Cnotliwi/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cnotliwi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1871 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Daleko od rozmawiającego w ten sposób towarzystwa, bo po spadzistości innego wzgórza, zstępowała powoli para ludzi: mężczyzna i kobieta. Mężczyzna był człowiekiem lat około czterdziestu, wyniosłej i wytwornej postaci, bladej i nieco przychudłej twarzy, z włosami jasnemi i przerzedzonemi nad wysokiem czołem, z oczami blado błękitnemi, które były bardzo rozumne i bardzo obojętne zarazem. Obojętność była też obok rozumu główną cechą jego fizjonomji, a nawet i postaci, która surowo choć z najwyższym smakiem ubrana, wydawała się chłodną, nieco sztywną i dumną.
Prowadził on pod rękę bardzo piękną dwudziestoletnią pannę, która powierzchownością swą stanowiła z nim zupełną sprzeczność. O ile on wydawał się chłodnym i obojętnym, o tyle w twarzy jej i całej postaci malowała się pełnia nietkniętych jeszcze, nieświadomych siebie uczuć. Ale widoczne było zarazem że uczucia te nie skierowane były jeszcze ku żadnemu wyłącznie przedmiotowi, i odzywały się dotąd w piersi dziewiczej jako przeczucie tylko, spoczywały w niej cichą warstwą łagodnego marzenia. Marzenie to, było w szafirowych oczach młodej panny, wielkich i na wpół przysłoniętych długą ciemną rzęsą; w powolnem podnoszeniu się jej przezroczystego wzroku; było ono na czole jej gładkiem i białem, po którem kiedy niekiedy przemykały leciuchne różane odcienia; w składzie ust zamyślonych — i w ruchach łabędziowych postaci, która zdawała się nie chodzić lecz płynąć po ziemi. Sam ubiór jej miał w sobie coś marzącego i idealnego; mogłaby w nim stanąć przed malarzem na wzór średniowiecznej dziewicy rozdającej nagrody turniejowym zwycięzcom. Biała powłoczysta suknia sunęła się za nią muskając lekko leśne mchy i nieśmiertelniki; w płowych, wysoko nad czołem zaczesanych włosach, rozkwitała bladoróżowa rosa thea; złoty pasek ściskał szczupłą kibić, i takiż łańcuszek jak wężyk cieniuchny wił się po szyi śnieżnej białości i posągowych kształtów. W ręce spuszczonej i podtrzymującej fałdy sukni trzymała prosty słomkowy kapelusz, białą ozdobiony wstęgą.
W miejscu którem szli, las rzadki był i czysty; niemniej jednak mężczyzna z wielką ostrożnością i troskliwością prowadził pannę, która opierając się na jego ramieniu, piękne swe szafirowe oczy podnosiła marząco ku złocącym się od słońca szczytom sosen, zdając się wsłuchiwać w ich szum monotonny, a zapominać całkiem o towarzyszu przechadzki. On także nie starał się o prowadzenie z nią rozmowy; obojętnemi oczami spoglądał prosto przed siebie, i tylko starannie uchylał przed swą zamarzoną towarzyszką kolczaste gałęzie jałowcu, czepiające się jej powłóczystej sukni.
Spojrzawszy wtedy na nich, odrazu można było odgadnąć że ona marzyła, on myślał; ona wyobraźnią snuła sobie jakąś nić podniebnych poezij, on rozważał wyborny gatunek drzew sosnowych które w koło niego rosły, i myślał że przydałyby się na maszty do statków zbożowych, które właśnie budował.
A jednak mimo tych sprzeczności zeszli się z sobą, wybrali siebie, i oddalili się sam na sam od licznego towarzystwa.
Czy może mimo sprzecznych pozorów mieli między sobą coś wspólnego?
Może zimnego człowieka pociągało marzycielstwo dziewczyny z za którego chciał ujrzeć ciepło młodego serca?
Może obojętny człowiek miał urok dla marzącej dziewicy, która po za chłodem dopatrywała w nim hartu ducha — tej w oczach każdej kobiety, idealnej cnoty męzkiej?
Powoli, piękna panna oderwała swe szafirowe oczy od wysoko powiewających gałęzi sosnowych, spuściła je po wężykowato wijącym się promieniu słońca, i zatrzymała na twarzy towarzysza.
