Kolenda w Simpson's Bar

<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Kolenda w Simpson's Bar
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. How Santa Claus came to Simpson’s Bar
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
XVI.
KOLENDA W SIMPSON'S BAR.

W dolinie Sakramento deszcze lały. North-Fork wystąpił z brzegów: Rattlesnake Creek stało się nieprzebytém. Tam, kędy latem w bród przejeżdżano, woda podniosła się do wzgórz wysokości. Komunikacya przerywała się w Granger. Ostatni dyliżans pozostał w wodzie, pocztarz zaledwie z życiem i końmi wypłynął. Miejscowe czasopismo Siera avalanche nie bez zaściankowéj dumy, zapisało do swych szpalt: „jak okiem sięgnąć, cały stan Massachusettu pod wodą“.
Nie lepiéj było u wzgórz podnóża. Szlam pokrył drogi; wozy leżały potrzaskane, poprzewracane, szczątki uprzęży i echa przekleństw ciągnęły się po trakcie. W oddali, niedościgły, zszarpany, zmoczony, wichrem smagany Simpson's Bar, w wigilię Bożego Narodzenia 1864 roku, wyglądał jak gniazdo jaskółcze, przylepione do odłupek gzymsów Table Mountain, drżące od wichrów podmuchu.
Z zejściem nocy, rzadkie i mętne światła zabłysły w oknach domostw po obu stronach ulicy, po któréj woda spływała jednym szumiącym potokiem.
Większa część mieszkańców osady zgromadziła się w gospodzie Thompson'a, tworząc około rozpalonego pieca grono milczące i ponure. Środki rozrywek zostały przebrane, deszcze przerwały zajęcia w kopalniach i płóczkarniach, dotkliwy brak pieniędzy i whiskey rozluzował główne sprężyny zabaw i przyjemności, sam M. Hamlin widział się zmuszonym opuścić osadę z pięćdziesięciu zaledwie dolarami w kieszeni, nader skąpém żniwem z pola uprawionego przezeń z niemałym trudem. „Gdyby mię spytano — mawiał odtąd — na jakim punkcie kuli ziemskiéj mógłbym się najłatwiéj obejść bez pieniędzy, odrzekłbym bez wahania, w Simpson’s Bar; tylko nie jest to miejscowość dogodna dla człowieka utrzymującego rodzinę z pracy rąk własnych“. Ponieważ jednak znane rodzinne stosunki miser Hamlina ograniczały się do pełnoletnich niewiast; odezwanie się to jego poczytywaném raczéj było za wybryk dobrego humoru.
Tém niemniéj niewinny przedmiot tych żartów wyglądał istotnie wieczoru tego pogrążony w sennéj apatyi. Nie przerwało jéj nawet uderzanie kopyt końskich u drzwi gospody. Jeden Dick Bullen przestał na chwilę grzebać popiół w wygasłéj fajce i podniósł nieco głowę, inni nie zdawali się uważać nowo przybyłego.
Znany im był zresztą ten tak zwany „Stary“; człowiek lat pięćdziesięciu, szpakowaty, łysawy, lecz czerstwy na twarzy, z fizyognomią tchnącą zawsze gotową, lecz niezbyt głęboką uprzejmością, ruchliwą, zmienną, odbijającą wiernie uczucia i usposobienia otaczających. Snać „Stary“ odszedł dopiéro od wesołéj kompanii, gdyż się jeszcze nie dostroił do poważnego tonu zebranych w gospodzie, i trącając ramię najbliżéj siedzącego, upadł na niezajęte krzesło.
— Właśnie — zaczął — dowiedziałem się najzabawniejszéj pod słońcem rzeczy. Wiecie, ten, Jim Smitey, ten facet, wiecie, jakoby najbogatszy z...
— Głupi Smitey! — Przerwał ktoś ponuro.
— Dyabli z nim! — dorzucił drugi, grobowym głosem.
Zaległo milczenie. „Stary“ powiódł okiem do koła, szybko się zmieniał wyraz jego twarzy.
