Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1926.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle,
Oscar Wilde,
Gilbert Keith Chesterton,
Frédéric Boutet,
Heinrich Mann,
August Strindberg,
Arthur Schnitzler,
Lew Tołstoj,
Hermann Sudermann
Tytuł Nowele obce
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze Sp. z o. o.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

A. CONAN DOYLE, OSKAR WILDE, G. K. CHESTERTON,
J. DE LACRETELLE, FR. BOUTET, HENRYK MANN
A. STRINDBERG, A. SCHNITZLER, L. TOŁSTOJ


NOWELE OBCE

(WYBÓR)










Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Warszawa, Sienkiewicza 12






Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze Sp. z O. O.
Warszawa, Nowy-Zjazd 1. Tel. 410-67.







PRZEDMOWA

Nowela ma wśród czytającej publiczności licznych zwolenników. I słusznie! Jest to misterny kunszt, wytworny rodzaj literatury beletrystycznej. Gdy powieść obejmuje całokształt życia, lubuje się w epickiej przestronności — to nowela daje skrót, wyimek, epizod, fragment, ale niezwykle barwny, wybitnie interesujący.
Nowela jest ulubioną potrawą smakoszów literackich, ludzi, oceniających strawę duchową nie na ilość, lecz na jakość.
To też w historji literatury nowela zajmuje poczesne stanowisko. Już w wiekach średnich, na dworach pańskich, w zimowe wieczory stanowiło odczytywanie nowel przyprawę towarzyskich gier i uciech. Najwybitniejsi pisarze, prócz swych „wielkich“ objętością dzieł, pozostawili nam klejnociki swego genjuszu w postaci nowelistycznej. Niemal każdy z wielkich powieściopisarzy polskich, prócz częstokroć wielotomowych dzieł, pozostawił nam zbiory nowelistyczne, krótkie opowieści, niemniej znane i uznane, niż wielkie powieści. Czy mamy tu wspomnieć o niespożytych zasługach, stworzonych na polu rodzimej nowelistyki przez Sienkiewicza i Prusa, Reymonta i Żeromskiego?
Toteż po ogłoszeniu nieprzerwanej kilkudziesięciotomowej serji powieści polskich i obcych, postanowiliśmy od czasu do czasu uraczyć naszych czytelników wyborem najcelniejszych nowel literatury światowej, poprzetykać serje powieściowe doborem nowelistycznym.
Na pierwszy rzut dajemy wiązankę barwną autorów różnych narodowości. Przemówi tu zatem do czytelnika i Lew Tołstoj i Oskar Wilde, Henryk Mann i August Strindberg, Artur Schnitzler i Fr. Boutet, Conan Doyle i G. K. Chesterton. Wybraliśmy autorów romańskich, germańskich i słowiańskich; wybraliśmy nowele, oparte o podłoże tragiczne i nowele, oscylujące na pograniczu humoru i groteski. Na kilkunastu stronicach rozgrywa się tu akcja żywa, prąca z wielką szybkością naprzód, nie gubiąca się w odmalowaniu szczegółów, nie nużąca rozwlekłością.
Jest to głównym rysem dobrej noweli: interesować! nie nużyć!
Sądzimy, że czytelnicy nasi wdzięczni nam będą za to urozmaicenie ich lektury i danie im możności poznania w jednym tomie szeregu wybitnych indywidualności pisarskich.

