Syn marnotrawny (Harte, 1885)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Syn marnotrawny
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Mr. Thompson Prodigal
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
XVII.
Syn marnotrawny.

Dla nikogo z towarzyszów jego podróży tajemnicą nie było, że Mr. Thompson szukał zatraconego i — prawdę mówiąc — nieosobliwego swego syna. W tym to celu przedsięwziął podróż do Kalifornii, a gadulstwo niedyskretnego ojca, obznajomiło każdego zosobna i wszystkich razem, z fizycznemi zaletami i moralnemi niedostatkami marnotrawnego dziecięcia.
— Wspomniałeś pan o młodym rabusiu i złodzieju powieszonym w osadzie Czerwonego Psa — pytał naprzykład kogoś. — Czy nie pamiętasz czasem barwy jego oczu?
— Czarna — odpowiadał zagadniony.
— Aha! — zamyślał się czuły ojciec i przerzucając karty swéj pamięci, dodawał przeciągle:
— Char-les oczy miał błękitne.
Szczególniejsza ta metoda badania, czy téż wrodzona lub nabyta przez towarzyszów podróży skłonność do wyśmiewania wszystkich i wszystkiego, były powodem, że żartowano sobie na pokładzie z dziwnych poszukiwań starego Thompsona. Satyryczne i humorystyczne ogłoszenia, tyczące się zatraconego syna, a zaadresowane do nadzorców więzień i szpitali, kursowały śród podróżnych. Każdy usiłował przypomniéć lub wymyślić smutne okoliczności, w jakich zdarzyćby mu się mogło spotkać Ka-olka. Na korzyść współrodaków moich wypada mi tu wszelako zrobić małe zastrzeżenie: Oto żarty przycichły, skoro dowiedziano się o znacznych ofiarach, łożonych przez starca w wątpliwym celu odszukania swéj straty. Odtąd, ani jedno żartobliwe słówko nie zraniło ojcowskiego serca i nadziei, wniosek zaś jowialny Mr. Bracy-Tibbet, zawiązania spółki akcyjnéj, w widokach poparcia poszukiwań obżałowanego ojca, o mało nie miał poważnego powodzenia.
Sądząc z pozoru, charakter Thompsona nie odznaczał się szczególnemi zaletami, lecz historya życia jego opowiedziana raz, za stołem, przez głównego bohatera, zdradzała niepospolite praktyczne zdolności. Po burzliwéj młodości, mówił, po szałach męskiego wieku, pogrzebawszy żonę, zgasłą przedwcześnie skutkiem rozdartego serca i sponiewieranego życia, przywiódłszy do buntu i ucieczki z pod ojcowskiego dachu jedynego syna, dziwnie praktyczny ten człowiek uczuł na raz w sobie „Łaskę Bożą.“
— Złapałem to w Nowym Orleanie, w roku 1859 — mówił tak, jak gdyby szło o epidemiczną słabość i nie zmieniając głosu, dodawał, zwróciwszy się do swego sąsiada:
— Proszę o musztardę.
Praktyczność ta zresztą podtrzymywała go być może w płonném, jakby się zdawać mogło, przedsięwzięciu. Wszak nie posiadał najlżejszéj wskazówki, gdzie znajdował się zbieg jego, ani czy był jeszcze przy życiu? Niejasny obraz dwunastoletniego dziecka służył mu za jedyną podstawę poszukiwań dwudziesto-pięcioletniego mężczyzny.
Udało mu się jednak. Jakim sposobem? To już należało do małéj liczby rzeczy, o których przypadkiem przemilczał gadatliwy ten człowiek. O wypadku tym podwójna obiegała wersya. Wedle pierwszéj, poznał jakoby syna swego zwiedzając szpital, po szczególnym hymnie nuconym przez jednego z chorych, w przystępie gorączki marzącego o dziecięcych swych latach. Wersya ta, jako arcypoetyczna, najwięcéj była rozpowszechnioną. Wielebny Gushington, posiłkował się nią niejednokrotnie w kazaniach swych. Druga, ta właśnie, którą przyjąć mamy za podstawę niniejszego opowiadania, mniéj sentymentalna i bardziéj skomplikowana, wymaga dłuższego wyłuszczenia.
