Cudowna melina/Obywatelu Groszek, pozwólcie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI. OBYWATELU GROSZEK, POZWÓLCIE!

Przyszli o ósmej, wcześnie. Groszkowa akurat pełła grządki w ogródku. Stanęli przed furtką zamkniętą na haczyk i ten wysoki, kościsty (sierżant Zenon Olszewski) zapytał:
— Czy mąż jest?
Młodszy przez cały czas nie powiedział nic — pasek pod brodą musiał go trochę uwierać, bo od czasu do czasu poprawiał. Groszkowa uniosła się znad grządki — ręce miała zawalane ziemią, kosmyk włosów odgarnęła z czoła. W tym momencie stary stanął w drzwiach. Był w drelichowym granatowym ubraniu. Szykował się, żeby iść do stolarni. Olszewski powiedział głośno:
— Obywatelu Groszek, pozwólcie!
Stary, dopinając guziki drelichowej marynarki, wolno podszedł do furtki.
Nie wpuścił funkcjonariuszy do środka. Olszewski podał mu nad sztachetami nieduży druk. Było to wezwanie do stawienia się na przesłuchanie. (Redaktor Muszyna upierał się później, że Popielak mógł wezwanie wysłać pocztą. Major widocznie spieszył się.) Stary sięgnął do małej kieszeni, z której wystawał tekturowy futerał. Otworzył pudełko, nałożył okulary i dopiero wtedy przeczytał. Groszkowa stanęła obok męża. Ręce jej trzęsły się, kiedy odgarniała z czoła siwe włosy.
— Co, Jańciu, co oni chcą?
Stary oddał papier Olszewskiemu. — W porządku — powiedział. Popatrzył na żonę. — Biorą mnie na komendę. — I poszedł przebrać się w garnitur.
Olszewski i ten młody czekali na niego przed furtką. Groszkowa lamentowała:
— Jezusie Nazareński! To stary, chory człowiek. On muchy nie skrzywdzi. Co od niego chcecie?
— Niech się pani uspokoi, pani Groszkowa — powiedział Olszewski. — Niedługo mąż wróci.
Kobieta nie wiedziała, co robić. Pobiegła do domu. — Jańciu, Jańciu — powtarzała stojąc nad Groszkiem. — Co oni od ciebie chcą?
Stary musiał fuknąć na nią. Wyszli po chwili z domu.
Było już słońce nad dachami, w rabatkach wzdłuż ścieżki brzęczały pszczoły. Groszek wolno poszedł w stronę furtki. Włożył czarny garnitur i białą koszulę z krawatem. Siwe włosy przyczesał szczotką. Odwrócił się jeszcze i powiedział:
— Pamiętaj o rybkach!
(Miał w domu stulitrowe akwarium z urządzeniem filtracyjnym, światłem i grzałką. Wiele godzin spędzał doglądając rybek — Groszkowa narzekała, że to strata czasu. Piotruś, wnuk Groszka, wpuścił kiedyś do akwarium małego okonia złowionego w rzece. Stary zdenerwował się wtedy i uderzył chłopca.)
Groszkowa powtarzała: — Jezusie Nazareński! Jezusie Nazareński! — Szła za mężem do furtki. Kiedy odwrócił się, objęła go tymi brudnymi od ziemi rękami. Chwyciła głowę męża i ucałowała starego w czoło. Ślad ziemi został na policzkach Groszka.
I tak poszli przez miasto: Olszewski, ten milczący młody, którego pasek uwierał pod brodą, i Groszek w czarnym garniturze, ze śladami ziemi na twarzy.
Ludzie oglądali się za nimi — stolarz nie spieszył się, szedł wolno. Jego siwą głowę widać było z daleka. Rybarczyk wyjrzał na próg masarni, a potem kilka kobiet wyszło za nim na ulicę.
— Dobrali się staremu do skóry — zaśmiał się rzeźnik.
— Jezusie Nazareński — szeptała Groszkowa. Stała jeszcze przy furtce, ręce zawalane ziemią drżały jej trochę, patrzyła w stronę, gdzie tamci odeszli. Kiedy ochłonęła, pobiegła do prezydium i dwie godziny czekała pod gabinetem na przewodniczącego Turonia.