Redakcja
ARTUR CONAN DOYLE

PRZYGODA TRZECH GARRIDEBÓW

Mogłoby to być komedją, mogłoby też być tragedją. Jeden człowiek przepłacił to rozumem, ja przepłaciłem upustem krwi, a inny znów jegomość przepłacił kryminałem. Zawsze jednak było w tem coś z komedji. Zresztą osądźcie sami.
Pamiętam doskonale datę. Stało się to bowiem w tym samym miesiącu, kiedy Holmes odmówił przyjęcia szlacheckiego tytułu, który mu chciano nadać, jako nagrodę za oddane usługi — o czem pewnie jeszcze kiedyś napiszę. — Tu wspominam o tem tylko mimochodem, ponieważ jako jego przyjaciel i powiernik muszę zachowywać szczególną ostrożność i dyskrecję. Powtarzam, że pozwala mi to ustalić datę — koniec czerwca 1902 roku, wkrótce po ukończeniu wojny południowo-afrykańskiej. Holmes, jak to było w jego zwyczaju, przeleżał parę dni w łóżku dla odpoczynku, i tego właśnie poranku podniósł się z długim arkuszem papieru w ręku i z wesołym ognikiem w surowych, szarych oczach.
— Masz okazję do zrobienia pieniędzy, przyjacielu Watson, — powiedział. — Czy znasz nazwisko Garrideba?
Odrzekłem, że nie znam.
— A więc, jeżeli ci się uda schwycić jakiegoś Garrideba, znajdziesz pieniądze.
— W jaki sposób?
— O, jest to długa historja, trochę dziwaczna. Zdaje mi się, że we wszystkich naszych poszukiwaniach nigdy jeszcze nie napotkaliśmy rzeczy tak wyjątkowej. Zresztą człowiek ten wkrótce tu przyjdzie, więc nie będę wykładał całej sprawy. Narazie niech ci wystarczy nazwisko.
Spis abonentów telefonicznych leżał na stole. Machinalnie zacząłem przewracać kartki, gdy ku wielkiemu memu zdziwieniu znalazłem to dziwne nazwisko we właściwem miejscu. Wydałem okrzyk tryumfu. — Mam go, Holmesie! Oto jest!
Holmes zajrzał do spisu. „Garrideb N. 136, Little Rider Street, W.“, — odczytał, — Przykro mi sprawić ci zawód, kochany Watsonie, ale to jest ten sam właśnie. Oto adres na jego liście. Potrzebny nam jest drugi jakiś Garrideb do pary...
Pani Hudson ukazała się z biletem wizytowym na tacy. Rzuciłem okiem na bilet i zawołałem zdziwiony: — Popatrz się, to całkiem inne inicjały. John Garrideb, Radca Prawny, Moorville, Kansas, U. S. A.
Holmes uśmiechnął się. — Obawiam się Watsonie, że będziesz musiał zrobić jeszcze jeden wysiłek. Ten pan również należy do spisku, chociaż nie jego spodziewałem się dzisiaj rano. Zresztą zapewne i od niego będziemy się mogli dowiedzieć ciekawych rzeczy, więc i on może się przydać.
W chwilę później do pokoju wszedł pan John Garrideb, Radca Prawny. Niski, barczysty jegomość z okrągłą, rumianą, gładko wygoloną twarzą, tak charakterystyczną dla wielu amerykańskich „bussinessmen’ów“.
Był trochę zanadto pucołowaty i nieco za żywy, tak że sprawiał wrażenie zupełnie młodego człowieka z tym swoim szerokim uśmiechem na twarzy. Oczy jego przykuwały jednak uwagę. Rzadko kiedy widziałem oczy ludzkie, któreby bardziej odzwierciadlały istotę, tak były jasne, tak żywe, tak wrażliwe na każdą zmianę myśli. Miał lekki akcent amerykański, ale mówił pozatem wyraźnie.
— Pan Holmes? — zapytał spoglądając na nas obu. — Ach to Pan! Pańskie fotografje nie są do Pana niepodobne, że się tak wyrażę. Sądzę, że Pan otrzymał list od mojego imiennika, Mr. Nathana Garrideba?
— Proszę, niech pan usiądzie, — odrzekł Sherlock Holmes, — zdaje się, że będziemy mieli sporo do pogadania. — Wyciągnął rękę po wielki arkusz papieru. — Pan niezawodnie jest Mr. Johnem Garrideb, wymienionym w tym dokumencie. Od pewnego czasu mieszka Pan stale w Anglji, nieprawdaż?
— Dlaczego Pan tak sądzi, panie Holmesie? — Wydawało mi się, że widzę błysk podejrzenia w jego wyrazistych oczach.
— Bo przecież cała pańska garderoba jest angielska.
Mr. Garrideb zaczął się śmiać. — Słyszałem o pańskich kawałach, Panie Holmesie, ale nie przypuszczałem, że padnę ich ofiarą. Z czego Pan to wnioskuje?
— Dość spojrzeć na krój pańskiej marynarki w plecach, na pańskie buciki. Czy można wątpić o ich pochodzeniu?
— Przyznam się, iż nie przypuszczałem, że wyglądam na takiego typowego Anglika. Sprowadziły mnie tu sprawy zawodowe i, widzi pan, wyekwipowałem się po londyńsku. Zresztą czas pański jest drogi, a nie przyszedłem po to, by mówić o zaletach angielskiej garderoby. Przejdźmy raczej do tego papierka, który pan trzyma w ręku.
— Widać było, że Holmes wprawił naszego gościa w zakłopotanie, gdyż pucołowata jego twarz nabrała mniej uprzejmego wyrazu.
— Nie gorączkujmy się, Mr. Garrideb! — odparł mój przyjaciel łagodnie. — Dr. Watson mógłby panu powiedzieć, że te nieznaczne wycieczki od rzeczy bywają czasami pożyteczne dla sprawy. Ale dlaczego nie przyszedł z panem Mr. Nathan Garrideb?
— Poco wogóle wmieszał on pana w tę całą historję! — wybuchnął z nagłym gniewem nasz gość. — Cóż u djabła może to wszystko pana obchodzić? Chodzi tu przecież o sprawę czysto zawodową, między dwoma gentlemanami. Po kiego licha wezwał on pomocy detektywa? Widziałem go dzisiaj rano, i odpowiedział mi o tym głupim kawale, który mi zrobił. I to mnie tu sprowadziło. Nie podoba mi się to wszystko.
— O panu nie było wcale mowy, Mr. Garrideb. Była to z jego strony zwykła gorliwość wygrania sprawy, która, o ile wiem, jest równie droga obydwu panom. Mr. Nathan Garrideb wiedział, że potrafię mu być pomocnym i naturalnie zwrócił się do mnie.
Gniewne oblicze naszego gościa stopniowo rozjaśniło się.
— A, to co innego — powiedział — kiedy odwiedziłem go dzisiaj rano i powiedział mi, że posłał po detektywa, zapytałem naturalnie o pański adres i przyszedłem do pana. Nie chcę, aby policja wtrącała się do spraw prywatnych. Ale jeżeli pan chce nam pomódz w znalezieniu tego trzeciego, to zgoda.
— Otóż to właśnie! — rzekł Holmes. — A teraz skoro pan już przyszedł do mnie, możemy otrzymać najlepsze sprawozdanie z ust pana. Mój przyjaciel nie zna żadnych szczegółów sprawy. Mr. Garrideb obdarzył mnie spojrzeniem niebardzo przyjaznem.