— Tak — rzekł przeciągle — zapewne głupi... zapewne dyabli z nim...
Tu urwał, zamyślając się głęboko. Nad czém? zapewne nad niepopularnością Smitey’a, a potém nastrojony do ogólnego tonu:
— Ależ słota! — zawołał. — Zły, zły! fatalny rok, niéma co mówić, a tu właśnie jutro Boże Narodzenie!
Wieść ta wywarła pewne na zgromadzonych wrażenie, niewiadomo, przyjemne czy przykre.
— Tak — ciągnął „Stary“, głos naginając do jak najsmutniejszych minorowych tonów. — Tak, właśnie Boże Narodzenie i dziś właśnie wieczór wigilii. Wiecie co przyszło mi na myśl, właśnie gdy przejeżdżałem tędy... dobra myśl! Wiecie?... możebyście zechcieli przyjść do mnie na wieczór! Co? dobrze? — skończył, spoglądając nieśmiało i uprzejmie zarazem w oczy towarzyszom.
— Ha! możeby... — odrzekł weseléj nieco Tom Flynn — tylko... „Stary“! co na to powié twoja żona?
„Stary“ zawahał się. Nie był najszczęśliwszym w domowém pożyciu, o czém téż wiedziano w osadzie. Pierwszą żonę, dobrą, ładną kobiecinę prześladował zazdrosném podejrzeniem. Pewnego dnia wezwał wszystkich mieszkańców Simpson’s Bar na świadków jéj niewierności. Gdy zastali ją przy zwykłém domowém zajęciu, odeszli zawstydzeni i w nadziei zawiedzeni. Lecz obrazę tę odczuła głęboko mała kobiecina, tak głęboko, że przyszedłszy do siebie, nietylko wypuściła kochanka z ukrycia, lecz sama z nim uciekła, zostawiając na pociechę opuszczonemu małżonkowi trzyletniego synka. Obecna żona „starego“, przedtém kucharka, była prawą, lecz grubą, krzykliwą i nieschludną kobietą.
Zanim „stary“ zdołał odpowiedziéć, już Joe Dimm głos zabrał. Bądź-co-bądź, dom to był starego; gospodarz miał prawo zapraszać, kogo mu się podoba. Gdyby on, Joe Dimm był na miejscu „starego“, żadne piekielne ni niebieskie moce nie zdołałyby go odwieść od zapraszania, kogo-by mu się podobało...
— Tak jest, niewątpliwie, właśnie — potakiwał „stary“. — Dom to mój, sam go zbudowałem... Nie bójcie się zresztą, zrazu może być nierada, zwyczajnie kobieta, potém się udobrucha.
W głębi duszy trwożył się, tylko liczył na krzepiące poparcie towarzyszy i na rozmiękczające wpływy trunków.
Tymczasem filar, ozdoba i wódz całéj kompanii, Dick Bullen, nie objawił był jeszcze w téj mierze swego zdania. Teraz wyjął z ust fajkę.
— Jak się miewa Johnny? — spytał. — Ostatni raz gdym go widział nad urwiskiem, wyglądał nieosobliwie. Nie myślałbym o tém, gdyby nie ten onegdajszy wypadek z wodą i z dziećmi. Zdziwiło mię, że Johnny nie utonął z całą tą zgrają... pomyślałem, czy czasem nie chory?
Ojciec, ujęty pamięcią mówiącego, upewniał, że się Johnny ma lepiéj i że „mała rozrywka“ postawi go zupełnie na nogach. Tymczasem i Dick powstał, wyciągnął się, otrząsł, odchrząknął i mówiąc „gotów jestem“ wypadł z izby. W sieni porwał z komina płonącą głownię, inni poszli za jego przykładem, szykując się jeden za drugim do zaimprowizowanego pochodu z pochodniami. Zanim się właściciel gospody obejrzał, w gospodzie zrobiło się pusto.
