Człowiek, który poślubił własną żonę
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek, który poślubił własną żonę |
Pochodzenie | Nowele obce |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze Sp. z o. o. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Homme qui épouse sa femme |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
FRÉDÉRIC BOUTET
Józef Langlois szedł przez pustą ulicę Bosquet, pogrążoną w miękkiej mgle listopadowej nocy. Nie śpieszył się, był szczęśliwy, że może chodzić, oddychać po tym obiedzie zbyt sytnym, zbyt długim, w restauracji dusznej, mocno oświetlonej i bardzo rozbawionej; a przedewszystkiem szczęśliwy, że umysł jego, odpoczywa po tylu godzinach rozmowy, podczas której musiał wykładać swoje teorje o sztuce i dekoracji, opowiadać w taki sposób o swoich projektach, aby zainteresować grubego Maksymiljana Duthil, człowieka ciężkiego i sprytnego, serdecznego i ostrożnego, zarozumialca i rozumnego, w rękach którego leżała jego przyszłość, oraz długo wyczekiwany tryumf.
Po przejściu około Szkoły Wojskowej, skręcił w długą ulicę. Wybiła pierwsza, gdy znalazł się przed swoim domem. Idąc do oficyny, w której mieszkał, musiał przejść koło stróżówki, krzyknął głośno swoje nazwisko. Otworzył drzwi z przedpokoju, wszedł do mieszkania. Różowa, przyćmiona lampa, rzucała światło na barwne urządzenie, plamy matowego złota, błyszczącego niklu... W powietrzu unosił się delikatny zapach chypre’u.
— To ty, Ziuku? Dobry wieczór. Która godzina? odezwał się młody, zaspany głos.
Na kanapie, która stała w cieniu, poruszyła się młoda kobieta, usiadła. Chciała przetrzeć oczy, ale się powstrzymała.
— Dobry wieczór Zuziu... Spałaś?
— Tak... Zdaje mi się... Widzisz Ziuku, wszystko skończyłam, więc się położyłam.
— Może, biedne dziecko, za bardzo się męczysz...ciągle ci to mówię...
— Ależ nie, to nic nie jest. Pocałuj mnie..
Wstała i podeszła do niego. On odkręcił wyłącznik: teraz postać kobieca była jasno oświetlona... Długi fartuch w niebieską i białą kratkę zasłaniał jej wysmukłą kibić; śliczna i delikatna główka tworzyła ciekawy kontrast z tem ubraniem gospodarskiem. Włosy opadały, jak frendzle wzdłuż policzków, delikatnych i pełnych, piękne duże oczy niebieskie z zielonkawym odcieniem, trochę krótkowzroczne, długie zafryzowane rzęsy, usztywnione, umalowane i oddzielone przez jakiś kosmetyk, dawały pewną zuchwałość [sp]ojrzeniu.
— Ach, nie zdjęłam fartucha! Zawołała zmieszana.
Zrzuciła fartuch i ukazała się we wspaniałej pyjamie z białego jedwabiu, haftowanego w złote i niebieskie kwiaty, która podkreślała wysmukłość jej figury z ledwo widocznemi biodrami i płaskim biustem.
— A więc co ci powiedział pan Duthil? Zadowolony jesteś? — pytała się tonem niepewnym i ciekawym.
Józef Langlois pocałował ją serdecznie i czule, poczem zdjął palto i kapelusz. Średniego wzrostu, szeroki w ramionach, doskonale ubrany, twarz pełna i gładka, włosy kasztanowate, kręcące się dookoła szerokiego czoła, oczy przenikliwe i poważne; wyglądał na trzydzieści pięć lat, robił wrażenie człowieka wartościowego, rozsądnego, energicznego i inteligentnego.
— Widzisz kochanie, pan Duthil bardzo się interesuje mojemi pracami... Rozmawialiśmy długo, podczas i po obiedzie... Obiad znakomity... Po raz pierwszy byłem z nim sam i mogłem mu dokładnie objaśnić, czem jestem i jaki rodzaj sztuki stosowanej stworzyłem. Pomimo bogactwa i zarozumiałości posiada dobry smak... Ale kochanie, jestem trochę zmęczony... Może się położymy? Potem ci opowiem.
— Zaczekajmy chwilę, dobrze? Rosół jeszcze się nie ugotował, zaprotestowała młoda kobieta głosem zupełnie naturalnym. Muszę nawet zagrzać...