— Czy jest to konieczne, aby i on znał sprawę?
— Zazwyczaj pracujemy wspólnie.
— Dobrze więc, nie będę robił tajemnicy. Będę możliwie zwięzły. Gdyby pan znał Kansas, nie potrzebowałbym mu tłumaczyć kim był Aleksander Hamilton Garrideb. Zrobił pieniądze na sprzedaży nieruchomości, potem na pszenicy w Chicago, i wydał je, kupując tyle ziemi wzdłuż rzeki Arkansa na wschód od Fortu Dodge, że starczyłoby na całe jedno wasze hrabstwo. Są tam pastwiska, są nieużytki, jest ziemia orna, są pewne bogactwa kopalniane — wszystkie rodzaje ziemi, które mogą przynieść dolary jej właścicielowi. Był on sam jeden na świecie, nie słyszałem, aby miał krewnych. Ale był jakoś dziwnie dumny z niezwykłości swego nazwiska. To właśnie zbliżyło nas do siebie. Byłem w jakiejś tam sprawie w Topaka i pewnego dnia odwiedził mnie starszy jegomość, niezmiernie urażony, że znalazł jeszcze kogoś tego samego nazwiska. Miał bzika na tym punkcie i niezmiernie mu na tem zależało, aby wiedzieć czy jest jeszcze jaki Garrideb na świecie. „Znajdź mi pan jeszcze jednego“. Powiedziałem mu, że jestem człowiekiem zajętym i nie mogę tracić czasu na szukanie po świecie jeszcze jednego Garrideba. — Nic nie szkodzi — odrzekł — jeżeli wszystko pójdzie tak, jak ja to sobie wyobrażam, rzuci pan wszystkie inne zajęcia, by się tem właśnie zająć. — Zdawało mi się, że żartuje, ale wkrótce przekonałem się, że mówił z całą powagą i zastanowieniem. Bowiem w rok po wypowiedzeniu tych słów zmarł i pozostawił po sobie testament tak dziwaczny, jakiego jeszcze nie znano w stanie Kansas. Majątek swój podzielił na trzy części dla trzech Garridebów. Na każdego wypada po pięć miljonów dolarów, ale płatnych dopiero w chwili, kiedy wszyscy trzej będą mogli stawić się po odbiór spadku równocześnie. Warunek ten wydał mi się bardzo niemiły, gdyż narazie byłem jedynym człowiekiem tego nazwiska. Pokusa jednak była tak wielka, że istotnie porzuciłem swoją praktykę adwokacką i puściłem się na poszukiwanie Garridebów. Nie znalazłem w Stanach Zjednoczonych ani jednego. Przejechałem wszystkie 48 Stanów, wszerz i wzdłuż, ale nie złapałem ani jednego Garrideba. Postanowiłem próbować szczęścia w starym kraju. Zrazu powiodło mi się, bo znalazłem to nazwisko w książce telefonicznej. Udałem się do abonenta telefonu i wyłożyłem o co chodzi. Niestety okazał się człowiekiem samotnym. Ma wprawdzie dalszą rodzinę, ale same kobiety, podczas kiedy testament wyraźnie wymaga obecności tego trzeciego Garrideba w osobie dorosłego mężczyzny. Muszę więc szukać dalej i chętnie skorzystam z pańskiej pomocy, naturalnie za odpowiedniem wynagrodzeniem.
— Widzisz, Watson — powiedział Holmes z uśmiechem, — sprawa jest trochę zawiła. Właściwą drogą byłoby umieszczenie ogłoszenia w jakiemś poczytnem piśmie.
— Zrobiłem to, panie Holmes, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.
— No, no! Jest to naprawdę niezwykle ciekawe zagadnienie. Zajmę się niem w wolnych chwilach, Ale, ale... Powiada pan, że przyjeżdża pan z Topeki. Pisywałem do jednego z pańskich rodaków. Czy znał pan starego dr. Lysandra Starr, który był burmistrzem w 1890 roku? Biedaczysko umarł niedawno.
— Poczciwy stary Starr! — zawołał nasz gość. — Imię jego dotychczas wspominane jest z szacunkiem. Więc, panie Holmes, sądzę, że będziemy się nadal komunikowali w naszej sprawie. Wpadnę do pana za jakie dwa dni. — Złożywszy takie zapewnienie, nasz Amerykanin ukłonił się i wyszedł.
Holmes zapalił fajkę i siedział dłuższą chwilę z tajemniczym uśmiechem na twarzy.
— No i cóż? — zapytałem wreszcie.
— Dziwię się, kochany Watsonie. Jestem zdumiony.
— Czemu?
Holmes wyjął fajkę z ust.
— Dziwiłem się, po kiego licha ten człowiek nagromadził tyle kłamstw w tem swojem opowiadaniu. Ledwom go o to nie zapytał — czasami, widzisz, atak czołowy jest najlepszą polityką — ale wolałem dać mu złudzenie, że uwierzyliśmy jego historji. Przychodzi do nas człowiek w wyszarzałem i wytartem na łokciach ubraniu, w wypchanych w kolanach spodniach, jak po roku noszenia — a według tego dokumentu i według jego własnego jest on zwyczajnym sobie Amerykaninem z prowincji, przebywającym od niedawna w Londynie. Dalej, nie dał on żadnego ogłoszenia do pism. Przeglądałem bardzo sumiennie rubrykę nekrologów i nie widziałem żadnego zawiadomienia o testamencie Garrideba. Wreszcie dał się złapać na mój wypróbowany kawał. Nie znałem żadnego dr. Starra w Topeka. Gość nasz łgał za każdym słowem. Zdaje mi się, że jest on naprawdę Amerykaninem, który w ciągu kilku lat bytności w Londynie wyzbył się swego akcentu. O co mu więc chodzi, i w jakim celu rozpoczął on te dziwne poszukiwania Garridebów? Sprawa warta jest zastanowienia, bo jeżeli człowiek ten jest łotrem, to mamy do czynienia z łotrem bardzo przebiegłym i sprytnym. Trzeba sprawdzić, czy i ten drugi nasz Garrideb nie jest szubrawcem. Zadzwoń do niego, Watsonie.
Połączono mnie z N. Garridebem i posłyszałem w słuchawce cienki, drżący głos.
— Tu mówi Nathan Garrideb. Czy pan Holmes? Chciałbym zamiesić z nim parę słów.
Przyjaciel mój odebrał mi słuchawkę i do uszu moich doszła tylko połowa djalogu.
— Owszem, był tutaj. Zdawało mi się, że zna go pan... Jak długo?... Tylko dwa dni!... Zapewne jest to bardzo nęcące... Będzie pan w domu wieczorem? Sądzę, że pański imiennik nie zjawi się... Dobrze przyjdziemy do pana. Wolałbym porozumiewać z panem bez tego Amerykanina... Dr. Watson przyjdzie ze mną. Ach tak, wychodzi pan dość rzadko... Będziemy o szóstej. Proszę nie wspominać o tem temu prawnikowi amerykańskiemu... Doskonale. Do widzenia.
