Cmentarna lilja/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cmentarna lilja |
Wydawca | Kurjer Wileński |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Münkshütte, majątek Gunnara Gede, położony był w samym środku lesistej parafji zachodniej Dalekarlji. Parafja obejmowała dużą przestrzeń, ale mało była zaludnioną. Kamieniste, lasem porosłe pagórki, dużo łąk i niewielka ilość ziemi uprawnej, niedostatecznie żywiącej swoich pracowników. Z tej przyczyny dalekarlijczycy zmuszeni byli trudnić się handlem. Ubóstwo ziemi i surowość klimatu wynagradzano sobie rojeniami o zdobyciu bogactw. W mizernych zaściankach opowiadano sobie bajki o biedakach, którzy wyszli z domu z tłomokiem towaru na plecach, a wracali do domu w złocistej karecie i z pełną skrzynią złota.
Bohaterem najbardziej fantastycznych bajek był ojciec Gunnara.
Syn ubogiego grajka, wyrósł ze smyczkiem w dłoni. Mając lat 17, rozpoczął wędrówkę, jako przekupień, a skrzypeczki oddawały mu przytem ogromne usługi. W każdej wsi grał mieszkańcom do tańca, a sprzedaż igieł, grzebieni, chustek i fartuchów, szła żwawo pod takt wesołej muzyki. Przekupień dużo zarabiał, tak dużo, że po upływie paru lat kupił majątek ziemski od pewnego podupadłego barona. W ten sposób został obywatelem, a piękna córka barona — jego żoną.
Od tej chwili, stary pan „radca“, jak go nazywano, miał tylko jedną troskę — upiększenia swej siedziby. Nad jeziorem zbudował obszerny pański dom, skąd roztaczał się cudowny widok na pola i lasy. Wokoło domu zasadzono park z drzew liściastych, a wśród lasku sosnowego wyrąbano ścieżki, prowadzące do jeziora. W parku zbudowano kioski, altany. Na tarasie przed domem stały w dużych kubłach prześliczne róże sztamowe, pokoje napełniono kosztownemi meblami holenderskiemi. Postawiono wysoką ścianę dla ochrony sadu od wiatrów północnych.
Stary radca miał zawsze dobry humor, był bardzo gościnny i cieszył się powodzeniem u kobiet.
Otaczający go obecnie dobrobyt nie zatarł w nim pamięci o nędzy lat młodych. W gabinecie, na ścianie zawieszony był worek skórzany, w którym niegdyś towary po wsiach roznosił, a na biurku leżały proste skrzypce, na których wówczas do tańca grał swoim klijentom.
Z pewną dumą stary pan radca pokazywał odwiedzającym go sąsiadom te zabytki z lat dawnych, podstawy jego majątku.
Po śmierci jego, skrzypce i worek pozostały w poszanowaniu na swojem miejscu, a gdy padły na nie oczy synów i wnuków starego pana radcy, wdzięczność wzbierała w ich sercu ku skromnym przedmiotom, które pomogły do zdobycia ukochanej Münkshütte.
A piękniejszej wsi nad Münkshütte nie było na całym świecie. Przyjemnie, bez troski płynęły dni i lata mieszkańcom dworu. Znano ich w okolicy z wyjątkowej iście gościnności, i również wyjątkowemu wprost przywiązaniu do swej wsi rodzinnej. Gunnar tak samo fanatycznie miłował swoje gniazdo rodzinne. Gdyby mógł przestać być niewolnikiem swego starego domu, lasów, kilku włók pastwiska i sadu pokrzywionych jabłoni — to powinien był porzucić niezwłocznie uniwersytet i wyjechać, aby popracować serjo nad muzyką.
Zamiast tego Gunnar pojechał do domu sprawdzić stan interesów, i przekonał się o prawdzie słów Gustawa Olina. Gniazdo było zagrożone, groziła przymusowa sprzedaż, należało znaleźć fundusz na uratowanie. Dla zdobycia go Gunnar porzucił marzenia o muzyce i za przykładem swego dziada zdecydował się zostać przekupniem.
Matka i narzeczona opierały się temu postanowieniu, radziły sprzedać wieś, zamiast gubić swą przyszłość, ale decyzja Gunnara była nie do zwalczenia. Sprawił sobie ubranie chłopa dalekarlijskiego i z tłómokiem na plecach powędrował w świat. Miał nadzieję, że przez lat kilka zdoła tyle zarobić, aby wykupić z długów gniazdo rodzinne. Zamiar się udał, lecz biednego Gunnara spotkał okrutny los.
Po roku mozolnej wędrówki zdecydował się na większy interes, mogący mu dać duże korzyści. Udał się daleko na północ i zakupił stado kóz liczące kilkaset głów. Wraz z jednym tylko towarzyszem miał zamiar przepędzić swoje stado na jeden z rynków Wermlandu, gdzie cena kóz była dwa razy wyższą, niż na północy. Jeżeli się uda szczęśliwie przeprowadzić stado, zrobi doskonały interes.