Nie zdziwiło to Józefa Langlois. Zapalił papierosa i usiadł wygodnie w fotelu, skąd dochodził lekki zapach rosołu, który dziwnie się łączył z zapachem chypre’u i dymem papierosów.
— Za kwadrans będzie gotów, powiedziała wracając. Więc Ziuku, masz nadzieję, że pan Duthil?... Mój Boże, jaka ja będę szczęśliwa...
— Nie prorokujmy moja maleńka Zyto...
— Ziuku, nazywaj mnie Zuzią, gdy jesteśmy sami... Gdy nazywasz mnie Zytą, jeszcze dzisiaj mam wrażenie, że nie do mnie się odzywasz... również jak nie mogę się poznać w lustrze...
— Dziecko z ciebie... Sprawa się tak przedstawia: pan Duthil chce, abym zrobił projekty kilku mebli, nad których wykonaniem sam czuwać będę. To jest na początek. Chce się przekonać, jakie są moje zdolności. Mam wrażenie, że nawet do przedsiębiorstwa, któreby go interesowało, włożyłby jakiś większy kapitał... Jeżeli będzie zadowolonym z mojej pracy, gdy przekona się, że może mieć do mnie zaufanie, napewno mnie poprze...
— Mój Ziuku, jakby to było dobrze...
— Tak, ale nie trzeba go ani przynaglać, ani narzucać, ani wzbudzać nieufności, ani też dać poznać, że szuka się jego poparcia. Nie jest skąpy, ale kilkakrotnie dał się wciągnąć i to go zraziło. Zawsze radzi się siostry, która ma wielki wpływ...
— Ma siostrę?
— Tak, baronową Wosiga, z domu Duthil, starszą od niego i jeszcze bogatszą... była zamężna, rozwiedziona, drugi raz zamężna, drugi raz rozwiedziona... kochankowie... różne przygody... obecnie bogobojna, surowa... Mieszka razem z bratem, we wspaniałym pałacu na ulicy du Bois, który ci pokazałem... Aby Duthil popierał, trzeba mieć jej uznanie... Mam w przyszłym tygodniu, być u niej na obiedzie... Narazie on ma przyjść do mnie, pojutrze o trzeciej... Oficjalnie przychodzi po to, abym mu pokazał projekty i meble... W rzeczywistości, mam wrażenie, że chce także i przedewszystkiem przekonać się, jak ja żyję... Jest ciekawy, jak stara baba.
— Pojutrze o trzeciej godzinie... będzie czysto i porządnie... Powiedz, czy moja obecność jest konieczna?...
Młody człowiek zastanowił się,
— Nie wtedy — gdy przyjdzie. Wyjdziesz wcześniej, ale wrócisz do domu przed czwartą, niespodzianie... Zrobi to doskonałe wrażenie... Będzie tobą zachwycony... Przybierzesz niedbałą pozę... Będziesz interesująca... Już sama wiesz...
— Zrobię wszystko, co będę mogła... bądź spokojny, rzekła zasmuconym głosem.
— Widzisz kochanie, ciągnął Józef, pan Duthil chciał przyjść jutro... Nie zgodziłem się... Wiesz dla czego?... Bo jutro jest 17 listopada, upływają cztery lata...
— Ach, Ziuku, nasza rocznica ślubu! Jakiś ty dobry, że wśród tylu zajęć pomyślałeś o tem... Ja pamiętam ale... Więc powiedz, będziemy cały dzień razem... Pojedziemy na wieś, chcesz?...
— Na wieś, w listopadzie?...
— Nic nie szkodzi, jest ładnie... Albo zostaniemy w Paryżu, wszystko jedno, aby razem... Jakiś ty dobry, żeś o tem pomyślał...
— Przyniosłem ci nawet drobiazg... Ach, głupstwo...
Z kieszeni wydostał emaljowaną bransoletkę. Młoda kobieta klasnęła w ręce zachwycona, usiadła na kolanach męża, aby go serdecznie ucałować.
— Jakiś ty kochany, taka jestem zadowolona... Mój Boże, rosół!...
Pobiegła do sąsiedniego pokoju i wróciła.
— Zgasiłam gaz. Rosół będzie świetny... Teraz można iść spać.