Zapadł wieczór, piękny wieczór wiosenny, i nawet Little Rider Street, jedna z tych małych i ciasnych uliczek, wyglądała ślicznie i romantycznie w ukośnych promieniach zachodzącego słońca. Dom, do którego zmierzaliśmy, był bardzo duży, staroświecki, z czerwonej cegły, z kilkoma zaledwie oknami na ulicę. Klijent nasz mieszkał na parterze, i niskie okna na dole zapewnie dawały światło do pokoju, w którym pracował. Holmes zatrzymał się zauważywszy maleńki szyldzik z tem dziwnem nazwiskiem.
— Wisi tu już kilka lat — zauważył, wskazując na wytartą i pozbawioną barwy powierzchnię. — Jest to niewątpliwie jego prawdziwe nazwisko. Trzeba to zapamiętać.
Klijent nasz otworzył nam drzwi sam, tłumacząc się, że posługaczka wyszła o czwartej. Mr. Nathan Garrideb okazał się człowiekiem wysokim, niezgrabnym, zgiętym w pałąk, szczupłym i łysym, lat około 60. Trupią z wyglądu twarz pokrywała szara skóra spotykana u ludzi, którzy rzadko wychodzą na powietrze. Wszystko to razem, w połączeniu z wielkiemi okrągłemi okularami i małą ostrą bródką składało się na zgoła osobliwe zjawisko. Wrażenie ogólne jednak, acz niezwykłe, było dość miłe.
Pokój, do którego weszliśmy był nie mniej ciekawy od właściciela. Wyglądał, jak małe muzeum. Był szeroki i głęboki, po wszystkich kątach stały kredensy i szafki, zewsząd sterczały wszelkiego rodzaju okazy anatomiczne i geologiczne. Na ścianach wisiały skrzyneczki z motylami i chrabąszczami. Wielki stół pośrodku zawalony był jakiemś śmieciem, nad którem górował potężny mikroskop. Kiedy rzuciłem okiem dokoła, zdziwiłem się uniwersalnością zainteresowań tego człowieka. Tu stało pudełko ze starymi monetami. Tam szafka z narzędziami epoki kamiennej. Po drugiej stronie stołu spory kredens z kośćmi wykopaliskowemi. Na ścianach wisiało kilka czaszek z napisami: Heidelberg, Clamorgan itp. Jasnem było, że Nathan Garrideb interesuje się mnóstwem przedmiotów. Stojąc przed nami, trzymał w ręku kawałek irchowej skórki i czyścił jakiś stary pieniądz.
— Syrakuski najlepszych czasów — objaśniał nas. — Stawały się te pieniądze coraz gorsze. Ten okaz uważam za wspaniały, chociaż niektórzy wolą szkołę aleksandryjską. Pan może siąść na tem krześle, panie Holmes. Pozwól mi pan zebrać te kości. A pan, doktorze, zechciej pan usunąć na bok tę wazę japońską i spocząć na stołku. Widzicie panowie dokoła rzeczy, które stanowią mój żywioł. Mój lekarz robi mi wymówki, że nigdy nie wychodzę. Ale w jakim celu miałbym opuszczać mój pokój, kiedy tu mam wszystko, co mi potrzebne do życia. Mogę panów zapewnić, że samo ułożenie katalogu moich zbiorów zabrałoby mi trzy miesiące czasu.
Holmes rozglądał się ciekawie.
— Powiada pan, że nigdy pan nie wychodzi na ulicę?
— Rzadko kiedy, by odwiedzić antykwarjuszy. Pozatem nie ruszam się z mieszkania. Nie tęgo się czuję, a studja moje są bardzo wyczerpujące. Może pan sobie wyobrazić, panie Holmes, co za straszną niespodziankę — przyjemną i straszną zarazem — sprawiła mi wiadomość o tym niezwykłym spadku. Trzeba jeszcze jednego Garrideba dla otrzymania go. Zapewne znajdziemy tego trzeciego. Miałem brata, ale nie żyje już, a jak pan wie, kobiety się nie liczą. Ale jestem pewny, że są jacyś inni Garridebowie na świecie. Słyszałem, że rozwiązuje pan największe zagadki, i dlatego zwróciłem się do pana. Ten Amerykanin jest bez wątpienia, człowiekiem uczciwym i dzielnym, ale wolałem zapewnić sobie pańską pomoc.
— Dziękuję panu. Zrobił pan bardzo dobrze — odrzekł Holmes. — Czy pan naprawdę ma zamiar wejść w posiadanie tego majątku w Ameryce?
— Gdzietam, panie. Nic nie mogłoby mnie skłonić do porzucenia moich zbiorów. Ten pan zapewnił mnie jednak, że tamci dwaj spłacą mnie w gotówce. Mówił o pięciu miljonach dolarów.. Na rynku starożytności można nabyć obecnie z tuzin okazów, które wypełnią braki w moich zbiorach. Potrzeba mi kilkaset funtów do nabycia ich. Pomyśl pan, co możnaby było zrobić z pięciu miljonami dolarów. Powstałby u mnie nowy zaczątek narodowych zbiorów! Pomyśl pan!
Oczy jego zabłyszczały za wielkiemi okularami. Jasnem było, że p. N. Garrideb nie oszczędzi żadnych trudów dla znalezienia imiennika.
— Zjawiłem się jedynie poto, aby zapoznać się z panem, i nie widzę powodu dla przerwania pańskich studjów, — rozpoczął Holmes. — Wolę jednakże zawsze wejść w stosunki osobiste z tymi, z którymi łączą mnie sprawy. Zadam panu kilka zaledwie pytań, bo mam w kieszeni pańskie dokładne sprawozdanie, a poza tem trochę dodatkowych informacyj dał mi ten amerykański jegomość. O ile się nie mylę, dowiedział się pan o jego istnieniu dopiero w tym tygodniu?
— Tak jest. Zgłosił się do mnie w zeszły wtorek.
— Czy mówił panu o naszem dzisiejszem spotkaniu?
— Owszem. Wprost od pana przyszedł do mnie. Był bardzo niezadowolony.
— Dlaczego miał być niezadowolony?
— Wydało mu się, że to ubliża jego honorowi. Ale uspokoił się później.
— Czy nie mówił panu o swoich zamiarach i projektach?
— Nie, panie.
— Czy brał od pana kiedy pieniądze, czy prosił o nie?
— O nie, nigdy.
— Czy nie podejrzewa go pan o jakieś ukryte zamiary?
— Nie. Wierzę jego opowiadaniu.
Holmes zamyślił się. Zauważyłem, że jest zakłopotany.
— Czy posiada pan jakieś bardzo cenne okazy w swoich zbiorach?
— Nie proszę pana. Nie jestem bogaty. Posiadam dobre zbiory, ale nie są one wcale bardzo cenne.
— Nie boi się pan złodziei?
— Ani trochę.
— Jak długo mieszka pan tutaj?
— Już pięć lat.
To badanie krzyżowe przerwało energiczne stukanie w drzwi. Zanim klijent nasz zdążył dojść do drzwi, wpadł do pokoju Amerykanin.
— Oto jest! — zawołał, wymachując nad głową gazetą. — Cieszę się, że panów zastaję. Panie Garrideb, winszuję panu, jest pan miljonerem! Sprawa nasza szczęśliwie dobiega końca. Co się zaś tyczy pana, panie Holmes, przepraszamy, żeśmy pana niepotrzebnie trudzili.
Wręczył pismo naszemu klijentowi, który utkwił wzrok w podkreślone ogłoszenie. Podszedłszy bliżej przeczytaliśmy z Holmesem następujące ogłoszenie;

