie przeszkodzi, sami jesteśmy — dodał, zwracając uwagę na niespokojne spojrzenie, jakie gość rzucał dokoła.
Yuba Bill przysunął się bliżéj.
— Pierwsze — począł głos zniżając — pierwsze pytanie, Tom, ale odpowiedz szczerze...
— Cóż daléj?
— Pierwsze pytanie: Jeślibym ci powiedział, ot tak naprzykład: Tomy, potrzeba, abyś odjechał, opuścił to miejsce na miesiąc... na rok, może na dwa lata... a może nazawsze. I cóż, chłopcze kochany, czy cię tu... nie zatrzymuje nic? Coś tak, nakształt tego... wiesz przecie, co?
— Gościem tu jestem — odrzekł Islington spokojnie — dziś właśnie odjechać zamierzałem.
— Hm! wybornie! Więc gdybym ci tak naprzykład zaproponował przejażdżkę małą, ot tak... do Chin naprzykład, do Japonii, albo na południe... zgodziłbyś się, co?
— Najchętniéj...
— Nic cię tu zatém naprawdę nie zatrzymuje, nic?... jakby to wyrazić... tego, owego... rozumiesz mnie przecie? Bo to widzisz, mój chłopcze, dyabelnie przystojne tutejsze bestyjki... Och! co tam mówić, człowiek czy młody, czy stary łatwo wpada w sidła... Żadna?
W goryczy, towarzyszącéj ostatnim słowom, Bill nie zauważył rumieńca, co zakwitł na twarzy Islingtona.
— Żadna — zcicha wprawdzie, lecz dość stanowczo odrzekł.
— Więc powiem ci wszystko. Lat siedem temu byłem na trakcie Gold Hill. Stoję raz sobie na progu gospody, aż tu podchodzi szeryf. Bill — mówi — złapałem ptaszka, waryat, kompletny waryat, umieścić go trzeba w szpitalu w Stackton. Cichy wprawdzie, nieszkodliwy, ale pasażerowie nie chcą go miéć z sobą w dyliżansie, weź go, Bill, na kozioł. Zgoda — mówię. Cóż powiesz, kto był ów cichy, nieszkodliwy waryat? Kto? Johnson, we własnéj osobie!
— Nie poznał mnie — ciągnął Yuba Bill, ciężką rękę opuszczając na ramię z natężoną uwagą słuchającego młodziana — zapomniał o tobie, Tomy, o Angel, o cynobrowéj grocie, o wszystkiém, o własném nawet imieniu: pomyśl, nazywał siebie Skaggs, a wiedziałem przecie, że to nie Skaggs jakiś, ale Johnson, stary moczywąs z Angel...
Chwilę Yuba Bill milczał, a potém rzekł ciszéj:
— Był taki czas, Tomy, że mógłbyś mnie piórkiem z kozła strącić; był taki czas, że gdyby dyliżans z dwudziestu siedmiu pasażerami pływał w potoku, o pięć tysięcy stóp poniżéj gościńca, nie umiałbym doprawdy zdać sprawy towarzystwu z tego, jak to się stało! Był czas... ale do rzeczy! Szeryf mówił mi tedy, że Johnsona przed trzema laty znaleziono w Murphy Camp, odartego, zmokłego, dotkniętego zapaleniem mózgu. Zaopiekowano się nim, jak przystoi. Powiedziałem szeryfowi, jak się nazywa, i że go znam oddawna; wziąłem na swą odpowiedzialność, powiozłem do Frisko, oddałem w ręce najlepszych lekarzy, dostarczałem wszystkiego, na niczém mu nie zbywało, Tomy, na niczém... Czemuż się patrzysz na mnie tak dziko, chłopcze! Na miłość Boga, nie patrz tak!
— O Bill — wybuchnął powstając Islington — czemużeś ukrywał to przede mną?
— Czemu — oburzył się Bill — czemu? Temu, żem jeszcze, Bogu dzięki, nie oszalał do reszty, temu, żeś był w szkołach, żeś się uczył, torował sobie drogę życia... A on, cóż?... Pijak stary, waryat tak już jak umarły. Szkoda tylko, że wcześniéj nie umarł. Och, Tomy, tyś go zawsze lubił... bardziéj niż mnie.
— Przebacz mi — zawołał, dotknięty gorzką wymówką młodzian. Wszystko, coś zrobił, dobrześ zrobił... Cóż daléj, mów!
— Niewiele zostało do powiedzenia — odrzekł Bill, w ponure wpadając zamyślenie. — Wyleczonym być nie mógł; doktór wyraźnie powiedział, że wpadł w monomanię: ciągle mówił o żonie swéj, o tém, że mu ją wykradziono, że pomsty szuka, że się pomści... Ot i wszystko. Będzie z pół roku, znikł, przepadł bez wieści. Przetrząsłem Salt-Lake-City, Chikago, New-York, ani śladu. Przybyłem tu...