Na dworze noc była czarna. Wiatr zgasił od razu zaimprowizowane pochodnie i tylko czerwone żużle, zataczając się w ciemnościach, wyglądały jak błędne ogniki. Droga wiodła przez Pine Tree canon. W głębi saméj, o boki skalistéj góry wspierało się nizkie, szeroką zwichrzoną strzechą podbite domostwo, zarazem mieszkanie „Starego“ i zamknięcie wnijścia do sztolni, w któréj pracował, jeśli notabene pracował kiedy. Pochód przystanął przez wzgląd na gospodarza trzymającego dotąd straż tylną.
— Możebyście chwilkę zaczekali, zanim ją uprzedzę — zaproponował z udanym spokojem.
Zgodzili się. Drzwi domostwa otworzyły się i zawarły na gospodarzu. Goście oparli się o zagrodę, wyczekując i nasłuchując.
Lecz przez czas jakiś jedynym dźwiękiem, wpadającym w ucho, był szelest ściekających z liści kropel deszczu i szmer wiatru w gałęziach. Goście się zaniepokoili. Z ust do ust podawane zaczęły krążyć przypuszczenia, domysły: „Wiadro mu rzuciła na głowę“. „Do szybu wepchnęła i drzwi zatrzasła“. „Na ziemię powaliła i własnym przygniotła ciężarem“. „Baczność! A nuż wiedźma wyskoczy na nas!“
Istotnie zazgrzytała klamka, drzwi się uchyliły powoli i dał się słyszéć głos:
— Czemu stoicie na deszczu, wchodźcie!
Głos to nie był ani „starego“, ani jego szanownéj połowicy. Głos to był małego dziecka, cienki i piskliwy a jednak ochrypły, chrypką wyrobioną przez włóczęgę, przez pewność siebie. Przed niemi téż stał chłopczyk drobny, z twarzyczką o delikatnych rysach, niepozbawioną wdzięku, lecz nacechowaną arogancyą przedwczesnego doświadczenia, omroczoną przedwczesną wiadomością dobrego i złego. Wylazł widać dopiéro z łóżka, bo naciągał kołdrę na pół nagie ramiona.
— No! wchodźcie! — mówił gderliwie — tylko cicho, bo tam „stary“ z nią gada — dodał, wskazując na drzwi, skąd istotnie dochodziły pokorne dźwięki głosu „starego“.
— Puść mnie! — zawołał chłopiec niecierpliwie, wyrywając się z objęć Dick’a, co go chciał podnieść. — Puść mnie! Ty! nieznośny! słyszysz!
Puścił go Dick Bullen ze stłumionym śmiechem i zaklęciem, a goście weszli i usiedli dokoła dużego, środek izby zajmującego stołu. Johnny otworzył szafę i wyjmując z niéj różne prowizye, stawiał je z największą powagą przed gośćmi.
— Ot macie gorzałkę... a oto obwarzanki... słonina... ser... (ukąsił niosąc). Ot macie i cukier (drobną, czarną, od dawna niemytą rączką uchwycił kawałek i do ust podniósł)... jest i pieczeń... Tam na policy są jeszcze kwaszone jabłka, nieosobliwe... odymają. A teraz — skończył — jedzcie na zdrowie i nie bójcie się niczego, ja bo nie dbam o nią ani tyle; co mi tam! nie należę do niéj; oho!
Zatrzymał się na progu izdebki, alkowy raczéj przepierzeniem od głównéj oddzielonéj izby. W głębi rysowało się wązkie łóżeczko. Stał na progu chwilkę z bosemi, chudemi nóżkami, wyzierającemi z pod kołdry, którą się był okrył. Przypatrywał się gościom i kiwał głową.
— Jakto Johnny — Dick zawołał — wracasz do łóżka?
— Wracam! — odrzekł stanowczo.
— Czemu?
— Chory jestem.
— Na co?
— Na febrę, gorączkę, odmróżki, reumatyzm — odpowiadał, znikając w głębi alkowy, a po chwili z ciemności i z pod kołdry dodał:
— Mam także żółtaczkę.