Howard Garrideb.

Konstruktor maszyn rolniczych.

Maszyny do wiązania snopów, żniwiarki, pługi parowe i ręczne, siewniki, brony i wszelkie inne narzędzia rolnicze.
Kosztorysy na studnie artezyjskie.
Adres: Grosvenor Buildings, Acton.

— Wspaniale — odetchnął nasz gospodarz. — Mamy tego trzeciego.
— Zarządziłem poszukiwania w Birminghamie — powiedział Amerykanin — i oto mój agent przysłał mi to ogłoszenie z pisma miejscowego. Musimy teraz pchnąć sprawę szybko naprzód. Napisałem już do naszego imiennika, zapowiadając pańską wizytę u niego w biurze jutro o czwartej popołudniu.
— Dlaczego ja właśnie mam się z nim widzieć?
— Jak pan sądzi, panie Holmes? Czy nie myśli pan, że tak będzie najlepiej? Ja jestem nieznanym nikomu Amerykaninem, opowiadającym dziwną historję. Z jakiej racji mają mi wierzyć! Pan zaś jest poważnym Anglikiem, który zasługuje na zaufanie. Pojechałbym z panem, gdyby pan sobie życzył, ale jestem bardzo zajęty jutro. W razie jakiegoś nieporozumienia przyjadę do pana.
— Dobrze, ale ja już od kilku lat nie puszczałem się tak daleko w drogę.
— Nic nie szkodzi, Panie Garrideb. Wypisałem panu dokładnie marszrutę. Wyjeżdża pan o dwunastej i staje pan na miejscu o pół do trzeciej. Może pan wrócić tego samego wieczoru. Ma się pan zobaczyć z tym człowiekiem, wyjaśnić mu całą sprawę i otrzymać zaświadczenie o jego istnieniu. Boże Święty — dodał w zapale, — ja przyjechałem z tamtej strony oceanu, z Zachodniej Ameryki, a pan ma do zrobienia kilkadziesiąt mil dla załatwienia całej sprawy.
— Racja — powiedział Holmes — pan John Garrideb ma słuszność.
Mr. Nathan Garrideb wzruszył ramionami zrozpaczony.
— Dobrze więc, nalegacie, pojadę. Trudno mi odmówić, skoro dzięki panu otwierają się przedemną tak wspaniałe perspektywy.
— Więc postanowione — powiedział Holmes — mam nadzieję, że zda mi pan sprawę ze swej podróży.
— Dopilnuję tego — oświadczył Amerykanin i dodał, spoglądając na zegarek: — Muszę wyjść. Zgłoszę się jutro, Mr. Nathan i odprowadzę pana na kolej do Birminghamu. Zostaje pan, panie Holmes? Dowidzenia więc! Jutro wieczorem możemy mieć dla pana dobre wiadomości.
Zauważyłem, że twarz mego przyjaciela wypogodziła się, kiedy Amerykanin opuścił pokój. Wrażenie zakłopotania minęło.
— Chciałbym rzucić okiem na pańskie zbiory, panie Garrideb, — powiedział. — W moim zawodzie wszelkie wiadomości są pożyteczne, a pańskie mieszkanie to istne muzeum!
Klijent nasz promieniał z zadowolenia i oczy jego znowu zabłysły z poza okularów,
— Zawsze mi mówiono — powiedział — że jesteś pan człowiekiem bardzo inteligentnym. Oprowadzę pana, jeżeli ma pan trochę czasu.
— Niestety zawiele czasu nie mam. Te okazy jednak są tak doskonale rozmieszczone i opisane, że wszelkie dodatkowe objaśnienia są zbyteczne. Mógłbym wpaść tutaj jutro. Sądzę, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu?
— Ależ proszę bardzo! Będzie pan najmilszym z gości. Mieszkanie moje będzie oczywiście jutro, podczas mojej nieobecności zamknięte, ale Mrs. Saunders będzie na dole o czwartej i da panu klucz.
— Dobrze, przyjdę jutro popołudniu. Bądź pan łaskaw uprzedzić panią Saunders. A propos, kto jest administratorem tego domu?
Nasz klijent był zdumiony tem niespodziewanem pytaniem.
— Holloway i Steele, na Edware Road. Naco to panu?
— Jestem trochę archeologiem, jeżeli chodzi o domy londyńskie, — odpowiedział Holmes z uśmiechem. — Zdaje mi się, że jest to budynek z czasów królowej Anny albo pierwszych Hanowerczyków.
— Z czasów Jerzego Igo.
— Czyżby? Myślałem, że pochodzi z wcześniejszych czasów. Zresztą będzie to łatwo sprawdzić. Do widzenia, panie Garrideb, życzę panu powodzenia w Birminghamie.
Biuro administratora było już zamknięte, więc udaliśmy się prosto na Baker Street. Dopiero po obiedzie Holmes wrócił do naszej sprawy.
— Zbliżamy się do rozwiązania zagadnienia — powiedział. — Mam nadzieję, że się orjentujesz w sytuacji?
— Nie mam najmniejszego pojęcia o co chodzi!
— Dotychczas wszystko jest jasne. Jutro zobaczymy, jaki będzie koniec afery. Czyś nie zauważył nic ciekawego w tem ogłoszeniu?
— Zdaje mi się, że wyraz „pług“ był błędnie wydrukowany.
— Doskonale, Watson, poprawiasz się z dniem każdym. Słusznie, wyraz ten był wydrukowany źle po angielsku, ale zupełnie dobrze według pisowni amerykańskiej. Składacz złożył go według rękopisu. Dalej, studnie artezyjskie są używane w Ameryce, a niemal zupełnie nieznane w Anglji. Całe ogłoszenie jest typowo amerykańskie, a nasz Amerykanin przypisuje je angielskiej firmie. Cóż to znaczy?
— Przypuszczam, że ten amerykański adwokat sam jest autorem ogłoszenia. Ale nie rozumiem w jakim celu.
— Jasnem jest, że chciał, aby ten poczciwy staruszek wyjechał do Birmingham. Mógłbym go uprzedzić, że pojedzie do tego miasta napróżno, ale po namyśle postanowiłem dać sprawie dojrzeć. Niech jedzie. A jutro, Watsonie, zobaczymy, co z tego wyniknie.
Nazajutrz rano Holmes wstał bardzo wcześnie i odrazu się ulotnił. Kiedy wrócił na śniadanie, był niezwykle poważny.
— Sprawa jest grubsza, aniżeli przypuszczałem — powiedział. — Uważam za swój obowiązek uprzedzić cię, chociaż wiem, że będzie to raczej bodźcem dla takiego poszukiwacza przygód, jak ty. Czyha na nas niebezpieczeństwo, uprzedzam cię.
— Przecież nie poraz pierwszy narażamy się wspólnie Holmesie. Mam nadzieję, że nie poraz ostatni. Na czem polega niebezpieczeństwo?
— Mamy przed sobą niezwykle trudne zadanie. Stwierdziłem tożsamość Mr. John Garrideba, radcy prawnego. Jest to nikt inny, jak znany przestępca „Zbój“ Evans.
— Nic mi to jeszcze nie mówi.
— Odwiedziłem naszego przyjaciela Lestrade w prezydjum policji, w Scotland Yard’zie. Brak im tam czasami wyobraźni i intuicji, ale ich sumienność i porządek są bez zarzutu i nie mają sobie równych. Przyszło mi na myśl, że może mi się uda trafić na ślad tego Amerykanina w ich archiwach. Istotnie zauważyłem jego uśmiechniętą twarz w „galerji portretów przestępców“. Figuruje on tam, jako James Winter, alias Morecroft, alias Killer Evans. Zapisałem sobie parę zdań z jego dossier. Liczy on lat 43. Urodził się w Chicago. Wiadomo o nim, że zastrzelił troje ludzi w Stanach Zjednoczonych. Uniknął kary dzięki wpływom politycznym. Do Londynu przyjechał w 1893 r. W styczniu 1895 r. strzelił przy kartach do swego partnera. Człowiek ów zmarł od ran; podczas śledztwa okazało się, że zabity wszczął bójkę. Człowiekiem tym był Rodger Presbury, znany fałszerz pieniędzy w Chicago. Zbój Evans został wypuszczony z więzienia w 1901 r. Czas jakiś pozostawał pod dozorem policji, i, o ile wiadomo, prowadził życie przyzwoite. Jest to człowiek bardzo niebezpieczny, zawsze ma broń przy sobie i gotów jest zrobić z niej użytek. Oto nasz ptaszek, Watsonie, ptaszek wart polowania, mój drogi.
— O co mu jednak chodzi?
— I to zaczyna się wyjaśniać. Nasz klijent przecież powiedział nam, że mieszka tam od pięciu lat. Zanim Nathan Garrideb je wynajął, mieszkanie to cały rok stało próżne. Poprzednim lokatorem był niejaki Waldron, którego dobrze przypominają sobie w administracji domu. Znikł on nagle pewnego dnia i wszelki słuch o nim zaginął. Był to mężczyzna wysoki z czarną brodą, z bardzo wyrazistemi rysami twarzy. Dalej Presbury, ten, którego zamordował zbój Evans, według opisu Scotland Yardu, był również brunetem wysokiego wzrostu, z brodą. Przypuśćmy tedy, że Presbury, amerykański rzezimieszek mieszkał w tym pokoju, w którym nasz, Bogu ducha winien przyjaciel urządził sobie muzeum. Mamy, jak widzisz, wreszcie kilka ogniw łańcucha.
— A dalsze ogniwa?
— Musimy udać się po nie do mieszkania Nathana Garrideba i zobaczyć, co się stanie.
Wyjął rewolwer z szuflady i wręczył mi.