Było to wówczas, kiedy Mr. Thompson, zwątpiwszy o skutku poszukiwań swych śród żyjących, począł pracowicie wertować spisy śmiertelności i przeglądać na cmentarzach nagrobki. Odwiedzał często szczyty samotnego wzgórza w okolicy San-Francisko, gdzie bryły czarnego marmuru strzegą opuszczających nazawsze gród mieszkańców, aby ich prochy wraz z ruchliwemi piaskami mogił, nie zostały zwiane ustawicznemi podmuchami wichrów. Wichrom tym starzec przeciwstawiał codziennie trwałą wolę, siwizną przyprószoną głowę, lica ponure i wysoki, krepą opasany, głęboko wtłoczony na oczy cylinder. Spędzał tam dnie całe. Wytrwale sylabizował nadgrobne napisy budując się mnogiemi cytatami z Pisma, z upodobaniem szczególném porównywając takowe z tekstem kieszonkowéj Biblii.
— Wyjątek to z psalmów — rzekł pewnego dnia do kopiącego grób w pobliżu grabarza, a nie zrażony tém, że nie otrzymał odpowiedzi, wśliznął się nazajutrz do kopanego przezeń dołu, z bardziéj kategoryczném pytaniem, a mianowicie:
— Czyby téż w długoletnim swym zawodzie nie popadł czasem na tak zwanego Kaola Thompsona?
— Thompson! niech go dyabli porwą — ofuknął się grabarz.
— Porwali go niewątpliwie, mój przyjacielu, jeśli nie posiadał religii — odparł czuły ojciec, wyłażąc śpiesznie z mogiły.
Pewnego dnia, gdy dłużéj niż zwykle zabawił na cmentarzu, zwracając się ku miastu spostrzegł światła migocące w gęstéj mgle wieczornéj. Silny wiatr, który był powstał, pędził go naprzód z pochyłości wzgórza, wpychając niemal w puste przedmiejskie ulice. Na rogu jednéj z nich wypadło coś na niego, co nie było już samém tylko dęciem wiatru, chociaż jak wiatr zdawało się zrazu dzikiém i niepochwytném, coś zgrzytającego zaklęcie wściekłe, przykładającego mu do piersi rewolwer i dopominającego się natarczywie o złoto. Lecz owo coś złowrogie, natrafiło na energiczny odpór żelaznych muskułów. Napastowany i napastujący jednocześnie runęli na ziemię. Starzec podniósł się po chwili, w jednéj ręce trzymając zdobyty na napastniku rewolwer, palce drugiéj wpił jak kleszcze w gardło jeńca. Był nim młodzieniec o twarzy ponuréj i rozwścieklonéj.
— Imię twe? — spytał przez zaciśnięte zęby starzec.
— Thompson.
Ręka trzymająca jeńca za gardło zsunęła się na jego ramię, nie tracąc przeto muskularnéj swéj siły.
— Chodź ze mną Ka-olu Thompson — rzekł zimno i cierpko starzec, wiodąc go z sobą do miasta.
Co między niemi daléj zaszło, niewiadomo. To tylko wiadomém powszechnie zostało nazajutrz, że stary Thompson odnalazł syna.
Dla uzupełnienia nieprawdopodobnéj téj historyi, dodać wypada, że w postawie i znalezieniu się młodego Thompsona, najlżejsza poszlaka nie zdradzała tyle niepewnych precedensów. Spokojny, chłodny, piękny i wytworny, z uszanowaniem dla odnalezionego rodzica, przyjął on zmianę fortuny i położenia z takiém, jakiém poszczycić-by się mogli nieliczni z mieszkańców San-Francisko. Poczęli go zatém krytykować. Ci posądzali go o obłudę, tamci upatrując dziedziczne z ojcem podobieństwo, przepowiadali mu podobny koniec do tego, który spotkał starego Thompsona. Tém niemniéj usterkom tym nie przypisywano zbytecznego znaczenia, skoro ojciec i syn rozporządzać mogli znacznemi materyalnemi środkami. To podnosiło ich znaczenie w opinii publicznéj.
Stary Thompson dopiął tedy swego celu. Czemuż nie zdawał się zadowolony powodzeniem? Czy dlatego — i to jest ppewniejsze — że syn ów tak długo poszukiwany, odnaleziony wreszcie, nie budził w nim bądź-co-bądź ojcowskiėj czułości?
Młodzieniec szanował go, wolę jego spełniał skrupulatnie, wytrwał w obiecanéj poprawie, tém niemniéj brakowało staremu czegoś. W poszukiwaniu marnotrawnego swego dziecięcia mniéj się powodował ojcowską czułością, niż religijnym obowiązkiem.