— Tu — powtórzył głucho Islington.
— Tu, taki jest cel mojéj podróży. Chciałeś wiedziéć, powiedziałem. A teraz, bądź co bądź, czy opętaniec ten kryje się gdzieś w pobliżu, czy o mil tysiące, czy ciebie, Tomy, szuka, czy... tamtego, mniejsza o to, trzeba, abyś się stąd natychmiast oddalił, abyś się z nim nie spotkał. Pojedziemy krążyć po lądach i wodach. Świat przestronny... za lat kilka wrócimy, Tomy. Tymczasem dyabli go porwą. Chodź, Tomy, jedźmy.
Powstał i Islington także.
— Bill — rzekł, chwytając go za ręce, w ten sam sposób dziecinny i krnąbrny, jak dawniéj — z szalonym czy z przytomnym, tu czy gdzieindziéj, widziéć się z nim muszę, odnajdę go. Każdy dolar, który posiadam, do niego należy, każdy wydany zwróconym mu być winien. Młody jestem, silny, do pracy uzdolniony! Bill, o! Bill! dopomóż mi wyjść z tego okropnego położenia.
Bill brwi zmarszczył, nie chciał zdradzić zadowolenia.
— Wiem, wiem! Piękne frazesy... szaleństwo... głupstwo! Bądź zdrów!
Miał wyjść i kapelusz wcisnął już był na czoło, wtém przed szklanemi, na galeryę wiodącemi drzwiami, zatrzymał się nagle — jakby skamieniał.
— Na Boga żywego! Kto to?
Islington wychylił się przez okno. Rąbek białéj sukni znikał za werendą.
— Miss Masterman! Co ci się stało, stary?
Bill blady, bez tchu, pognębiony padł na krzesło.
— Nic — zcicha odrzekł — nic. Czy nie masz czasem pod ręką „whiskey“?
— Kto to... ta... miss Masterman — pytał, wychyliwszy do dna podany przez Islingtona kieliszek.
— Miss Masterman jest córką Mr. Mastermana, a właściwie, jak sądzę, przybraną córką.
— Ale prawdziwe, prawdziwe jéj nazwisko?
— Nic nie wiem — odrzekł Islington.
Pytania te zaczynały go gniewać.
— Nie wiesz bo...
Tu Yuba Bill urwał nagle, powstał, drzwi zamknął, późniéj okno, zbliżył się do Islingtona, odszedł, a potém siadając na dawném miejscu i napróżno siląc się na uśmiech, rzekł:
— Wiesz przecie, żem był żonaty?
— Nie wiedziałem o tém — odrzekł Islington.
— Fakt, Tomy, fakt.
Islington czując, że mu coś powiedziéć wypada, spytał:
— Z kimże byłeś żonaty?
— W tém właśnie sęk — przez zaciśnięte zęby Yuba Bill mówił — Z kim? Łatwo to powiedziéć! Z kim? Nie wiem. Z dyablicą może... W każdym razie żona moja była żoną pół tuzina mężów.
— Jakto?
Oryginalna ta charakterystyka małżeńskiego pożycia nie wywołała uśmiechu na zachmurzoną twarz Islingtona. Bill złagodniał i przysuwając się, tak daléj rzecz prowadził:
— Jechaliśmy z Watson. Noc chłodna była... Ktoś mówi do mnie: zatrzymaj się, Yuba Bill, kłótnia w dyliżansie. Zatrzymuję konie, złażę z kozła, otwieram potyerę. Krzyk, wrzawa, pijak jakiś turbuje swą żonę. Wdaję się w to, biorę ze sobą kobietę na kozioł... Jazda. Blada była, Tomy, blada i biała, z gatunku tych kobiet, co się nie rumienią i nie płaczą nigdy. Inna na jéj miejscu we łzach-by tonęła... Nieraz mi to potém przychodziło na myśl. Wzrostu była słusznego, na plecy spadał jéj snop włosów koloru... szerści jeleniéj. Oczy czarne paliły o milę, a ręce i nogi, ot... takie malusie. Pyszna, co się zowie, pyszna bestyjka!
Zatrzymał się, własnym zmieszany entuzyazmem, a po chwili dodał obojętnie:
— Wiesz, Tomy, jechała do Morphy.
— Tak...
— Widywaliśmy się odtąd i kiedy sama jechała, zajmowała zwykle miejsce obok mnie, na koźle. Męża miała opilca, brutala. Nie widywałem go wcale, był podówczas we Frisko. Ale, Tomy, między nami nie było nic, nic nierzetelnego nie było.
— Przyszło jednak do tego — ciągnął — że musiałem sobie powiedziéć: Yuba Bill, zmykaj, pókiś cały. Zmieniłem trakt. Czy znałeś Jacksona Filltree?