Zabrała się do zdejmowania z sofy haftowanych poduszek, pod któremi leżały poduszki do spania.
∗
∗ ∗ |
Józef Langlois urodził się trzydzieści sześć lat temu w Grenobli. Ojciec jego, profesor matematyki, matka, córka skromnego urzędnika, uważali, że jedno dziecko im wystarczy. Józef miał dziesięć lat, gdy ojciec dostał posadę w Paryżu i cała rodzina, wraz ze służącą, przeprowadziła się. Niezamożni, zachwyceni i zaniepokojeni mieszkaniem „w stolicy“, państwo Langlois, przy ulicy Abbé Gregoire wynajęli tanie mieszkanie, składające się: z małego salonu, jadalnego, sypialni i trójkątnego pokoju o ściętym dachu, był to gabinet pana Langlois. Józef spał w przedpokoju, parawan zasłaniał jego składane łóżko, mył się w kuchni. Taka półnędza była mu obrzydliwą; będąc jeszcze dzieckiem, śnił o wspaniałych wnętrzach, wielkich mieszkaniach komfortowo i bogato urządzonych. Był inteligentny i pracowity; rodzice dumni z niego, zastanawiali się nad jego przyszłością. Ojciec chciał, aby poszedł drogą naukową, matka, przez romantyzm, marzyła o karjerze artystycznej. Zgodzili się na coś pośredniego. Józef został architektem. Tego samego roku, gdy wstąpił do szkoły, umarł ojciec. Dochody się zmniejszyły, oddalono służącą, która w czasie wycieczek gospodarskich pani Langlois, dała mu pierwsze lekcje miłości.
Po śmierci męża pani Langlois żyła tylko dla syna. Józef odziedziczył trójkątny gabinet, pracował ze zdwojoną energją, ale architektura mu nie wystarczała, marzył o rzeczach żywotniejszych i barwniejszych... Po ukończeniu szkoły, był na posadzie u wziętego architekta, wtedy zaczął szukać właściwego powołania, studjując dekoracje wnętrz.
Wysłany w okolicę Tours, aby poprowadzić roboty przy odnowieniu pałacu, poznał młodą dziewczynę, Zuzannę Larigue, ładną i dobrze wychowaną, która po śmierci rodziców, miała zostać damą do towarzystwa grymaśnej starszej pani. On się w niej zakochał, ona w nim. Pobrali się w Tours i gdy prace były zakończone, zabrał ją do Paryża do matki. Zamieszkali na ulicy Abbé Gregoire i z salonu zrobili dla siebie pokój sypialny. Rok... dwa lata... Obecne życie dla Józefa było dzięki miłości mniej przykre, ale zarazem i bardziej irytujące, bo czas mijał... Wreszcie ustalił swoje powołanie: sztuka dekoracyjna; rysował, fantazjował, był zadowolony ze swojej pracy. Ale jak się dać poznać?... Jak dojść do powodzenia, sławy, bogactwa?... Zastanawiał się nad tym problemem, starał się zrozumieć na czem polega powodzenie... Mówił tylko o tem ze swoją młodą żoną, która zachwycona, pogrążona w miłości, starała mu się przypodobać, zastępując w gospodarstwie, ciężko chorą panią Langlois.
Stara pani Langlois umarła... Gdy przeszła pierwsza rozpacz, Józef Langlois tak rzekł do swej żony.
— Moja kochana, mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia. Już dłużej tak żyć nie można. Póki żyła biedna matka, nie mogłem działać... Opuścić ją, byłoby okrucieństwem... Obecnie jesteśmy wolni... Chcę dojść do celu, być sławnym, zarabiać pieniądze dla ciebie i siebie. Mam trzydzieści cztery lata, dłużej czekać nie mogę...
— Ale Ziuku, co zamierzasz uczynić?