Skrupulatnie spełnionemu zadaniu brakowało czegoś?... Czy nie błogosławieństwa niebios czasem? Niezadowolony, niespokojny odczytywał po raz setny może przypowieść z Pisma, którą był obrał sobie za wzór. Czytał ją dopóty, dopóki pewnego poranku nie odkrył, w czém mianowicie uchybił pierwowzorowi? Oto, zaniedbał był zwołać przyjaciół i znajomych, aby, jak ongi w przypowieści, biesiadą uczcić powrót marnotrawnego dziecięcia. Akt ten nabył w wyobrażeniu starego ojca znaczenia religijnego. Miał być poniekąd uświęceniem jego ojcowskich z „Ka-olkiem“ związków. W rocznicę zatém odnalezienia syna postanowił wydać bankiet.
— Zaproś, kogo zechcesz — mówił do Karola cierpko — niech wszyscy wiedzą, jak-em cię wyrwał z przepaści nieprawości, z objęć nierządnic, z rąk oszustów. Zaproś wszystkich; niech jedzą, piją i ucztują, weseląc się w Panu.
Kto wie, czy obok religijnych pobudek, stary nie żywił czasem innych skrytych nadziei? Pokaźne domostwo niedawno wzniesione, wydawało mu się pustém i głuchém. Wpatrując się w twarz Karola, usiłował znaléźć w niéj coś, ale to cośkolwiek, coby mu przypominało rysy przez długie lata zapomnianego dziecięcia, które teraz ciągle miał na myśli. Raz téż spotkawszy drobne dziecko jednego ze sług swych, chciał wziąć je na ręce i do piersi przytulić. Przestraszony mały uciekł.
Wydając ucztę, stary skrytą żywił nadzieję, azali śród gości wielu nie zoczy sobie synowéj? Wówczas w bezdzietnym domu mógłby miéć chłopczyka małego, któregoby brał na ręce, do piersi tulił, pieścił, całował i kochał tak, jak nie zdołał kochać odnalezionego „Ka-olka“.
Wszyscyśmy zostali zaproszeni. Smiths, Jonnes, Robensonowie i inni. Wszyscyśmy się stawili w komplecie, w wybornych humorach, niekrępowani etykietą lub zbyt wielkiém dla amfitryona uszanowaniem. Większość była nim wszelako oczarowana. Zebranie podobne w innym domu, z innych towarzyskich elementów złożone, ludziom dobrego tonu wydaćby się mogło... jakby to powiedziéć?... hałaśliwe nieco. Thompsona to nie raziło. Wprawdzie Mr. Brace Tibbet, z natury figlarz i wesołego humoru, podniecony przytém błyszczącemi oczkami jednéj z misses Jonnes, prowadził się w sposób... Tak, w sposób, który zniewolił Karola Thompsona wziąć go na stronę i zrobić mu uprzejmą uwagę:
— Widzę, żeś cierpiący, pozwól niech cię wyprowadzę. (No! nie opieraj się, łotrze, bo cię za kołnierz porwę i za drzwi wyrzucę). Tędy, tędy, proszę pana. W salonie gorąco do niezniesienia.
Naturalnie, goście słyszeli to tylko, co mówione było głośno i uprzejmie. Z tém, co usłyszał sote voce, Mr. Brace Tibbet nie chwalił się nigdy, ubolewając nad nagłą słabością, co go pozbawiła widoku wypadku opisywanego mu nazajutrz przez dowcipną miss Jonnes jako finał bankietu.
Wypadek ów śpieszę zaciągnąć w niniejszą kronikę.
Było to przy wieczerzy. Amfitryon nie zwracał uwagi na nikogo, nikt mu téż szczególnych nie okazywał względów. Zdawał się wyczekiwać rozwiązania. Po zdjęciu nakrycia powstał i uderzył ręką w stół. Jednocześnie powstałe pomiędzy misses Jonnes chichoty, rozbiegły się po całym salonie. Karol wlepił w starca trwożne, tkliwe spojrzenie.
— Cóż to, czy chce odśpiewać nam psalmy! — mówiono.
— Palnie mówkę.
Istotnie stary Thompson chmurny i kwaśny głos zabrał.
— Bracia i siostry w Chrystusie — mówił — rok mija właśnie, odkąd syn mój jedyny wrócił na łono ojca, wyrwany przez starania moje z przepaści zatracenia, objęć nierządnic i rąk oszustów.