— Ja mam swego starego ulubieńca przy sobie. Jeżeli nasz przyjaciel z dzikiego Zachodu będzie chciał usprawiedliwić swoje przezwisko, będziemy przygotowani. Możesz sobie wziąć na godzinę urlop, za godzinę bowiem ruszymy na tę przygodę przy Rider Street.
Była już blisko czwarta, kiedy znaleźliśmy się przed zabawnem mieszkaniem Nathana Garrideba. Mrs. Saunders, jako gospodyni była już na wychodnem, ale pozwoliła nam wejść do mieszkania; upewniwszy się, że wychodząc zatrzaśniemy drzwi, zaopatrzone w sprężynowy zamek, Holmes święcie przyrzekł dopilnować, by wszystko było w porządku. Wkrótce drzwi na ulicę zatrzasnęły się, kapelusz Mrs. Saunders mignął pod niskiem oknem i zostaliśmy sami na dolnem piętrze domu. Holmes dokonał błyskawicznych oględzin mieszkania. W ciemnym kącie stała szafa, odsunięta nieco od ściany. Schowaliśmy się za tę szafę i Holmes szeptem objaśnił mnie:
— Amerykaninowi zależało na usunięciu naszego sympatycznego uczonego z mieszkania — to jest jasne. Ponieważ szperacz ten nigdy nie wychodził z domu, trzeba się było puścić na fortel. W tym celu została zmyślona cała ta historja z Garridebami. Jest to djabelnie sprytny pomysł, chociaż dziwne nazwisko lokatora tego mieszkania, ułatwiło łotrowi zadanie. Uknuł on swój spisek z zadziwiającą pomysłowością.
— O co mu jednak chodzi? — powtórzyłem swe pytanie.
— Wkrótce się dowiemy. Niema to w każdym razie nic wspólnego z naszym klijentem. Jestem tego najzupełniej pewny. Jest tu jakiś związek z człowiekiem, który został zamordowany i który był wspólnikiem Evansa. Ten pokój musi ukrywać jakąś tajemnicę. Przypuszczałem początkowo, że nasz przyjaciel posiada w swoich zbiorach rzeczy bardziej wartościowe, niż mu się wydaje, coś, co warte jest uwagi rzezimieszka na większą skalę. Ale fakt, że Rodger Presbury mieszkał tutaj, naprowadził mnie na inne przypuszczenie. Nie pozostaje nam narazie nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Nie czekaliśmy długo. Usłyszeliśmy lekki skrzyp ostrożnie otwieranej i zamykanej bramy domu. Ukryliśmy się głębiej w cień i wkrótce do uszu naszych doszedł ostry dźwięk otwieranego metalowego zamku i Amerykanin znalazł się w mieszkaniu. Zamknął za sobą drzwi, rzucił okiem dokoła, przekonał się, że jest w pokoju sam, zdjął płaszcz i skierował się prosto do wielkiego stołu, stojącego pośrodku, jak człowiek który wie, poco przyszedł i jak się ma wziąć do roboty. Odsunął stół, na bok, zwinął dywan i, wyciągnąwszy z kieszeni składany pręt żelazny, ukląkł i zaczął energicznie pracować na podłodze. Usłyszeliśmy lekki stuk usuwanych desek, i wkrótce utworzył się w podłodze czworokątny otwór. Zbój Evans zaświecił zapałkę, zapalił ogarek świecy i znikł nam z oczu.
Przyszedł czas na nas. Holmes dał mi znak i zaczęliśmy się skradać do otworu. Mimo, że poruszaliśmy się bardzo ostrożnie, stara podłoga skrzypiała pod nogami. W otworze ukazała się nagle głowa Amerykanina, rozglądającego się niespokojnie dokoła. Na nasz widok twarz jego przybrała wyraz dzikiej wściekłości, ale pod wrażeniem dwóch, gotowych do strzałów rewolwerów, skurczyła się w bolesnym grymasie bezsiły.
— Trudno — powiedział z udanym spokojem. — Wziął mnie pan, panie Holmes. Przejrzał pan moją grę i wystrychnął mnie pan na dudka. Zwyciężył pan więc.
Zanim zdążyliśmy się spostrzec, błysnął rewolwer i rozległ się huk dwóch strzałów. Poczułem nagle oparzenie w okolicy uda, jakgdyby dotknięty rozpalonem żelazem. Później usłyszałem łoskot rewolweru Holmesa, spadającego na głowę Amerykanina. Wydało mi się jeszcze następnie, że widzę go wijącego się z bólu po podłodze z okrwawioną twarzą i, że widzę Holmesa przetrząsającego jego kieszenie. Wreszcie poczułem silne ramiona mego przyjaciela, który posadził mnie w fotelu.
— Co ci jest, Watsonie? Na litość Boską, jesteś raniony!
Warto nawet było odnieść ranę, aby poznać całą głębię przywiązania i miłości, która kryła się pod tem pozornie zimnem obliczem. Jasne, surowe oczy zasłoniły się mgłą na chwilę i zwarte usta zadrżały. Pochwyciłem w jego oczach błysk wielkiego serca i wielkiego rozumu. Wyczytałem w nich serdeczne uznanie dla tylu lat mojej współpracy, skromnej ale serdecznej.
— Głupstwo. Lekkie zadraśnięcie.
Bez wahania rozciął moje ubranie scyzorykiem.
— Chwała Bogu — zawołał z ulgą — kula przeszyła nie dotknąwszy kości! — Twarz jego napowrót przyjęła wyraz twardy, kiedy spojrzenie jego padło na naszego jeńca, wciąż jeszcze nie mogącego wyjść z osłupienia. — Masz szczęście Evans. Gdybyś zabił Watsona, nie wyszedłbyś żywy z tego pokoju. A teraz, co masz do powiedzenia?
Evans nie miał nic do powiedzenia. Leżał na podłodze i jęczał. Oparłem się na ramieniu Holmesa, i zajrzeliśmy razem do małej piwniczki, którą odkrył Amerykanin. Piwniczka była jeszcze oświetlona ogarkiem zapalonym przez Evansa. Ze zdziwieniem ujrzeliśmy maszynę drukarską pokrytą rdzą, wielkie stosy papieru, kilka butelek z jakimiś płynami i kilkanaście starannie związanych plik banknotów, ułożonych na osobnym stoliku.
— Tłocznia drukarska. Urządzenie fałszerza pieniędzy — powiedział Holmes.
— Tak jest, panie — odrzekł nasz więzień, podnosząc się z trudem z podłogi i opadając w fotel. — Tłocznia największego fałszerza w Londynie. To jest maszyna Presbury’ego, a te paczki na stole zawierają dwa tysiące banknotów po sto funtów każdy, gotowych do puszczenia w obieg. Bierzcie je panowie. Załatwimy sprawę polubownie. Mnie zostawcie maszynę.
— Jesteśmy trochę innego zdania, panie Evans. W Anglji niema sposobu na uniknięcie kary. To pan zamordował Presbury’ego?
— Tak jest i odsiedziałem pięć lat za to, chociaż on pierwszy rzucił się na mnie. Dali mi pięć lat więzienia, zamiast orderu wielkości talerza. Nikt nie umiał odróżnić pieniędzy Presbury’ego od pieniędzy Banku Angielskiego. Gdybym go nie postrzelił, zalałby on Londyn swymi sfałszowanymi banknotami. Byłem jedynym człowiekiem, który wiedział, jak on je robi. Czy możecie panowie dziwić się, że chciałem dobrać się do tego miejsca? Czy możecie się dziwić, że znalazłszy tego pomylonego poławiacza robaków o dziwacznem nazwisku, siedzącego tuż nad tą piwniczką, i nigdy nie opuszczającego swego pokoju, usiłowałem pozbyć się go? Możeby było lepiej, gdybym wysłał go odrazu na tamten świat. Byłaby to drobnostka dla mnie, ale ja jestem człowiekiem o miękkiem sercu, i nie mogę rozpocząć strzelaniny, jeżeli ten drugi nie ma przy sobie broni. Zresztą, proszę pana, panie Holmes, co ja zawiniłem? Przecież nie zrobiłem użytku z tych klisz. Przecież nie zrobiłem żadnej krzywdy temu staremu niedołędze. O co możecie mnie posądzać?
— Narazie o zamach na życie Watsona — odpowiedział Holmes. — Nie jest to zresztą nasza sprawa. Szło nam o pańską szanowną osobę. Watsonie, zadzwoń, proszę do Scotland Yardu. Jaką też niespodziankę im sprawimy!
Tak oto zakończyła się przygoda zbója Evansa i jego niezwykłego pomysłu z trzema Garridebami. Doszły nas później wiadomości, że nasz stary, biedny przyjaciel nigdy już nie wrócił do spokoju po dotkliwym ciosie, który złamał jego nadzieje. Zamek na lodzie, który nad nim zawalił się, pogrzebał biedaka pod ruinami. Ostatnie wiadomości o nim przyszły z pewnej lecznicy w Brixton.
W Scotland Yardzie natomiast panowała powszechna radość, z powodu wykrycia drukarni Presbury’ego, o której wiedziano, że istnieje, ale nie wiedziano, gdzie się znajduje. Evans naprawdę oddał cenne usługi policji i przywrócił spokój wielu doskonałym agentom z „Intelligence Departament“, gdyż przyrządy Presbury’ego były istotnie niebywale precyzyjne. Chętnie przyznaliby oni Evansowi ten order wielkości talerza, o którym on mówił, ale niewdzięczny Trybunał sądowy był innego zdania i zbój Evans wrócił do więzienia, które niedawno był opuścił.