Zapanowało milczenie. Goście spoglądali jeden na drugiego, to znów patrzyli na płonący na kominie ogień. Pomimo rozweselającego na stole częstunku, zdawali się wpadać w poprzednią apatyę. Wtém z kuchni doszedł przestraszony, pokorny, lecz nieco podniesiony głos gospodarza domu.
— Zapewne! Nieinaczéj! Masz najzupełniejszą słuszność: opilce to, hultaje, nicponie! A ten Dick Bullen najgorszy ze wszystkich! Właśniebym naprowadził tę zgraję do domu, gdzie choroba i brak zapasów! Mówiłem, przedstawiałem: „bój się Boga Bullen! zwaryowałeś chyba! Staples! daj pokój niewczesnym żartom, u mnie dziecko chore leży“. Poradź tu na upór. Postanowili przyjść, przyszli, gwałtem się wdarli...
Wybuch homerycznego śmiechu przerwał dalsze uniewinniania się „starego“. Czy słyszano śmiech ten w kuchni, czy jakiś energiczniejszy zamach rozgniewanéj małżonki spowodował wypadek, dość że się drzwi od kuchni otwarły z łoskotem i „stary“ z impetem wpadł do izby. Po chwili spoglądał na gości z uprzejmym uśmiechem.
— Moja żona właśnie zmuszoną jest oddalić się z domu, zaproszona do mistres MacFaden — ekskuzował się z przymuszoną spokojnością, siadając z brzegu.
Wypadek ten rozweselił gości. Zbyteczném byłoby szczegółowe śledzenie za zabawą. Pobłażliwy czytelnik zadowolni się zapewnieniem, że co do toku rozmowy, podniosłości intelektualnéj, wykwintności kilku retorycznych zwrotów, towarzystwo nie różniło się wcale od podobnych męskich zebrań na bardziéj ucywilizowanéj półkuli świata. Owszem, przyznać należy, że wieczoru tego, w zapadłéj kalifornijskiéj osadzie, nie stłuczono ani jednéj butelki, i zapewne z powodu szczupłości zapasów, nie na stół i podłogę wylewano trunki. Zabawa szła zwykłym trybem do północy.
— Pst! — zawołał Dick Bullen, wznosząc rękę.
Z alkowy wychodziło wołanie Johnny — Papo!
„Stary“ porwał się z miejsca mówiąc „z przeproszeniem“. Po chwili wrócił.
— Męczy go reumatyzm — rzekł — potrzeba go natrzéć spirytusem.
Butelka próżną była. Dick Bullen z przymuszonym uśmiechem wylał w nią swój kieliszek, inni uczynili toż samo.
— Może wystarczy — rzekł „stary“, znikając za przepierzeniem wraz ze spirytusem i kawałkiem flaneli. Chociaż przymknął drzwi za sobą, goście słyszéć mogli następującą rozmowę:
— A teraz, synku, gdzie cię boli?
— I tu, i tam... czasem tu... tutaj najmocniéj nacieraj... jeszcze... tu... mocniéj...
Zawieszenie rozmowy zapowiadało podwojoną funkcyę nacierania. Potém Johnny:
— Piękna pogoda! niéma co mówić.
— Tak, synku.
— Czy to prawda, że jutro Boże Narodzenie?
— Właśnie, synku! Jak ci teraz?
— Lepiéj... ale nacieraj jeszcze... niżéj. Czy wszędzie Boże Narodzenie?
— Wszędzie.
— Czemu?
— Hm! — to taki dzień.