Chichoty ucichły.
— Spójrzcie na niego! — wzdymał głos stary — pomyślcie, czém był przed rokiem, a czém jest obecnie! Powstań, synu mój.
Pięknym był młodzieniec, który powstał z miejsca posłuszny temu rozkazowi. Pięknym niewątpliwie był ów syn marnotrawny wykwintnie odziany, z odcieniami skruchy czy smutku w spojrzeniu, które wzniósł na mówcę...
Patrząc na niego w téj chwili, najmłodsza z misses Smiths poczuła coś...
— Lat piętnaście upłynęło — ciągnął bezdźwięcznie i ponuro stary — odkąd opuścił dom ojcowski jako włóczęga i rozpustnik. Ja sam, o siostry i bracia mili! grzesznikiem wielkim byłem, zapalczywy, żółcią przepojony...
Tu starsza miss Smiths półgłosem wyrzekła:
Amen!..
Stary nie zważając na przerwę ciągnął:
— Grzesznym nieprawości synem byłem wówczas. Lecz mnie łaska Wszechmocnego wyrwała z czeluści wiekuistego zatracenia i od lat piętnastu zdobyłem sobie i posiadam spokój zupełny. A wy, bracia i siostry w Panu, czy posiadacie spokój?
— Nie, o nie! — ozwały się głosy pomiędzy pannami, a miczman Cox śmiało dorzucił:
— Za to ręczę.
— Kołaczcie a będzie wam otworzono — ciągnął wytrwały mówca. — Co do mnie skoro poznałem nieprawość dróg moich i zdobyłem sobie Łaskę, pomyślałem o tém, jakby ją przelać na syna mego? Szukałem zbiega po lądach i morzach, niezmordowanie, nieustannie. Mógłbym opierając się na księdze nad księgami czekać, aż sam wróci on do mnie, lecz prześcignąłem w gorliwości ojca z przypowieści, bo we własnéj mojéj osobie, sił, starań, czasu i kosztów nie szczędząc, póty szukałem w jamach nieprawości...
Szelest powstających z miejsca dam zagłuszył resztę mowy, ostatnie dopiéro słowa wypłynęły na wierzch:
— Po czynach ich poznacie... oto czyny moje.
Przedstawiciel czynów, któremi stary Thompson tak się chełpił, ze szczególném upodobaniem rozwodząc się nad niemi, zbladł był od chwil kilku jak chusta, wystraszony wzrok wpierając w otwarte na ogród drzwi, kędy śród sług i gapiącéj się na biesiadników gawiedzi, wszczął się był hałas. Człowiek jakiś w zbrukanéj i podartėj odzieży wdzierał się przemocą do sali. Nagłe przejście z mgły i cieni do światła olśniło go widać. Zmiętym kapeluszem przysłaniając oczy, chwiejąc się i zataczając na nogach, długo daremnie szukał punktu oparcia. Znalazł go wreszcie w poręczy fotelu. Osowiałem okiem powiódł po obecnych, a gdy dostrzegł Karola, oczy zabłysły mu nagle dziecinną niemal radością, zaśmiał się chrapliwie, zatoczył szerokie półkole i zawadzając o stół, na którym brzękły wywrócone kielichy, rzucił się na szyję Karolowi.
— Karolku! Stary łajdaku! Trzymam cię wreszcie! — wołał rozradowany.
— Ciszéj! na Boga! — szeptał Karol usiłując oswobodzić się z objęć niespodziewanego gościa, lecz ten odstępując na krok od niego tak, aby mu się lepiéj mógł przypatrzyć, mówił:
— Patrzcie go! jaki mi frant! Karolku! moje serce, wyglądasz wspaniale!
Słowa te nacechowane były niekłamaną czułością i uszanowaniem wzbudzoném zapewne przez wykwintny ubiór Karola.
— Precz stąd, włóczęgo ty jakiś — wrzasnął pełen oburzenia stary Thompson. — Ka-olu, jak śmiesz...
— Ucisz się, staruszku! — bełkotał śmiejąc się przybyły, a zwracając się do Karola dodał: — Karolku! serce moje, każ stulić gębę temu odętusowi, bo mu ją...
— Milcz! na Boga! Weź, wypij, idź, do jutra, kiedy zechcesz, tylko nie w téj chwili, o nie!... — bełkotał Karol, drżącą ręką podając nieproszonemu przybyszowi kielich z winem. Zanim jednak ten do ust przechylić zdołał, wpadł na niego rozwścieklony stary Thompson i ciągnąc go, szarpiąc, popychając z pośród spłoszonych zajściem tém gości, usiłował wywlec za otwarte drzwi.