— Trzeba z gruntu zmienić tryb życia... Jak chcesz, aby się powodziło na ulicy Abbé Gregoire, w mieszkaniu przyzwoitem i skromnem, gdzie meble są malowane na orzech i gdzie niema kuchennych schodów... Wstydziłbym się przyjąć kogokolwiek... Nie można mieć rozgłosu, gdy żona nie posiada ani pięknych sukien, ani biżuterji, gdy samemu także nie jest się elegancko ubranym. Odpowiedzialny szef biura musi uchodzić za niezdolnego, gdy widzą jego ubóstwo, nie można dojść do sławy, gdy się jest ubogiem małżeństwem, które ludzi proszą raz na rok na jakieś przyjęcie i to w dodatku z litości. Rozumiem powodzenie życiowe, widzisz, ludziom trzeba zamydlić oczy... A więc musimy stąd się wyprowadzić. Wszystko sprzedać, co uzyskamy ze sprzedaży, w połączeniu z naszemi oszczędnościami, będzie fundamentem przyszłości. Mogę mieć mieszkanie w pobliżu Inwalidów, w szykownej dzielnicy. Jeden z moich przyjaciół oficer, wyjeżdżając do Kolonji, odstępuje mi je. Urządzę się według moich upodobań, planów; modernistycznie i artystycznie... Zamieszkam sam.
Z rozpaczliwym krzykiem rzuciła się Zuzia na męża.
— Ziuk, chcesz mnie porzucić?
— Ależ nie, zwarjowałaś... My się nie rozstaniemy... Dla ludzi będziesz moją przyjaciółeczką... Będziem prowadzili życie tajemnicze i wesołe... Nikt nie będzie wiedział, że jesteśmy mężem i żoną. Poza mieszkańcami tego wstrętnego domu, nikt ciebie nie zna. Wyprowadzę się stąd, nie zostawiając adresu, powiem, że udaję się w podróż... Jeżeli chcesz, możemy nawet pojechać na Południe. Wrócimy odświeżeni, zmienieni... Opuszczę mego szefa, mówiąc jemu i kolegom, że przerzucam się na sztukę dekoracyjną. Odwiedzę tych, którzy mi są potrzebni. Nie będę żyć jak niedźwiedź.
— Ale ja... Ziuku... ja... ty wiesz ja wszystko zrobię, co zechcesz... Ale pomyśl, już nie będę twoją żoną, już nie będzie jak dawniej...
— Ależ dla nas nic się nie zmieni... To dla ludzi... To nie przez snobizm antyburżuazyjny... Zrozum mnie dobrze, to kwestja budżetu... Tak...
— Wydatek będzie taki sam...
— Tak, nawet trochę większy... Ale będziemy szykowni, a nie nędzni. Kiedy młody człowiek jest elegancki? Gdy ma nieskazitelnie skrojony smoking, dobrze leżące garnitury, szykowną garsonierę i gdy ma przyjaciółkę ładnie ubraną. Małżeństwo legalne... pomyśl: apartament, służba, proszone obiady, suknie pani itd., itd. Eleganckie życie kawalera nic nie kosztuje... w porównaniu... Proszę cię, abyś się nieco poświęciła dla przyszłości, zgadzając się na nasze tajemnicze życie... Zrozum, nikt nawet nie będzie wiedział, że razem mieszkamy. Będziesz szykowną kobietką, moją przyjaciółką. Przeistoczysz się, zobaczysz. Będziesz urocza, przyniesie mi to zaszczyt... A po kilku latach, gdy się mi powiedzie, będę znany, powiem, że zlegalizowałem nasz związek... Wyjedziemy, i po powrocie przedstawię cię jako moją żonę... Nikt się nie dowie...
I ciągnął długo, wymownie, przekonywująco. Zuzia dała się przekonać, zresztą, mało było rzeczy, których nie mógłby z nią przeprowadzić.
Trzy miesiące po tej rozmowie, w dzielnicy Inwalidów zamieszkał Józef Langlois, artysta-dekorator. Zuzia, skromna panienka z prowincji, w ubogich sukniach, o przezroczystej cerze, o jasnych niewidocznych rzęsach, o dużych jasnych włosach, o urodzie delikatnej przeistoczyła się na Zytę oryginalną i czarującą modną laleczkę, którą widzieliśmy jak wstawała z kanapy, w fartuchu w kratkę, na haftowanej pyjamie, aby odstawić rosół.