OSKAR WILDE

SFINKS BEZ TAJEMNICY

Pewnego popołudnia, siedząc w „Café de la Paix“ i przyglądając się wspaniałościom i lichocie paryskiego życia, rozmyślałem nad tym dziwnym kalejdoskopem próżności i nędzy ludzkiej, który przesuwał się przed mojemi oczyma. Nagle usłyszałem, że ktoś woła mnie po imieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem lorda Murchisona. Nie widziałem go od szkolnych czasów, to znaczy jakieś dziesięć lat; ucieszyłem się więc bardzo jego widokiem, i serdecznie uściskaliśmy sobie ręce. W Oxfordzie byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Lubiłem go ogromnie; był taki przystojny, inteligentny i miał silnie rozwinięte poczucie honoru. Koledzy i ja mawialiśmy o nim, że byłby najmilszym w świecie chłopcem, gdyby nie zawsze wszystkim mówił prawdę w oczy.
Jednakże, zdaje mi się, że podziwialiśmy jego szczerość. Dziś wydał mi się bardzo zmieniony. Miał wygląd człowieka stroskanego, zakłopotanego i jakgdyby wątpiącego o czemś. Przypuszczałem, że powodem tego wszystkiego musi być kobieta, więc spytałem, czy jest żonaty.
— Nie, zamało rozumiem kobiety — odpowiedział.
— Ależ, Geraldzie, — zawołałem — podług mnie, kobiety są stworzone na to, aby być kochane a nie rozumiane.
— Nie mogę kochać, gdy nie mogę wierzyć.
— Zdaje mi się, że masz jakąś tajemnicę w życiu, Geraldzie, opowiedz mi o tem.
— Przejdźmy się trochę; tu jest za dużo ludzi.
Po chwili siedzieliśmy w wynajętym powozie i jechaliśmy po bulwarze w stronę Madelaine’y.
— Dokąd chcesz jechać? — spytałem,
— Wszystko mi jedno, — odpowiedział, — Możemy pojechać do jakiejś restauracji w Lasku; zjemy tam obiad, i opowiesz mi trochę o sobie,
— Chciałbym najpierw o tobie słyszeć. Zaciekawia mnie twoja tajemnica.
Wyjął z kieszeni i podał mi safianowy, ze srebrnemi okuciami portfel. Otworzyłem go i wewnątrz zobaczyłem fotografję kobiety smukłej, drobnej, o dużych zamglonych oczach i rozpuszczonych włosach. Wyglądała jak jasnowidząca. Otulona była w kosztowne futro.
— Co myślisz o tej twarzy? — zapytał. — Czy jest to twarz wzbudzająca zaufanie?
Zacząłem się jej bacznie przyglądać. Robiła na mnie wrażenie twarzy kobiety, posiadającej tajemnicę. Ale czy tajemnica ta była natury złej — czy dobrej — nie umiałbym tego powiedzieć. Piękność jej była, jakgdyby zlepkiem wielu tajemnic. Była to właściwie piękność bardziej duchowa, niż fizyczna — a nikły uśmiech na wargach był zbyt subtelny, by mógł posiadać słodycz.
— A więc, — zawołał zniecierpliwiony — jakie jest twoje zdanie o niej?
— Jest to Giokonda w sobolach — odpowiedziałem. — Opowiedz mi o niej.
— Nie teraz, po obiedzie — i zaczął mówić o rzeczach obojętnych.
Gdy kelner przyniósł nam kawę i papierosy, przypomniałem Geraldowi jego obietnicę. Wstał, przeszedł się parę razy po pokoju i usiadłszy wreszcie w fotelu, opowiedział mi następującą historję.
— Pewnego dnia, o piątej po południu, spacerowałem po Bond Street. Natłok powozów był tak ogromny, że ruch na ulicy był prawie niemożliwy. Tuż przy trotuarze stał mały żółty powozik, który, już nie pamiętam z jakich powodów, zwrócił moją uwagę. Gdy go mijałem, ujrzałem w nim tę kobietę, której fotografję ci dziś pokazywałem. Widok jej oczarował mię. Myślałem wyłącznie o niej przez cały wieczór i cały następny dzień. Po całem mieście szukałem żółtego powoziku, ale nigdzie nie spotkałem mojej „belle inconnue“. Wkońcu zacząłem przypuszczać, że była tylko przywidzeniem. W jakiś tydzień potem byłem zaproszony na obiad do pani de Rastail. Obiad był naznaczony na godzinę ósmą; ale o wpół do dziewiątej jeszcze czekaliśmy na kogoś w salonie. Nareszcie służący otworzył drzwi i zameldował lady Alroy. Była to ta kobieta, której szukałem. Powolnym krokiem weszła do salonu. W sukni ze srebrnych koronek wyglądała jak promień księżyca. Ku mojej wielkiej radości, ja miałem ją prowadzić do stołu. Kiedyśmy zasiedli już do obiadu, rozpocząłem rozmowę:
— Zdaje mi się, lady Alroy, że widziałem panią niedawno na Bond Street.
Zbladła i rzekła przyciszonym głosem:
— Proszę, nie mów pan tak głośno, mogą nas usłyszeć.