— Jakże wdzięczną panu jestem, rzekła głosem, który brzmiał bardzo dźwięcznie, żeś mię pan odprowadził od tego gwaru i tego towarzystwa z którem przyjechaliśmy tutaj, i dał mi sposobność użyć prawdziwej przechadzki wśród ciszy i samotności.
— Niech pani wierzy, iż ta nasza ekskursja sprawia mnie samemu żywą przyjemność, z pełną grzeczności lubo chłodną galanterją, odrzekł mężczyzna.
— Od pewnego czasu, mówiła dalej panna, coraz mniej znajduję przyjemności w towarzystwach. Najczęściej nawet nudzę się między ludźmi, którzy mię otaczają. Nie śmiem i nie umiem może wydawać o nich stanowczego sądu; wiem tylko że mają pewne cechy, które mię rażą i nieraz zastanawiam się nad tem, dla czego ten świat, którego byłam tak ciekawa mając lat szesnaście, do którego tak mi było pilno, o którym marzyłam jak o czemś cudownem, dziś wydaje mi się płaskim i nie zajmującym, męczy mię często, czasem nudzi, a niekiedy nawet gniewa?
Mężczyzna przeniósł swe obojętne oczy na twarz panny, która w tej chwili okryła się wyrazem rozwagi — i odpowiedział.
— Jest to na nieszczęście własnością wielu na świecie rzeczy, iż zdala wyglądają jasno a zbliska ciemno.
— Wielu! ale przecie nie wszystkich? zapytała panna, a w głosie jej zadrgała obawa i smutek.
— Prawie wszystkich zewnętrznych, odpowiedział mężczyzna; to tylko ma wartość gruntowną i niezmienną, co człowiek w sobie samym wyrobi siłą woli i pracy, i to co ukocha z myślą rozumną i celem świadomym siebie.
Panna spuściła wzrok ku ziemi, i kilka chwil zdawała się głęboko zastanawiać nad słowami towarzysza. Podniosła potem głowę, i rzekła powoli ze smutnym wyrazem:
— Ja tego dobrze nie rozumiem, co pan powiedziałeś. Ja piękności i światła szukam wkoło siebie; między ludźmi, na świecie pragnę znaleść ideał — coś nieskazitelnego, coby mię zachwyciło; cóż niezwyczajnego, coby wyraźnie odbiło się od tła codziennej prozy...
— To znaczy, przerwał mężczyzna, że pani marzy. Bardzo to zresztą właściwe jej wiekowi, ale dopóki tak będzie, zawsze się pani zawodzić będziesz — aż te zawody marzenia pani w spokojną myśl przemienią, za pomocą której poznasz pani istotną stronę świata i życia...
Młoda panna nie odpowiedziała nic na te słowa, i postępowali dalej w milczeniu, i znowu ona marzyła — on myślał.
Nagle stanęli.
U stóp ich ukazał się parów głęboki — prawdziwa przepaść, nad której brzeg przyszli nie wiedząc sami o tem gdzie przyjdą.
Było to miejsce zachwycająco piękne.
W około porastał bór wyniosły, rzadki, mchem zasłany i murawą — rozłożystemi konarami sosen powiewający w górze. Od stóp tych sosen spuszczały się dwie wysokie ściany parowu — miejscami gładkie, skaliste i ciemno żółte; miejscami porosłe karłowatą jedliną, pomiędzy którą powiewały bujne wysokie grona różowych dzwonków, dzikie astry liljowe wychylały kołyszące się głowy, albo strzelała gdzieniegdzie oparta o ścianę wysmukła gładka sosenka. I znowu kończył się pas roślinności, tworząc niby wielki schód, ręką natury utworzony z zieloności i kwiecia — a rozpoczynała się gładka i spadzista ściana, zdająca się z niezmierną bystrością lecieć do dna przepaści. Ale na dnie tem najpiękniej było. Z sosen, jodeł i różnokształtnych dzikich krzewów, tworzyły się tam gęste altany i gaiki; z pośrodka ich wypływały strumienie to pojedyńczo to snopami wąziuchnych nici srebrzystych, kręto i bystro płynęły po kamykach, tworząc miejscami szemrzące wodospady, znikając na chwilę w nowej masie zieleni i znowu ukazując się, opływając stopy grubych drzew samotnie rosnących gdzieniegdzie, i niknąc ze szmerem w oddali której nie dosięgało oko. Po samym środku urwiska, między gruppą oplątanych powojem krzewów, pobożna ręka jakaś wkopała krzyżyk biały; wąziuchny strumyk przeciskał się tamtędy, i płynąc tuż koło krzyża zdawał się całować stopy jego. W innej grupie zieleni odzywały się kiedy niekiedy pojedyńcze, oderwane tony śpiewu słowika; w borze, daleko, kukała kukułka, a oprócz tych słabych głosów, żadnego innego głosu słychać nie było. Tylko wysoko szumiały drzewa, i woń żywiczna boru wraz ze świeżem tchnieniem wiejącem od strumieni i rzeki pobliskiej, napełniała powietrze.