— Stójcie! — krzyknął Karol wychodząc z osłupienia.
Przez drzwi otwarte wionęły do salonu mgła i chłód nocny.
— Co to znaczy? — spytał stary, twarz wzruszoną zwracając ku Karolowi, a z żelaznych dłoni nie puszczając odartusa.
— Nic, nic wcale — bełkotał Karol — tylko się wstrzymaj... opowiem wszystko... jutro... nie dziś... o nie...
I było coś w głosie młodzieńca i było coś w zetknięciu się z tym szamoczącym się w jego rękach odartusem, co napełniło raptem starego Thompsona niewymowną, olbrzymią zgrozą.
— Kto to? — pytał ochrypłym głosem pochylając się ku Karolowi.
Ten milczał.
— Oddalcie się stąd — zagrzmiał starzec nad cisnącemi się dokoła gośćmi, a gdy się usunęli:
— Ka-olku — mówił — zbliż się do mnie. Rozkazuję ci... błagam cię, powiedz, kto to?
Dwie tylko osoby słyszały niedosłyszalną odpowiedź wydzielającą się z pobladłych ust Karola:
— Syn twój!...
Gdy świt wynurzał się z poza sinéj opony gór, gości nie było już w domu Thompsona. Pobladłe i drżące światła płonęły w pustéj sali. W przyległym pokoju pozostali trzéj mężczyźni skupili się w jedném miejscu, jakoby się wzajem ogrzać pragnęli. Jeden z nich legł na kanapie w głębokiém uśpieniu, obok niego stał ten, któregośmy przez rok cały znali pod nazwą Karola Thompsona, nad niemi pochylała się zgarbiona i jak gdyby zmiażdżona postać starca. Szare, wybladłe oczy jego patrzały w przestrzeń szklistym wzrokiem, łokcie wsparł na podniesionych kolanach, głowę zatopił w dłoniach, jak gdyby bronił do uszu przystępu prośbom tym i cichym usprawiedliwieniom, które drgały w powietrzu.
— Bóg mi świadkiem — powoli mówił Karol — nie miałem zamiaru oszukiwać, wyzyskać nazwisko, które, fatalnéj owéj nocy, za swoje podałem. Było ono pierwszém lepszém, jakie w téj chwili przypomniałem sobie, nazwisko towarzysza swawoli, o którym sądziłem, że już nie żyje. W odpowiedziach na zadawane mi potém pytania posługiwałem się wprawdzie okolicznościami, o których od niego dowiedziałem się był niegdyś! ale jedynie w celu odzyskania utraconéj swobody. Potém... gdym się o wszystkiém dowiedział, olśniła mnie nadzieja nowego życia. O! panie! pomyśl tylko. Wówczas, gdy ci wydrzéć usiłowałem trochę złota, głodny byłem, lecz wówczas gdy usiłowałem wkraść się do twego ojcowskiego serca, serce miałem zranione, rozpaczą rozdarte...
Stary ani drgnął. Nowo znaleziony syn marnotrawny na bogatém posłaniu chrapał w najlepsze.
— Nie miałem nigdy ojca — ciągnął zcicha tamten — ani dachu, ani téż znałem, co to słodycz domowego ogniska. Pomyśl tylko, panie! jak silną była pokusa! Szczęśliwy téż tu byłem. O! szczęśliwy!... Nie bój się, nie stanę między tobą, a synem twym i tém, co mu się z prawa należy, odejdę... nazawsze, świat szeroki, a dzięki zaznanemu tu szczęściu i dobroci twéj, panie, potrafię teraz żyć uczciwie. żegnaj mi, panie!... ojcze!... odpychasz mnie. Cóż robić... żegnaj!
Odchodził... Wrócił ode drzwi, ujął w obie dłonie siwą, zgnębioną głowę starca, całując ją raz jeden i drugi...
— Ka-olku!...
Nic nieodpowiedziało.
— Ka-olku!...
Stary porwał się z miejsca, zachwiał na nogach, zatoczył, z gorączkowym niepokojem podreptał ku drzwiom. Otwarte były na oścież. Z podwórza dobiegł go gwar budzącego się z nocy miasta. Gwar ten zagłuszył nazawsze kroki marnotrawnego syna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.