— Nie, nie znałem.
— Słyszałeś o nim?
— Nic a nic — odrzekł, przerwą w opowiadaniu zniecierpliwiony Islington, na co wszakże Bill uwagi nie zwracał.
— Historya, powiadam ci, historya! Był ekspresem z White do Summit i gdy raz przejeżdżać musiał przez North Fork, mówi do mnie:
— Fatalna przeprawa! Coś mnie tknęło, że tam kark skręcę.
— Odpowiadam na to: Zmień trakt. A on znowu:
— Nie mogę.
Po niejakim czasie spotykamy się...
— Jeszcze mnie North Fork nie pochłonął, mówi.
Innym razem w Sakramento:
— Zmieniłem, jak widzisz, trakt — powiada — a z tém wszystkiém pewien jestem, że mnie North Fork pochłonie...
— Cóż powiesz? Nie upłynęło dwa tygodnie i znaleziono jego zwłoki w potoku! Przeznaczenie! Tak i ze mną. Trakt zmieniłem. Nazajutrz patrzę... jest... Mówi, że mąż jéj chory leży w Placerville. Przeznaczenie, Tomy, przeznaczenie! We trzy miesiące potém biedak zażył zbyt silną dozę morfiny przeciw delirium tremens... i zmarł... Ludzie mówili... Hej! co tam... Przeznaczenie, Tomy, przeznaczenie! W rok niespełna pobraliśmy się...
— Trzy miesiące żyliśmy ze sobą — kończył z wielkim wysiłkiem — trzy miesiące! dla szczęśliwych jedno czasu mgnienie! Różnie ze mną bywało w życiu; wiele doznałem, lecz w tych trzech miesiącach bywały dnie, mówię ci, dłuższe od całego mego życia, dnie, w których pytałem siebie: kto kogo, ona mnie, czy ja ją zabiję?... Ale co tam! Opowiadać ci tego nie będę. Młody jesteś, a są rzeczy, o jakich mnie staremu ani się śniło, aż do owéj przeklętéj chwili...
Siedział naprzeciw okna, blady, z głową obwisłą na piersi, ręce opierając o kolana.
— Gdzież się ona obecnie znajduje? — ze współczuciem spytał Islington.
— Nie pytaj mnie o nic więcéj — odrzekł. — Co miałem powiedziéć, powiedziałem.
Powstał, wyprostował się.
— A teraz, czy rozumiesz, chłopcze, dlaczego mała przejażdżka nie zaszkodzi mi, owszem pomoże? Nie chcesz mi towarzyszyć?... Bóg z tobą! odjeżdżam...
— Nie przed śniadaniem wszelako — zadźwięczał we drzwiach srebrny głosik i Blanka Masterman we własnéj zjawiła się postaci. — Ojciec nie przebaczyłby mi, gdybym w jego nieobecności nie starała się zatrzymać i ugościć przyjaciela Mr. Islingtona. Pan zostać musi, pan zostanie; ślicznie o to pana proszę. A teraz niech mi pan poda ramię, śniadanie na stole.


— Zbałamucił mnie Mr. Yuba Bill — szczebiotała miss Blanka, stojąc w salonie z Islingtonem, podczas gdy Yuba Bill z fajką w ręce, ciężkim krokiem, przechadzał się na tarasie. Zbałamucił mnie, chociaż dziwaczne czasami stawiał pytania. I tak np., dopytywał się, kto z domu matka moja...
— Poczciwy stary!
— I z pana poczciwe dziecko! Pan się nie bardzo na mnie gniewa, że zatrzymałam go wraz z jego przyjacielem? Bądź co bądź nie puszczę pana do powrotu ojca.
Islington rozmarzony uśmiechnął się.
— A teraz — szczebiotała figlarka — pożegnajmy się tu, pod freskami tego salonu.
I wyciągnęła drobną rączkę do młodziana.
— Tam, na słońcu — ciągnęła z dziwném głosu nagięciem — dziś rano, kiedy miałam oczy zaczerwienione i wyglądałam tak szkaradnie, chciało się panu koniecznie w oczy mi zajrzéć... A teraz...
Wzniósł na nią wzrok rozmarzony. Na spuszczonych, długich rzęsach drżała kropla brylantowa...
— Blanko!
Spłonęła. Wyrwałaby mu rękę, gdyby ją był puścił; po chwili, czy i kibić jéj wpadła w pułapkę... pewną nie była, a jednak nie straciła przytomności i naśladując gruby głos Yuby Billa, rzekła:
— Więc cię tu nic nie zatrzymuje, nic?... tego... owego... jakby to powiedziéć?
— Blanko! — zawołał z wymówką Islington.