Przechadzająca się para stała nad brzegiem parowu w milczeniu. Młoda panna wysunęła rękę swą z pod ramienia mężczyzny, oparła się plecami o sosnę, która obok niej rosła gładka i wysoka, i z założonemi na piersi rękami ścigała wzrokiem bieg strumieni na dnie przepaści.
Mężczyzna stał obok niej milczący, zamyślony także, i wpatrzony w przeciwległą stronę parowu; ale z wyrazu twarzy jego prawie odgadnąć można było, iż myślał nad tem z jakich geologicznych pokładów składa się ściana urwiska.
— Boże mój! jak tu pięknie! zawołała nagle panna, jakby nie mogła zachwytu swego dłużej w piersi zamknąć. I pan powiadasz, mówiła dalej zwracając się do mężczyzny, i pan powiadasz, że ideałów niema na świecie! Alboż nie jest ideałem piękności i potęgi natura bez granic, piękna i silna w swych objawach, tak rozmaita a tak jednak pełna harmonji! O tak, zaczynam wierzyć, że nie między ludźmi ideałów szukać należy, ale w samotności i ciszy, między błękitem niebios i drzew wyniosłych zielenią, pod gwiazdami, wysoko, kędy duch boży unosi się w nieprzerwanym słońc pochodzie, i na ziemi, nizko, kędy rozkwita kwiecie leśne wonne a niewinne! Tam na świecie — między ludźmi taka proza, taki chaos próżności, błahostek, egoistycznych uczuć i myśli — tu śród natury tylko wielkość i piękność bez granic — ideał!
Umilkła, złożyła ręce na piersi jak do modlitwy i marzący wzrok swój podniosła znowu wysoko. Mężczyzna utkwił w niej oczy pełne badawczego wyrazu. Zdawało się że poddawał stojącą przed nim dziewicę rozbiorowi krytycznego rozumu.
— Ciekawym, szepnął do siebie bardzo cicho, ciekawym, czy egzaltacja ta jest wynikiem rozbujałej wyobraźni, czy istotnie ciepłego serca?
Panna nie słyszała szeptu tego, zwróciła znowu wzrok na towarzysza i zaczęła mówić:
— Często zastanawiam się nad tem, dla czego, gdy w naturze wszystko tak niezmiernie jest rozmaite, że nawet dwóch listków jednakowych niema na drzewie, ludzie są tak dziwnie, tak prozaicznie, tak nudnie do siebie podobni?
Rzekłszy to zamyśliła się; mężczyzna zapytał:
— Jak to pani rozumiesz?
— Tak — odpowiedziała; gdy przebiegam myślą wszystkich mych znajomych, zdaje mi się że widzę szereg mannekinów jednostajnie ubranych, chodzących, gadających, śpiących i jedzących. Wszyscy są sobie podobni i wszystkie istnienia są do siebie podobne. Nigdzie wielkiego szczęścia ni wielkiej niedoli, wielkiej cnoty ni wielkiej zbrodni — wszystko mierzone, konwencjonalne, objęte formami, sztywne, zimne. Każdy zaczyna dzień od śniadania, spędza go w pracy machinalnie spełnianej, albo i bez pracy, kilka godzin przepędza na pustej gadaninie, i wieczorem idzie spać po zmówieniu pacierza z takiem samem natchnieniem, z jakiem jadł kotlety na śniadanie, a z daleko mniejszem niż obmawiał bliźniego. Gdzież tu więc myśl wzniosła, gdzie dążenia wspaniałe, gdzie te wielkie dramata radości lub bólu, w których objawia się potęga uczuć ludzkich? Nic, nic, prócz egoizmu, gastronomicznych funkcij, przymusowej pracy, albo pełzającego próżniactwa. Doprawdy! śród tego wszystkiego ogarnia mię czasem nuda śmiertelna i żałuję, że minął czas zaklętych królewiczów, błędnych rycerzy, i zbójców zjawiających się w dobrych towarzystwach pod przybranemi nazwiskami!