Gdy Gunnar wyruszył ze swoimi kozami w drogę, był listopad, zimny wprawdzie, ale suchy. Pierwszy dzień drogi przebyli dobrze; lecz — gdy weszli w las, ciągnący się na przestrzeni kilku mil, zaczął padać śnieg, z początku suchy i drobny, następnie coraz obfitszy, aż przeszedł w silną zamieć.
Zwierzęta przerażone, zmęczone posuwały się z trudnością naprzód. Kozy, jak wiadomo; są wytrzymałe, lecz zamieć trwała dwie doby, śnieg zasypał trawy i biedne kozy nie miały się czem pożywić. Po dwudniowej wędrówce po śniegu zaczęła im schodzić skóra z odmrożonych nóg, coraz trudniejszą stawała się droga, aż wreszcie kozy iść już nie chciały.
Pierwszą, która padła, Gunnar zarzucił sobie na plecy i poniósł. Lecz, gdy za przykładem pierwszej pokładło się następnie coraz więcej sztuk, Gunnar rad nie rad tylko głowę odwrócił w inną stronę i szedł dalej.
Czy wiecie czem jest las na przestrzeni mil 10-ciu? Ani dworu, ani chaty — na całej drodze nie spotkasz człowieka, — widzisz tylko las. Wysokie sosny z koroną gałęzi u szczytu, z korą twardą, jak żelazo, bez śladu młodych pędów, któremi zwierzęta mogłyby się pożywić.
Gdyby nie śnieg, to przez las taki można się przedostać, lecz podczas śnieżnej zamieci, staje się to wręcz niemożebnem.
To też Gunnar ze swym towarzyszem ledwie zdołali się ocalić, a kozy wszystkie zginęły w lesie. Przez całą drogę nie spotkali nikogo, ktoby im przyszedł z pomocą. Z początku Gunnar próbował usuwać śnieg, aby zwierzęta mogły choć mchem się pożywić, lecz śnieg przymarzł mocno i dwóch ludzi nie wstanie było go usunąć.
Skąd w podobnych okolicznościach dostać paszy dla setek sztuk zwierząt?
Mężnie przenosił trudy podróży Gunnar, dopóki kozy nie zaczęły się skarżyć.
W pierwszym dniu podróży stado było wesołe, hałaśliwe i wciąż trzeba było rozbrajać walczących ze sobą kozłów.
Gdy zaczęły się trudności przeprawy, usposobienie ich szybko się zmieniło, humor znikł. Zaczęły beczeć, jęczeć, tak żałośnie, nie cicho, jak zwykle, a głośno, coraz głośniej i głośniej, w miarę powiększania się grozy położenia.
Żałośne beczenie kóz niezmiernie dręczyło Gunnara, zdawało mu się chwilami, że dostanie pomieszania zmysłów.
Las ciągnął się bez końca, — pomocy znikąd nie można się było spodziewać, a kozy kładły się jedna za drugą wzdłuż drogi. Padający bez przerwy śnieg nakrywał je białym całunem, — a gdy Gunnar oglądał się wstecz, widział szereg białych kopców, z pod których sterczały kopytka lub rogi nieszczęsnych zwierząt. Widok ten plątał mu myśli.
Próbował poganiać kozy, świszcząc nad niemi długim biczem, bił je nawet, lecz one już nie miały sił dźwignąć się. Brał je za rogi i ciągnął — wstawały wówczas, lecz nie postąpiły ani kroku. Gdy brał je za rogi lizały mu ręce, prosząc o pomoc. Przejścia te tak silnie działały na wrażliwe usposobienie młodzieńca, że myśli jego plątały się coraz bardziej. Niewiadomo jakby się to wszystko skończyło, gdyby Gunnar po tej katastrofie nie był pojechał do narzeczonej. Pragnął ją widzieć, doznać ukojenia, poradzić się.
Ze ślubem, wobec poniesionej straty, należało jakiś czas poczekać. Chciał się przekonać, czy ona go kocha i gotowa czekać, aż się znów dorobi pieniędzy.
Spodziewał się, że obecność narzeczonej zatrze w nim wspomnienie przejść doznanych w lesie.
I dziewczynie niezawodnie by się to udało, gdyby zechciała. Lecz ona nie chciała. Gniewało już ją dawno, że Gunnar przebrał się w chłopski strój i został wędrownym przekupniem. A gdy jej oznajmił, że z powodu poniesionej straty trzeba termin ślubu odłożyć, kto wie, czy nie na lata całe odpowiedziała, że czekać na niego nie będzie. Wówczas Gunnar zwariował.
Automatycznie chodził w dalszym ciągu od wsi do wsi ze swoim ciężkim tłomokiem na plecach. Kpiono i żartowano sobie z niego, ale dość dużo sprzedawał i sporo zarabiał.
Po upływie kilku lat zebrał tyle pieniędzy, że po spłaceniu długów, mógł żyć bez troski w swojej wsi, lecz niepokój wewnętrzny i potrzeba ruchu gnała go od zaścianka do zaścianka, wlókł się krokiem ociężałym, zgarbiony, nie zdając sobie sprawy ze swoich czynów, ani też do jakiej klasy społecznej należy.