Objaśnienie to musiało być wystarczającém, gdyż nastąpiło po niém znów milczenie i silne tarcie, a potém znowu ozwał się Johnny:
— Wiesz, co ona mówiła? Mówiła, że na Boże Narodzenie wszędzie, każdemu dają kolendę. Gdybyś wiedział, jak narzekała, wymyślała. Ona mówiła, że kolenda to taki jakiś człowiek nie biały, nie zwyczajny, albo... święty mówiła... kto go wié, kominiarz może, bo ona mówiła, że przez komin spuszcza się w wigilię Bożego Narodzenia, i takim jak ja chłopcom wkłada do bucików podarki... zabawki... Nie tu, papo! nie tu! Nacierasz zawsze o całą milę od miejsca, gdzie boli... Teraz dobrze... Wiesz, co ja myślę... Ona to tak pewnie mówiła na złość mnie i tobie... Znów nie tu... Wszak tak, papo?
W ciszy, zaległéj do koła, słyszéć się dawał szum sosen nad domem i szmery liści drzew poblizkich. Głos dziecka w ciszy téj zniżał się stopniowo do szeptu.
— Dość już... lepiéj mi, papo... A co oni tam robią?
„Stary“ drzwi uchylił. Goście siedzieli jak przedtém naokoło stołu, na stole leżały srebrne pieniądze.
— A cóż robić mają — rzekł ojciec — grają.
I znów nacierał.
Po chwili ozwał się Johnny:
— Choć raz chciałbym spróbować szczęścia... a możebym wygrał i miał pieniądze.
Odpowiedź, jaką otrzymał, od dawna znać brzmiała niezmiennie. Było coś tam o tém, że „stary“ natrafi na żyłę złota i t. p., gdyż mały odrzekł mrukliwie:
— Prawda! tylko bieda, że nie możesz natrafić dotąd. Ale czybyś ty natrafił, czybym ja wygrał, wyszłoby na jedno. Trzeba miéć szczęście po prostu... Ciekawa jednak rzecz — dodał po chwili z ożywieniem — to Boże Narodzenie. Prawda papo, że ciekawa? I dlaczego nazywa się narodzenie, Boże Narodzenie?
Czy to ze względu na znajdujące się w pobliżu towarzystwo, czy przez niejasne poczucie niedorzeczności stawianego pytania, odpowiedź była tak cichą, że jéj dosłyszéć nie mogli.
— A! to tak — odparł obojętnie Johnny — coś o nim słyszałem... Dość, papo! okryj mię kołdrą. Tak... dobrze... a teraz posiedź przy mnie, zanim zasnę.
I aby się upewnić o skuteczności swéj prośby, Johnny wyciągnął z pod kołdry rękę i ujął rękaw ojca.
Czas jakiś stary siedział cierpliwie, potém zdziwiony niemą ciszą, panującą w przyległéj izbie, nie wstając z miejsca, ostrożnie drzwi uchylił i ku wielkiemu swemu zdziwieniu, ujrzał, że izba pusta i ciemna była. Po chwili, pomimo dymiącego się na kominie pieńka, przy wybłysku konającego ognia, dojrzał Dick’a Bullena. Siedział nad gasnącym żarem.
— Dick! — zawołał z cicha.
Dick Bullen drgnął, powstał, otrząsł się.
— A tamci? — spytał „Stary“.
— Wyszli przejść się, za chwilę wrócą. Czegóż się tak patrzysz na mnie „Stary“? — dorzucił z przymuszonym śmiechem — zdaje ci się pewno, żem pijany, co?
Przypuszczenie nie było nieprawdopodobne, oczy miał bowiem wilgotne jakieś a lica spłonione.
Wrócił do komina, ziewnął, wstrząsł się, zapiął surdut pod szyję i zaśmiał się głośno.
— Nie takie tam mocne te trunki.
— A teraz — dodał pośpiesznie, widząc, że „Stary“ usiłuje wyswobodzić rękaw swój z rąk uśpionego dziecka — daj pokój zbytecznym ceremoniom. I ja pójdę się przejść... ale, otóż i oni.
Istotnie ciche pukanie ozwało się u drzwi.
— Dobranoc — rzekł Dick wychodząc.
„Stary“ miałby ochotę podążyć za nim. Trzymająca go rączka wiotka była, chuda, słaba, lecz dlatego właśnie, że słaba była, wiotka i chuda, namyślił się, nie wstał z miejsca, tylko bliżéj łóżka przysunąwszy krzesło, oparł się o poduszki. Izba ze sprzętami zaczęła mu majaczyć w oczach. Zakręciła się raz i drugi, znikła — sen go zmorzył.