W czasie mowy pięknej panny, mężczyzna nie spuszczał z niej badawczego oka, a gdy skończyła, szepnął:
— A! pragnienie wrażeń!
A głośno dodał:
— Więc pani chciałabyś spotkać między ludźmi coś niezwyczajnego, coś zachwycającego albo przerażającego?
— Tak, odpowiedziała panna, chciałabym nareszcie po tylu zwyczajnościach choć raz ujrzeć na świecie bohaterstwo lub zbrodnię — szczęście które człowieka pod gwiazdy porywa, albo rozpacz od której serce pęka, i życie się łamie.
Mężczyzna chciał coś odpowiedzieć, ale uwagę jego i jego towarzyszki zwrócił szelest kroków kogoś za nimi idącego. Odwrócili głowy, i zobaczyli między rzadką kolumnadą sosen postępującego młodego mężczyznę, a tak zamyślonego, ze wzrokiem tak upornie wlepionym w ziemię, że ich nie spostrzegł.
Na widok zbliżającego się, dwa różne wyrazy zagrały na twarzach stojącej nad parowem pary. Obojętne oczy mężczyzny rozświeciły się czemś nakształt zadowolenia i serdeczności, lubo bardzo umiarkowanej; panna zapłonęła tak szkarłatnym rumieńcem, że oblał czoło jej i szyję, spłynął aż na ramiona widniejące pod białym muślinem, a bladoróżowa rosa thea zbladła przy nim bardziej jeszcze, i wydawała się śnieżną.
Mężczyzna towarzyszący płoniącej się pannie nie dojrzał jej gwałtownego rumieńca, bo patrzył na nadchodzącego — i zarazem wyrzekł dość głośno, tonem uprzejmie brzmiącym:
— Dobry wieczór, panie Auguście!
Nadchodzący podniósł nagle oczy jak człowiek zbudzony z głębokiego zamyślenia; spojrzał na tego który go zawołał po imieniu, uśmiechnął się przyjacielsko, i odpowiedział:
— Dobry wieczór panie Edwardzie, nie spodziewałem się...
Nagle stanął jak wryty. Oczy jego zatrzymały się na twarzy panny towarzyszącej temu z kim się witał.
O ile ona zarumieniła się spostrzegłszy go, o tyle on zbladł spojrzawszy na nią. Oboje znać doświadczyli silnego wzruszenia; tylko że u dziewicy objawiło się ono rumieńcem, u mężczyzny bladością.
A z tym rumieńcem, i z tą bladością oboje byli bardzo piękni. Bledziuchna rosa thea drżała w płowych włosach panny nad czołem, które pochylało się nieco; promyk słońca igrał nad bladą twarzą mężczyzny, ukazując na niej zdumienie i zachwyt. Pan Edward Gaczycki ze zręcznością światowego człowieka szybko spostrzegł wzruszenie towarzyszki, a przypisując je zapewne pomięszaniu sprawionemu widokiem nieznajomego, wyciągnął na powitanie dłoń do nadchodzącego, a do niej zwróciwszy się, rzekł:
— Pani zapewne nieznajomy jest pan August Przybycki, mój dobry przyjaciel.
A zwracając się do niego, wyrzekł:
— Panna Wanda Rodowska.
Skłonili się sobie w milczeniu. Wanda powoli podniosła na Augusta swe szafirowe wielkie oczy, i również powoli wysunęła do niego rękę.
— Nie znałam pana dotąd osobiście, rzekła głosem cichszym nieco niż ten którym wprzódy mówiła, ale widuję go bardzo często. Od kilku miesięcy jesteśmy bliscy sąsiedzi, dodała zwracając się do Edwarda; pan Przybycki odkąd bawi w X. mieszka naprzeciw domu w którym my mieszkamy.