Tego samego dnia wieczorem staruszek Wesołowski, hallerczyk, zobaczył widmo w ruinach zamku. Jak zawsze około dziewiątej wyszedł z psem na spacer i przechadzał się jakiś czas wzdłuż skarpy za ruinami. Od czasu do czasu przystawał, mówił coś półgłosem, gestykulował lewą ręką (w prawej trzymał smycz), jakby dyskutował z niewidzialnym człowiekiem. W pewnej chwili odwrócił się w stronę zamku i zobaczył widmo.
— Kto to? — zapytał. — Jest tam ktoś? — powtórzył głośniej. Odpowiedziała cisza, widmo poruszyło się, jakby miało ochotę zejść niżej.
Był to zapewne Krzywy Stefan, który podczas ciepłych nocy spał nad rzeką, w szałasie z gałęzi. Jego pomarańczowa kamizelka robotnika drogowego mogła zaświecić odbitym światłem. Do miasta jechały samochody. Staruszek nie pomyślał o tym — chwilę stał jak skamieniały (grozę potęgował rosnący szum drzew wokół ruin i piski latających nietoperzy), potem pociągnął psa i truchtem oddalił się w stronę miasta. Jamnik Cezar podobno biegł z podkulonym ogonem.
— Widmo, widmo — mamrotał Wesołowski. Skierował się w stronę komendy.
Dyżur miał sierżant Olszewski (zastępował chorego kaprala Smółkę). Siedział za drewnianą barierką, przy stole, nad przygotowanym, na wszelki wypadek, papierem kancelaryjnym (papier był przełożony fioletową kalką — protokoły spisywano w dwóch egzemplarzach). Wesołowski otworzył drzwi, chwilę oddychał w progu — nie mógł złapać tchu.
— Widmo, sierżancie — zamamrotał. — Widziałem widmo.
Sierżant uniósł głowę znad stołu. Siedział w czapce, z paskiem pod brodą.
— O co chodzi? Jakie widmo? Wejdźcie i zameldujcie po ludzku.
Staruszek opowiedział o swojej przygodzie. Był bardzo zdenerwowany, trzęsły mu się ręce. Wiercił się niespokojnie na krześle. Olszewski usiłował wytłumaczyć, że widma zdarzały się w okresie minionym, zwłaszcza za rządów kapitalistycznych, obecnie nie ma. W końcu ustąpił i spisał protokół:
„W dniu (tu następowała data) zgłosił się obywatel Wesołowski Antoni, zamieszkały (dokładny adres), emeryt, kawaler, lat siedemdziesiąt dziewięć. Wyżej wymieniony oświadczył, że koło ruin zamku nad rzeką zobaczył widmo przypominające ludzką postać. Na zadane pytania: »Kto tam?« oraz »Jest tam ktoś?« widmo nie odpowiedziało. Obywatel Wesołowski melduje o powyższym zdarzeniu oraz prosi o dokładne zbadanie okoliczności sprawy. Jego zdaniem pod postacią widma może ukrywać się notoryczny przestępca lub inny zboczeniec”.
Na tym protokół zakończono. Nastąpiły podpisy. Staruszek chciał dodać zdanie o poruszeniu się widma w zamiarze zejścia z ruin niżej, ale Olszewski nie zgodził się na żadne poprawki.
— Jesteście wolni — powiedział. — Sprawdzimy.
Sprawa widma przycichła później stopniowo, chociaż niezupełnie. Podobno Olszewski podarł notatkę następnego dnia, po nieprzyjemnej rozmowie z majorem. Popielak krzyczał, że ma na głowie poważniejsze sprawy niż przywidzenia Wesołowskiego.
Dzieci za staruszkiem wołały: — Widmo, widmo!
Wieczorami jakiś czas nie chodził na spacery na skarpę. Ale wieść, że w ruinach straszy, przyjęła się wśród ludzi, powtarzano sobie o duchu, który mieszka w zamku. I tylko Krzywy Stefan nie przejmował się tymi wieściami, pasł koło ruin krowę dyrektora Szafranka, a podczas ciepłych nocy spał tuż obok, w szałasie skleconym z gałęzi.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.