Tymczasem u drzwi Dick Bullen spotkał się z towarzyszami.
— Czyś gotów? — spytał go Staples.
— Która godzina?
Dick odpowiedział:
— Północ minęła. Byle się udało! kawał drogi! a droga...
— To już moja rzecz. Jest klacz?
— U c annonu. Trzymają bestyę Bill i Jack.
Dick zwrócił się i wszedł nazad do izby. Przy dogorywających węglach dostrzegł drzwi do alkierza otwarte. Zbliżył się ostrożnie. W głębi i cieniu alkierza „stary“ wywrócony na krześle, ze zwisającą nogą i ramieniem, chrapał. Po-za nim, na wązkiém łóżeczku Johnny leżał spowity w kołdry, widać tylko było jego czoło i pierścienie włosów zwilżone od transpiracyi. Dick Bullen posunął się naprzód, obejrzał przez ramię. W izbie cicho było i pusto. Nagłym ruchem porwał się obu rękami za końce sumiastych wąsów i nachylił nad spiącém dzieckiem. Jakaś głownia stoczyła się po kominie i żywszém wybuchła płomieniem... Dick cofnął się wystraszony, zawstydzony...
Tamci czekali go na dworze. W cieniu słychać było szamotanie się jakieś. Jack i Bill trzymali migdałowéj maści konia.
Klacz to była na oko niepowabna. Ani pysk jéj, ani sterczące łopatki, ani kark łękowaty pod amerykańskiém siodłem, ani cienkie, wyprężone nogi nie odpowiadały wymaganiom piękna. Maść migdałowa, niepewne a złośliwe oko, obwisłe i niecierpliwie wędzidło gryzące wargi, zapowiadały same narowy.
— Usuńcie się — zawołał Staples — prędzéj, nogę w strzemię, trzymaj mocno w ręku! masz ją!
Zadrżała, pyrchnęła, stanęła dęba, rzuciła się w bok, w górę wyrzuciła kopyta. Ludzie odstąpili. Jeszcze parę szalonych skoków, szamotanie się i mocowanie, błysk ostróg, świst powietrze przerzynającéj szpicruty i w cieniu gdzieś głos Dick’a.
All right.
— Trzymaj się górnéj drogi. Czekać cię będziemy z powrotem o piątéj. Hola, hop! Daléj! All right.
Dick odjechał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Pierwsza już była, a on zaledwie doścignął do Rattlesnake Hill. Jowita przez cały czas popisywała się swemi narowami. Potknęła się trzy razy, dwa razy stanęła jak wryta, poczém jak szalona rzuciła się w bok. Dwa razy dała dęba, dwa razy wyrzuciła tylnemi nogami, dwa razy powaliła się na ziemię i oba razy Dick powstał szczęśliwie i dosiadł ją znów, zanim spostrzedz zdołała.
Teraz o milę, u samego spodu góry, znajdował się ruczaj głęboki. Dick wiedział, że będzie to przeprawa trudna. Zaciął zęby, ścisnął Jowitę kolanami i niby wstrzymując ją zacinał i klął, aż klacz rozszalała popędziła w cwał, w dół, na złamanie karku. Czas trwania téj szalonéj jazdy zapisały miejscowe kroniki, dość, że w parę minut koń i jeździec pluskali się w wezbranych i szeroko rozlanych wodach Rattlesnake’u. Stało się jednak, jak Dick przewidywał, klacz straciła grunt pod nogami. Nie puszczając jéj cugli, popadł wraz z nią w samo koryto, szybko toczącego się potoku. Dopiéro po kilku chwilach wierzgania, pyrchania, brodzenia i pływania, odetchnął swobodniéj na przeciwległym brzegu.