Gospodarski fartuch i rosół... tak. Zuzia chciała mieć powierzchowność, która odpowiadała planom Józefa, wygląd tajemniczy przyjaciółeczki, zapewne tancerki, a może kokainistki. Zgadzała się na nieobecność, gdy chciał być sam, aby przyjąć kogoś — wrócić, gdy on uważał, że obecność jej będzie wskazana... Przez okrągły rok nosiła ten sam kostjum, z doskonałego magazynu, ale oszczędny, ponieważ nosiła go i zimą, chociaż marzła, i latem chociaż było za ciepło. Jadała zawsze w domu, ale o takich porach, aby się nikt tego nie domyślił... Na wszystko się zgodziła, ale dziedzicznie obciążona zamiłowaniem do gospodarstwa (matka jej była wyrocznią w kwestjach domowych i nikomu nie ustępowała w czystości mieszkania i jakości kuchni), z prawdziwem zadowoleniem zamiatała i froterowała podłogi, w godzinach, w których wiedziała, że nikt nie przyjdzie. W międzyczasie, prała swoją bieliznę, bluzki, szyła, reperowała. Z chytrością, aby nie być przyłapaną, załatwiała zakupy w odległych i rozmaitych dzielnicach, przynosząc mięso i jarzyny w muzycznej tece, co naprowadziło ludzi na myśl, że jest w teatrze. Wieczorem, gdy już było obojętne, czy zapachy kuchenne dostaną się do mieszkania, gotowała zdrowe, gospodarskie dania — pieczeń wołową, potrawkę z kury, kotlety z groszkiem — które następnego dnia odgrzewała. W ten sposób żołądek ukochanego Ziuka był zabezpieczony przeciwko wyłącznemu jedzeniu szynki i jaj, a co najważniejsze, przeciwko jedzeniu restauracyjnemu. Te gospodarskie zajęcia wśród wypadków i kłopotów nowego życia, do którego Zuzia się z trudem przyzwyczaiła, były prawdziwą pociechą.
∗
∗ ∗ |
Obszerny przedpokój o szarych ścianach, fryz z czerwonych piwonji (efekt nieco banalny, Langlois nie był zadowolony), stał tam wieszak i skrzynia drewniana, potem był kolosalny długi pokój (dwa pokoje połączone) ściany chabrowe, z ozdobami z matowego złota i owalne lustra bez ram, kilka sztuk mebli; bardzo niskie łóżko-kanapa. Rozmieszczone po obu stronach szafki, twórzyły bibljotekę i stół, wielkie biurko z egzotycznego drzewa z inkrustacją i ozdobami z niklu, z tego samego drzewa trójkątny stolik i nader praktyczna szafa, u góry miejsce na książki i artystyczne drobiazgi, niżej szuflady jak w komodzie, po obu stronach wysokie drzwi: dwa duże fotele, chabrowe jak ściany, kanapa na której leżało białe futro; całość niepretensjonalna i harmonijna. Ostatni pokój, szeroka kuchnia, przerobiona na łazienkę, cała z mozajki, niebieskiej i białej, była zaopatrzona w instalacje hydropatyczne, zlew był przerobiony na toaletę, stała tam także mała szafka lakierowana na biało i skrzynia, której pokrywa tworzyła ławeczkę.
∗
∗ ∗ |
Właśnie na tej skrzyni Józef Langlois usiadł zaniepokojony. Pan Maksymiljan Duthil, który kończył przegląd mieszkania był razem z nim w kuchni i artysta bał się, aby ten człowiek wpływowy, bezceremonialny i ciekawy nie zajrzał do skrzyni, do której, rano Zuzia włożyła marchewkę i kartofle, co mogłoby wywołać najgorsze wrażenie.
— Tu jest uroczo, — oświadczył pan Duthil, gdy wszystko dokładnie obejrzał. Tu jest uroczo, praktycznie, pięknie... Co do dużego pokoju, ten jest wspaniały...
Wyszli z kuchni i weszli do wspomnianego pokoju. Józef Langlois poczęstował gościa wschodnimi papierosami. Pan Duthil wgłębiony w fotel, palił z zadowoleniem, urządzenie było ładne, malarz był mu sympatyczny.
— Jestem zachwycony... stworzył pan piękne wnętrze... To jest naprawdę wymarzone kawalerskie mieszkanie...
— Na pied-à-terre, na kawalerskie mieszkanie, tak to jest wystarczające, powiedział niedbale Józef. Wygodnie mi jest tutaj pracować... Z biurka jestem obecnie zadowolony... sporo mnie to trudu kosztowało, aby wybrnąć... ale...
— Szafa także jest świetna, zachwyca oko swoją harmonją linji... Drzwi na prawo i lewo?...
— Ubrania... środek, bielizna, krawaty... Przeważnie tutaj mieszkam, mam wszystko, co mi jest potrzebne, książki, projekty, telefon...