— Pst!... to nie moja wina, to niczyja wina. Gentlemani, gdy tajemnicze narady odbywają przy otwartych i na werendę wychodzących oknach, nie powinni się dziwić, jeśli na werendzie, z nudnym francuskim romansem w ręku, spoczywające kobiety wolą... ano tak... wolą słuchać niż czytać.
— Słyszałaś, droga moja!
— Co do słowa: „Aha, Tom, oszalałeś, bądź zdrów! Tegom się spodziewał!“ Oto wszystko, com słyszała... A teraz żegnam pana, Mr. Islington!
I niby jaszczureczka zwinna, a łagodna, z objęć mu się wyśliznęła.


Nad Greyportem srebrna tarcza księżyca wypływała nad ciche fal szmery, ponad gwary zmieszane dźwięków muzyki i głosów ludzkich. Blade światło spłynęło na niekształtne skały, na drzewa, trawniki, piaski nadbrzeżne, a na rozłogach morza zwierciadlane wody mieniły się srebrno-białą pianą. Na tle jasnéj, księżycowéj nocy odbijał żagiel w przystani i kryształowe kule na łączce śród kwiatów... Zamigotało coś nagle w zębach skurczonéj, pod murem opasującym Cliffwood-Lodge, czołgającéj się postaci.
Z gęstwiny krzaków zielonych, na blade światło księżyca, wyszła Blanka z Islingtonem. Skurczona przed chwilą mara podniosła się i stanęła w cieniu w wyczekującéj postawie.
Starzec to był o obłąkanym, gorączkowym wzroku; wychudły, odarty, litość bardziéj, niż trwogę obudzić zdolny, nędzna raczéj, niż złowroga postać, chociaż nóż wyostrzony w drżącéj połyskiwał dłoni.
— Przeklęty Masterman! — zawył w chwili, gdy go ktoś porwał za gardło, o ziemię cisnął i nóż z rąk wytrącił.
— Nie Masterman, lecz Yuba Bill — chłodno odrzekł pogromca — w porę przyszedłem.
— A! to ty, przyjaciel tego łotra... zbója... Mastermana! Puść mnie! Chwila odwetu nadeszła... Gdzie Mary, żona moja! Widziałem ją tu dopiéro, mówię, widziałem tu! ot, tu! Mary! Mary!
Dłoń w dłoni, księżyca promieniem oblani, Blanka z Islingtonem, postępowali z wolna po kwiecistéj ścieżce.
— Żonę mi oddaj! — zgrzytał zębami, do muru przyciskany starzec. — Moja to żona... oddaj mi ją!...
Na obojętnie ponurą twarz Billa wystąpiła wściekłość.
— Żonę? mówisz — zasyczał raczéj, niz wyszeptał, dzikim wzrokiem wpatrując się w obłąkaną twarz starca, którego nie przestawał przygniatać kolanem do ziemi. — Żonę? i pytasz, gdzie ona? Chcesz wiedziéć, gdzie jest małżonka Jack Adams'a, twoja, moja i wielu innych jeszcze, gdzie dyablica, szatan-kobieta, co jednego z nas przywiodła do szaleństwa, drugiego własną ręką zgładziła z tego świata, a moje życie złamała, zdeptała... Chcesz wiedziéć, gdzie ten potwór, chcesz koniecznie? Powiem ci... w Sakramento, w więzieniu, w okowach, o zabójstwo oskarżona... Słyszysz, stary?
Stary podniósł się nieco, zesztywniał, skamieniał, zaczerpnął ustami powietrza i runął jak martwy u nóg Billa. Teraz Bill skłonił się nad nim z nagle obudzoném współczuciem, czule niemal przemawiając:
— Powstań, stary! Powstań-że, Johnson! Czy mnie nie poznajesz? Jestem przecie Yuba Bill. Pamiętasz? Przestań, Johnson, otwórz przynajmniéj oczy, spójrz tam... to córka twoja, słyszysz, twoja córka i Tom! Pamiętasz Angel, cynobrową grotę i Toma, Toma Islingtona?
Johnson otworzył zamglone oczy.
— Tomy! — przemówił gasnącym głosem, w którym zadrżały najpieszczotliwsze dźwięki. — Usiądź tu przy mnie, Tomy, tylko nie tak blizko brzegu, chłopcze, nie tak blizko... Słyszysz, jak potok szumi, huczy, pieni się, wzbiera, jak bije u skał podnóża... wznosi się, pieni, szumi, huczy! Trzymaj mnie, Tomy, na Boga! Nie, puszczaj! Zemścić się muszę... serce mu wydrę.. rozedrę...
Głowa obwisła mu na piersi. Przez niego samego dojrzany potok, wypływający ze zmroków tajemniczych, porwał go swą falą i uniósł na bezbrzeża świetlanych przestrzeni...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.