Droga aż do Red Mountain dość była równa. Czy kąpiel w potoku krew jéj ostudziła, czy się poznała na sposobach zażycia, jakiemi rozporządzał jeździec, dość, że Jowita utraciła poprzednią fantazyę, stała się powolniejszą. Raz się spotknęła wprawdzie — ze zwyczaju — tam dęba dać spróbowała, tam się znów w bok rzuciła — u nowo pobielonéj gospody na rozstajnych drogach, zresztą wyboje, rowy, szlam, kamienie, nowo porastające trawy, wszystko to znikało szybko z pod jéj tętniących po drodze kopyt. Pokryła ją piana, pierzchnęła razy parę, lecz sił nie traciła i nie ustawała w biegu. Około drugiéj Dick przebył góry i spuścił się w dolinę. Dyliżans skrzyżował się z jeźdźcem. Dick podniósł się na strzemionach — było już pół do trzeciéj — z za chmur gwiazdy zaczynały przeglądać, w oddali zarysowały się wieże, błysły światła... spiął konia, po chwili koń i jeździec znaleźli się w Tutteville, przed drewnianą werendą hotelu „Wszech ludów“.
Co Tutteville porabiało téj nocy — nie należy bynajmniéj do niniejszéj opowieści. Nadmienię tylko, iż skoro Jowitę z rąk jeźdźca przyjął w pół zaspany stajenny, rozbudziło go jéj parskanie, a tymczasem Dick w towarzystwie właściciela gospody biegał po snem zdjętém mieście. Światła migały gdzie niegdzie po hotelach, handlach win i domach gry. Nie tu Dick dążył. Kołatał on energicznie do drzwi i okien zamkniętych sklepów. Tu i owdzie odprawiono go z niczém, owszem z przekleństwem, tam jednak gdzie chciwość nad snem przemogła, pokazywano towary i kupno skrapiano winem. Trwało to do trzeciéj. Z pakunkiem obwiniętym w czerwony waterproof, Dick wracał pośpiesznie do hotelu. Drogę mu zaszła piękność, gibka w stanie, szeroka w ramionach, strojna, wymowna, poszukiwana. Nic nie pomogło. Zimny syn górskiéj osady rzucił jéj w biegu odmowę, uśmiech i ostatnią sztukę złota, dopadł konia, popędził przez puste ulice w puste pole... Piękność, domów gromady, wież wierzchołki, światła, zostały i znikły poza nim.
Wypogodziło się. Noc chłodna była, powietrze przezroczyste. Przedmioty rysowały się wyraźnie, lecz w pół do piątéj dobiegało, zanim Dick dojechał do gospody na rozstajnych drogach. Unikając zbyt stromego wzbijania się w górę, krążyć musiał, a Jowita ślizgała się, zapadała po brzuch w błoto, wyrywała się wystraszona, unosiła, w bok rzucała. W dobre dopiéro pół godziny koń i jeździec znaleźli się na pochyłości wiodącéj do Rattlesnake’u. Jeszcze chwil kilka, a będą u przeprawy. Dick popuścił klaczy wodze, pogłaskał ją po szyi, zanucił pieśń.
Nagle Jowita rzuciła się gwałtownie. Z ciemności wyłaniający się jeździec pochwycił ją za grzywę wołając:
— Na dół!
Dick poczuł, jak koń pod nim wzdraga się, drży i słania... wiedział, co to znaczy.
— Z drogi! — krzyknął — z drogi, przeklęty zbóju. Jack Simpson! Z drogi mówię ci, bo!...
Nie skończył, rozległo się przekleństwo, wystrzał... Jowita wyrzuciła przedniemi kopytami, napastnik potoczył się po drodze, koń i jeździec znaleźli się o sto kroków daléj... cóż, kiedy prawa ręka jeźdzca, kulą zdruzgotana, obwisła bezwładnie...