— Ach, jest pan szczęśliwy, wolny od wszelkich zmartwień, może pan poświęcić się swoim pięknym pracom...
Dał się słyszeć dźwięk przekręcanego klucza w zatrzasku, drzwi się otworzyły. Weszła Zuzia w kostjumie i kapeluszu. Langlois zrobił minę zdziwioną i omal że niezadowoloną.
— Ach to ty maleńka... Nie spodziewałem się.
Przedstawił „Pan Duthil — panna Zyta“.
Pan Duthil ukłonił się podziwiając urocze zjawisko, jakie z siebie uczyniła Zuzanna. Zdjęła kapelusz i palto. Usiadła i, milcząc, zapaliła papierosa. Wstała tylko, aby na żądanie Langlois podać porto. W dalszym ciągu milcząc, nalała do kieliszków złocisty płyn, potem znowu usiadła na kanapie, nie wtrącając się do rozmowy obu mężczyzn, wyjęła róże z wazonu i wąchała.
— Lubię róże — powiedziała do pana Duthil, który jej się z tajonem zainteresowaniem przyglądał. Było to jedyne zdanie, jakie padło z jej ust.
— To pana przyjaciółka — szepnął pan Duthil Józefowi Langlois, gdy go odprowadzał do przedpokoju.
— Tak, dobra dziewczyna, bardzo przywiązana, rozsądna... nieco milcząca i dziwaczka, ale szczera...
— Jest zachwycająca, linja, szyk... Musi pana ubóstwiać... Ach mój kochany, urządzenie pańskie jest kompletne... Widzę, że pan należy do tych, którzy potrafią chwytać szczęście... Jestem zachwycony, że miałem przyjemność poznać pana, będę szczęśliwy, gdy poznam pana bliżej... W poniedziałek zechce pan przyjść do mnie na obiad... Omówimy meble... Siostra moja także chciałaby zamówić... Pan ma prawdziwy talent... Przyszłość do pana należy, niech mi pan wierzy... Do zobaczenia w poniedziałek.
— Ładnie wyglądałam Ziuku, prawda? — zapytała Zuzia męża, głosem dziecka, które czeka na pochwałę.
Po pewnym czasie, dekorator Józef Langlois zaczął zdobywać sławę. Zaprojektowane meble dla pana Duthil i baronowej Dosiga, ściągnęły jeszcze inne zamówienia, ale nie była to jeszcze sława i majątek, o którym marzył.
Środki nie wystarczały mu, aby wykonać swoje wielkie projekty i zdobyć nimi świat. Pokładał nadzieję w panu Duthil, którego widywał często, albo u niego lub też u siebie... Pan Duthil chętnie odwiedzał artystę...
Jednego wieczoru, po obiedzie u pana Duthil, Langlois wrócił do siebie bardzo podniecony. Zuzia siedziała pod różową lampą i cerowała jedwabną pończochę.
— Wszystko w porządku — powiedział Józef — Duthil popiera mnie. Po obiedzie poszliśmy razem do gabinetu i powiedział mi, że jest zdecydowany...
Zuzia blada ze wzruszenia, rzuciła się mężowi na szyję..
— Mój kochany, mój kochany, co za szczęście...
— Poczekaj, rzecz się komplikuje... Tak, z twojego powodu...
— Boże!
— Poczekaj... Duthil powiedział mi: „Niech pan wybaczy mi moją śmiałość, ale musi pan wiedzieć, co ja i moja siostra sądzimy... Moglibyśmy bardziej pana popierać niż to czynimy i chętnie czynilibyśmy, gdyż oboje mamy całkowite zaufanie do pana... Ale siostra jest surowych zasad, przyznaję, że i ja również... Pański związek jest nielegalny... Na przyszłość będzie to dla pana przeszkodą... i nas w towarzyskich stosunkach będzie krępować... No i kwestja moralności... Proszę o wybaczenie. Że młody człowiek, znany elegancki artysta, jak pan, ma przyjaciółkę... wszystko w porządku... Ale człowiek, który ustala swój byt, który chce mieć naczelne stanowisko... Mój kochany, pańska przyjaciółka Zyta, jest urocza, inteligentna, poważna, uczciwa, głęboko pana kocha... Przyznam się panu, że, aby ją wypróbować, asystowałem, dawałem jej świetne warunki...“
— Mój Boże, opowiedział ci o tem — krzyknęła Zuzia, chowając głowę w dłoniach.
