Clerambault/Część piąta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część piąta Cały tekst |
Indeks stron |
Odtąd Clerambault począł spoglądać na tych ludzi nie swemi oczyma, oczyma w głowie osadzonemi, ale swem sercem; nie swoją duszą pacyfisty. zwolennika Tołstoja, co jest innym rodzajem szaleństwa, — ale dusza każdego z nich, przemieniając się w niego. I przejrzał, przeniknął tych ludzi, którzy go otaczali, tych, którzy mu byli najbardziej nieprzyjaźni, tych intelektualistów i polityków. Ujrzał ich zmarszczki, siwe włosy, usta wykrzywione wyrazem goryczy, ich przygarbione plecy i bezsilne nogi... Stali kurczowo wyprężeni, gotowi lada chwila upaść... Jak się postarzali w przeciągu sześciu miesięcy! Z początku podtrzymywał ich zapał wojenny. Ale w miarę, jak wojna się przedłużała i gdy bez względu na jej ostateczny wynik, okropne spusztoszenie stawało się niewątpliwe, każdego dotknęła jego żałoba i każdy mógł się obawiać, że utraci tę odrobinę, co mu się jeszcze została i która dla niego znaczyła nieskończenie wiele. Zaciskali zęby, by nie wyjawić swej trwogi... Było to zaiste straszne cierpienie. A u ludzi nawet najbardziej wierzących, wątpliwości poczęły się wkradać do serca... Cyt, nie należy tego wymawiać! Jeżeli mi to powiecie, zabijecie mnie. Clerambault, przypominając sobie panią Mairet, przejęty litością, przyrzekał sobie że będzie milczał. Ale było już zapóźno; znano już jego poglądy: był dla nich zaprzeczeniem, żywym wyrzutem sumienia. I dlatego znienawidzono go.
Clerambault nie miał z tego powodu do nich żalu, ni urazy. Byłby im chętnie pomagał napowrót skleić ich złudzenia.
Jak potężna była namiętność przekonania w głębi tych dusz, które ją czuły zagrożoną! Miała piętno wielkości tragicznej i budzącej litość. U polityków posługiwała się śmiesznym aparatem szarlatańskich deklamacyj, u intelektualnych dziwacznym uporem mózgów chorobliwie podrażnionych. Ale mimo wszystko, widać było jej nieuleczalną ranę, słychać było krzyk trwogi, która chciała wierzyć, wołanie za bohaterskiem złudzeniem. U ludzi młodych i bardziej skromnych wiara ta przybierała charakter wzruszający; nie było u nich deklamacyj patetycznych, ani udawanej wszechwiedzy; było tylko wyznanie miłości bezbrzeżnej, która wszystko poświęciła i która wzamian oczekuje tylko jednego słowa, odpowiedzi: „Tak, to prawda... I Ty istniejesz, ukochana ojczyzno, boska potęgo, ty, która zabrałaś mi życie i wszystko, co miłowałem... !,..“ I człowieka ogarnia chęć uklęknąć przed te mi biednemi, i skromnemi sukienkami żałobnemi, temi matkami, żonami i siostrami, malować te wychudłe dłonie, drżące nadzieją i trwogą drugiego świata i powiedzieć im „Nie płaczcie! Będziecie pocieszone!“
Tak, ale jak pocieszyć je, gdy się nie wierzy w ideał, który je darzy życiem i który je zabija? Niespostrzeżenie nasunęła mu się teraz długo szukana odpowiedź: „Należy kochać ludzi więcej, aniżeli złudzenie i więcej, aniżeli prawdę.“