August skłonił się po raz drugi, i uścisnął końce palców ślicznej podanej mu ręki.
— Ja także, odpowiedział, mam szczęście widywania pani codziennie stojącej w oknie lub idącej ulicą — a nawet...
Zawahał się chwilę, i uśmiech ozdobił jego kształtne, świeże usta.
— A nawet, dokończył, ośmielam się każdego wieczoru słuchać jej pięknej muzyki...
Wanda spłoniła się znowu.
— Doprawdy? odrzekła zwolna, nie wiedziałam dotąd że miewam słuchacza...
— I wielce kompetentnego, przerwał pan Edward. Widzisz pani przed sobą człowieka o chybionem powołaniu; mógł być artystą muzykiem, a został urzędnikiem...
— Czy tak? wymówiła Wanda — a oczy jej znów się podniosły na twarz Augusta, i zamigotały wyrazem zajęcia — pan lubisz sztukę i sam może grywasz?
— Sztuka pani, odpowiedział August, miała być celem mego życia. Mówiono kiedym dorastał, żem na artystę stworzony. Na muzyka kształciłem się do dwudziestego roku życia; ale potem okoliczności kazały mi wejść na inną drogę, na której łatwiej i pewniej zdobyć mogłem chleb powszedni.
— Dla powszedniego chleba chybić powołaniu swemu! to rzecz okropna! zawołała Wanda z niezmiernym smutkiem w głosie.
Czoło Augusta zasnuło się chmurami, oczy jego spuściły się może dla ukrycia gorzkiego wyrazu, który się w nich pojawił. Po chwili jednak podniósł głowę, i odpowiedział ze spokojem lubo głosem zniżonym nieco:
— Bywają w życiu pewnych ludzi epoki w których nie wolno im myśleć o sobie, i w których obowiązek i honor nakazuje im wyrzec się najdroższych nawet celów i miłości życia.
Wanda nie odpowiedziała — była zamyśloną. August po chwili mówił dalej całkiem już swobodnie:
— Chociaż jednak opuściłem wyłączny zawód muzyczny do którego sposobiłem się za młodu, nie idzie zatem abym całkiem wyrzekł się sztuki. Poświęcam jej dotąd wszystkie wolne chwile moje, i znajomość jej a miłość dla niej uważam za najpiękniejszą stronę mego życia.
— Otóż znaleźliście się państwo, na wspólnie ulubionym gruncie, zawołał pan Edward. Bo trzeba ci wiedzieć Auguście, że panna Wanda urodziła się też artystką, wiele czasu poświęca muzyce, i gra prześlicznie.
— O ostatniem wiem dobrze, odpowiedział August, ośmielam się nawet złożyć pani serdeczne dziękczynienie za niewypowiedzianie miłe chwile, jakiemi pani mimo swej wiedzy darzyłaś mnie nieraz przez zachwycającą w istocie grę swoją.
Usta Wandy otworzyły się w uśmiechu, który czarowny wyraz łagodności i niewinności rozlał po jej marzącej twarzy. Znowu podniosła na twarz Augusta spojrzenie, w którem tym razem malowała się pewna nieśmiałość, i rzekła:
— Może więc pan zechce bardziej zbliska grę tę posłyszeć... i odwiedzić nas... mieszkamy przecie tak blisko... moja matka będzie panu bardzo rada...
August ukłonił się głęboko, z podzięką i uszanowaniem, ale w milczeniu. Nie wiadomo było czy przyjął lub odrzucił zaprosiny pięknej panny. Przez chwilę milczeli wszyscy troje. Pan Edward zdawał się znowu rozważać pokłady geologiczne przeciwległej ściany urwiska; Wanda ścigała okiem bieg strumieni na dnie przepaści; po śniadej i wyrazistej twarzy Augusta przebiegały ruchome cienie i światła, to czoło chmurami się zasnuło, to z ócz strzeliła błyskawica, to po ustach przebiegł smutny uśmiech, i spojrzenie zawisło na płowych dziewicy warkoczach. Nakoniec odezwał się pierwszy:
— Nad podziw niespodzianie spotkałem państwa nad brzegiem tego parowu. Co do mnie jest to miejsce ulubionych przechadzek moich; przychodzę tu prawie codzień, gdy tylko czas mi na to pozwala.