— Tak, dodał mi, że odtrąciłaś go z takiem oburzeniem, z taką godnością, w której kryła się domieszka rozczulającej trwogi, aby na skutek tego nie zerwał ze mną stosunków, abym nie stracił jego poparcia... był do głębi wzruszony... To przyzwoity człowiek... w głębi. Krótko mówiąc, chce, abym cię poślubił. Powiedział mi, że w ten sposób postępując będzie i przyzwoicie i praktycznie,
— Ależ Ziuku, to świetnie, tego właśnie chciałeś: pobrać się ze mną, gdy dojdziesz do powodzenia... Mój Boże, jaka ja jestem szczęśliwa! Zrobimy, jak powiedziałeś, pojedziemy na prowincję, niby się pobrać, Ale co się stało? Wyglądasz, jakbyś był niezadowolony...
— Moje biedactwo, trudności to większe, niż przypuszczasz. Nie dość, że pan Duthil chce, abym cię poślubił, ale chce być moim świadkiem, a pani Dosiga twoim... W ten sposób poniosą zasługi, małżeństwo będzie ich dziełem... będą cię przyjmować u siebie. Nie mogłem odmówić...
— Ależ Ziuku, ponieważ jesteśmy małżeństwem, nie można więc... Słuchaj, musisz wyznać prawdę panu Duthil...
— Nigdy! Pomyśl!... Za jakiego kłamcę, za jakiego oszusta weźmie mnie, gdy mu się przyznam, że kazałem żonie grać rolę przyjaciółki... Posądzi mnie, że nikczemne powody skłoniły mnie do tego... Ty Zuziu znasz mnie i zrozumiałaś... Ale na zawsze upadnę w jego oczach. Nie będzie miał zaufania, odmówi mi poparcia... może wszystko wygadać... I ta stara kwoka, jego siostra... No chcą być na naszym ślubie, musimy się pobrać... trudno...
— Ziuku, przecież to warjactwo...
— Trzeba, nasza przyszłość od tego zależy... Między triumfem lub ostateczną porażką musimy wybierać... Musimy się pobrać...
Chodził podniecony po pokoju.
— Ziuku, pomyśl, popełnisz bigamję... Można być skazanym za bigamję... Poczekaj, zajrzę do encyklopedji...
— Zostaw, nie popełnię bigamji, przecież tę samą kobietę poślubiam. Zastanów się, co robimy? Przedewszystkiem nikt nie będzie wiedział... Pobraliśmy się w Tours, już dosyć dawno... I jestem pewny, że niema prawa, któreby zabroniło po raz drugi żenić się z własną żoną... Rozwiedzeni małżonkowie mogą się pobrać więc?
— Ale myśmy się nie rozwiedli.
— Tem gorzej. Uporządkujemy nasze papiery i jak tylko można będzie najwcześniej to się pobierzemy, przy świadkach pani Dosiga i pana Duthil. Trzeba, mówię ci, Zuziu, trzeba...
— Gdybyś się poradził.
— Zrobię wrażenie idjoty... Zresztą, w razie niedyskrecji... Nie, nie można się wahać; materjalnie jest to świetne, trzeba się zgodzić... No cóż Zuziu, zdecydowałaś się?...
Rzuciła mu się w ramiona, łkając, rzekła:
— Jestem zbyt szczęśliwa!... Ja ci tego nie mówiłam, ale było mi to strasznie przykre, że nie robiłam wrażenia twojej żony... Ziuku, jakie to zabawne, będziesz dwa razy moim mężem.
∗
∗ ∗ |
Dobrobyt małżeństwa zaczął się od dnia drugiego ślubu, który wkrótce potem się odbył. „Dom Artystyczny“ Józefa Langlois miał wielkie powodzenie wśród eleganckiego Paryża. Zyta, która znowu była Zuzią, pomimo wielkich sukcesów, pozostała prostą, przywiązaną, kochającą żoną.
— Ona jest urocza, tak urocza, dobrze wychowana, taktowna — mówiła o niej z dobrotliwą życzliwością baronowa Desiga, na stronie zaś dodawała:
— Trzeba dobrze znać jej przeszłość, aby uwierzyć, że była małą kokotką.