Lewą pochwycił cugle. Po chwili musiał się zatrzymać, by podpiąć rozluzowaną w walce popregę siodła. Ze względu na przestrzeloną rękę, zabrało mu to sporo czasu. Nie bał się pogoni, lecz rzuciwszy okiem po-za siebie, spostrzegł gwiazdy pobladłe na wschodzie, a i gór wierzchołki, sterczące przedtém, na głębokiém tle nocy jak mary białe, rysowały się już ciemnemi liniami na tle jaśniejszém. Dzień był tuż. Dick zapomniał o bólu, wskoczył żywo na konia i skierował ku przeprawie. Jowicie tchu zabrakło. Znów tedy zsiadać musiał i podpuszczać popręgę... Na niebie tymczasem świtało.
— Śpiesz, Ryszardzie! Jowito! prędzéj! dnieje!
W uszach mu dzwoniło... od krwi może utraty? w oczach téż mu się ćmiło, był jak oszołomiony i zjeżdżając z góry, nie rozpoznawał drogi. Czyżby zabłądził? Byłże to Rattlesnake Creek?
Nieinaczéj.
Tylko potok przedtém już wzdęty, wezbrał teraz w dwójnasób i pomiędzy nim a dalszą drogą toczył spienione, rozhukane fale. Po raz pierwszy nocy téj Dick uczuł, że mu coś mgli w okolicy serca. Potok, wzgórze, droga, świtanie, zamigotały mu w oczach. Przymknął je, by łacniéj myśli zebrać i w tém okamgnieniu dziwném kojarzeniem się wspomnień, przypomniał izbę w Simpson’s Bar i w izbie uśpionych ojca i syna. Roztworzył szeroko oczy i zrzucił z siebie surdut, buty, odrzucił pistolet i siodło, płaszcz uwiązał nad ramionami, boki Jowity nagiemi spiął kolany, jednym skokiem rzucił się w spienione wody... Po chwili u przeciwległego brzegu rozległ się krzyk urwany... ponad fale wybiegły raz i drugi, głowa ludzka, końska głowa... znikły wśród drzew i traw uniesione wirowym potokiem.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Stary“ drgnął, przebudził się. Ogień pogasł na kominku, świeca dogorywała w lichtarzu, a u drzwi rozlegało się ciche pukanie. Otworzył — cofnął się na widok zmokłéj, wpół obnażonéj u progu stojącéj postaci.
— Dick!
— Pst! czy się nie przebudził jeszcze?
— Nie... ależ Dick...
— Pst! mówię ci... daj mi pociągnąć... wódki!... prędzéj...
„Stary“ poskoczył, wrócił z próżną butelką. Gdyby mu sił starczyło Dick zakląłby na wszystkie... lecz siły go opuszczały, zatoczył się, pochwycił za uszak i wskazując uwiązane na ramionach zawiniątko:
— To... dla Johnny... — mówił z cicha — odwiąż... sam nie zdołam...
„Stary“ zdjął mu z ramion waterproof.
— Otwórz... nie marudź-że...
Drżącemi otwierał palcy. Znalazł zabawek parę, nędznych, szpetnych, lecz jaskrawo pomalowanych. Jedna złamana była, drugą zniszczyła woda, trzecia... a i ta nadpsutą była.
— Nie osobliwe to, niéma co mówić — Dick się uniewinniał zmieszany — na lepsze nie mogliśmy się zdobyć... weź to stary, włóż mu w buciki i powiedz... no! wiesz przecie, co mu masz powiedziéć... Och! podtrzymaj mię... ustać nie mogę... powiedz mu — kończył z bladym uśmiechem — kolenda... anioł Bożego Narodzenia...
Tak to zszargany, odarty, nieogolony, niewystrzyżony, z ręką zdruzgotaną i zwisłą bezwładnie, zstąpił do Simpson’s Bar anioł Bożego Narodzenia, by paść bez tchu na progu pierwszego z brzegu domostwa. Dzień powstał jasny, pogodny, ozłocił gór wierzchołki, a jutrznia spłonęła nad Simpson’s Bar rumieńcem zadowolenia, jak gdyby i ona chciała wziąć udział w spełnionym czynie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.