— Piękneboteż to miejsce! wyrzekła przeciągle Wanda nie spuszczajac oczu z szemrzących na dnie srebrnych nitek wody.
— Właśnie przed chwilą, odezwał się pan Edward, panna Wanda wyrażała swój zachwyt nad pięknością natury tutaj i zadowolenie, że dla niej opuściła liczne towarzystwo z jakiem przybyliśmy do tego borku na zaimprowizowaną majówkę.
— A! państwo tu przybyli z towarzystwem! wyrzekł August, i z wyraźnym niepokojem rozglądał się w koło, jakby się obawiał ujrzenia tuż tuż wysuwającego się z pomiędzy lasu mnóstwa ludzi.
— Zostawiliśmy je daleko poza sobą, odrzekła Wanda, i wdzięczna jestem panu Gaczyckiemu, że mi to przypomniał. Ja tak lubię ciszę i piękność lasu, że gotowabym się zapomnieć tu, i długą nieobecnością nabawić o siebie niepokoju znajomych moich. Panie Gaczycki, już czas abyśmy wrócili do naszego towarzystwa.
To rzekłszy zebrała w dłoń długie fałdy swej sukni, jedno jeszcze spojrzenie rzuciła na dno parowu, jakby trudno jej było rozstać się z jego widokiem — i pełnym poważnego wdzięku ruchem postąpiła pomiędzy sosny w stronę, z której wraz z panem Edwardem nadeszła.
Dwaj mężczyzni szli obok niej, ale żadnemu już z nich nie podała ręki, a wstępowała sama na strome wzgórze spokojna i zamyślona, krokiem lekkim a pewnym, z którego można było poznać siłę i zdrowie najpierwszej młodości. Przy trudnem wspinaniu się na górę, pierś jej nawet nie wzdymała się bynajmniej przyspieszonym oddechem zmęczenia; tylko białe policzki zaróżowiały trochę, i delikatnością barwy sprzeczały się o pierwszeństwo z drżącą w płowych włosach rosa thea.
Pan Edward znowu obojętnemi swemi oczami rozglądał się wkoło, jakby myśląc o zdatności otaczających sosen na maszty do statków zbożowych. August szedł ze schyloną głową, a oczy jego z pod powiek spuszczonych ścigały brzeg białej sukni Wandy, muskający leśne mchy i nieśmiertelniki.
Po kwandransie lub więcej takiego milczącego pochodu, do uszu trojga idących doszedł gwar rozmów, i w dali między zielenią zabłysły barwy kilku sukien.
August przystanął.
— Przychodzi mi tu pożegnać państwa, rzekł z ukłonem; państwo zbliżacie się do licznego towarzystwa — ja zaś który go nie znam, wrócę tam dokąd szedłem.
Wanda zatrzymała się, i znowu powolnym ruchem wysunęła do niego rękę.
— Spodziewam się wkrótce zobaczyć pana, wyrzekła — ponieważ oboje jesteśmy zwolennikami muzyki a w mieście naszem tak mało znajduje się ludzi podobnego nam zamiłowania — więc może bliższa znajomość między nami wyjdzie na korzyść nam i sztuce. — I znowu cudownej słodyczy i niewinności uśmiech otworzył usta Wandy.
August podniósł twarz bardzo bladą. Oczy jego mgliły się i płomieniły na przemian; w głosie prześlicznej panny usłyszał prośbę. Skłonił się z szacunkiem i wdzięcznością, a uścisnąwszy rękę Edwarda oddalił się szybko.
Wtedy pan Gaczycki grzecznie podał ramię Wandzie, i oboje postąpili ku widniejącemu między zielenią towarzystwu.
W chwili gdy Wanda zapraszała Augusta do domu swej matki, o kilka kroków od nich zaszeleściło coś w gęstwinie młodych sosenek i jałowcu, i pomiędzy kolczatemi gałęźmi przemknął kolor fijałkowy wstążek, i błysnął wyzłacany krzyż różańca. Była to pani Apolonja Kuderska, która zdjęta niezmierną troskliwością o „śliczną, dobrą, kochaną Wandziulkę,“ pomknęła na jej spotkanie ukrywając się między gęstwinę zarośli, aby niewidzialna, spotkać ją wracającą z panem Gaczyckim, i z ukrycia módz lepiej czuwać nad zbawieniem jej duszy.