Przykro mi było, że tak niefortunny zrobiłem początek i zwróciłem rozmowę na teatr i ostatnie sztuki francuskie. Mówiła bardzo mało, i ciągle tym samym cichym, melodyjnym głosem, jak gdyby obawiając się, że ją ktoś podsłuchuje. Zakochałem się jak warjat, bez pamięci. A atmosfera jakiejś nieokreślonej tajemniczości, która ją otaczała, podniecała moją ciekawość. Gdy, wcześnie po obiedzie, miała już odejść, spytałem, czy mogę ją odwiedzić. Wahała się przez chwilę, rozglądając się, czy nikt nie znajduje się w blizkości, wkońcu odpowiedziała:
— Proszę; jutro o kwadrans przed piątą.
Po jej odejściu prosiłem panią de Rastail, aby mi udzieliła trochę informacji o niej. Dowiedziałem się jednak tylko, że jest wdową i właścicielką pięknej willi na Park Lane, gdyż jakiś nudziarz rozpoczął swe uczone wywody na temat wdów wogóle. Więc pożegnałem się i poszedłem do domu.
Na drugi dzień byłem punktualnie o naznaczonej mi godzinie na Park Lane; ale kamerdyner oznajmił mi, że lady Alroy niedawno wyszła z domu. Zmartwiony i zdziwiony udałem się do klubu. Po długich rozmyślaniach napisałem do niej list, pytając, czy mogłaby mnie przyjąć jakiegoś innego dnia. Przez parę dni nie było żadnej odpowiedzi. Nareszcie otrzymałem krótki bilecik, zapraszający mnie na niedzielę na 4-tą godzinę. Na bileciku było także post scriptum: „Proszę, niech pan nigdy więcej nie pisze do mnie tutaj. Wytłumaczę to panu, gdy się zobaczymy“.
W niedzielę zostałem przyjęty. Lady Alroy była poprostu czarująca; ale gdy już odchodziłem, prosiła mnie, abym na przyszłość adresował listy do Mrs. Knox na Green Street. „Są pewne powody“, mówiła, dla których nie mogę otrzymywać listów w moim domu“.
Podczas całego sezonu widywałem ją bardzo często, ale atmosfera tajemniczości nie opuszczała jej nigdy. Czasami myślałem, że znajdowała się we władzy jakiegoś mężczyzny, ale wyglądała przytem tak niedostępnie, że nie mogłem w to uwierzyć. Trudno mi było wyciągnąć jakiekolwiek wnioski, gdyż była podobną do kryształów, które pokazują nam w muzeach — czasami zupełnie przezroczyste, a czasami zamglone. Wkońcu postanowiłem oświadczyć się; byłem już zmęczony i zirytowany tą tajemniczością, którą otaczała moje wszystkie wizyty i moje rzadkie listy do niej. Napisałem więc do niej pod umówionym adresem, z zapytaniem, czy zechce mnie przyjąć w poniedziałek o szóstej. Zgodziła się. Byłem w siódmem niebie. Pomimo wszystkich tajemnic, kochałem tę kobietę do szaleństwa. I pocóż los odkrył przede mną te tajemnice?
— A więc dowiedziałeś się prawdy?
— Tak mi się zdaje; sam zresztą osądzisz. W poniedziałek jadłem śniadanie z moim wujem. Gdy rozstałem się z nim o czwartej, chciałem załatwić pewną sprawę na Picadilly. Chcąc skrócić sobie drogę, poszedłem bocznemi małemi uliczkami. Naraz, zobaczyłem przed sobą lady Alroy. Szła bardzo prędko i była zawoalowana. Doszedłszy do jakiegoś domu, zatrzymała się, i otworzywszy drzwi kluczem, który miała przy sobie, weszła do wnętrza. — Tutaj kryje się ta tajemnica — pomyślałem. Przyspieszyłem kroku i zacząłem badać ów dom. Wyglądał, jak te wszystkie domy, gdzie wynajmują pojedyńcze pokoje. Na progu leżała chusteczka, którą lady Alroy upuściła. Podniosłem ją i schowałem do kieszeni. Następnie zacząłem się zastanawiać, co mam dalej czynić. Doszedłem do wniosku, że nie mam prawa jej szpiegować, i wróciłem do klubu. O szóstej poszedłem do niej. Przyjęła mnie półleżąc na kanapie, ubrana w suknię z srebrzystej tkaniny, wyglądała prześlicznie.
— Cieszę się, że pana widzę — rzekła na powitanie. — Cały dzień nie wychodziłam.
Patrzałem na nią zdumiony. Wkońcu, wyciągnąwszy chusteczkę z kieszeni, rzekłem spokojnie:
— Pani zgubiła to dzisiaj popołudniu na ulicy Cummor.
Spojrzała na mnie z przerażeniem,
— Co pani tam robiła? — spytałem.
— Jakież pan ma prawo pytać mnie o to?
— Prawo człowieka, który panią kocha. Przyszedłem tu dzisiaj, by prosić panią o jej rękę.
Ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem.
— Musi mi pani wszystko powiedzieć.
Wstała, i patrząc mi prosto w oczy, rzekła:
— Lordzie Murchison, ja nie mam nic do powiedzenia.
— Poszłaś na jakieś spotkanie — krzyknąłem — oto twoja tajemnica!
Zbladła strasznie, ale zaprzeczyła.
— Nie byłam na żadnem spotkaniu.
— Czy nie możesz mi powiedzieć prawdy? — błagałem.
— Powiedziałam całą prawdę.
Oszalałem z rozpaczy; nie wiem dokładnie, co mówiłem, ale powiedziałem jej straszne rzeczy i uciekłem. Następnego dnia napisała do mnie. Odesłałem jej list nieodpieczętowany, i pojechałem z Coluillem do Norwegji. Gdy wróciłem, pierwsza rzecz, którą zobaczyłem w „Morning Post“, była wiadomość o śmierci lady Alroy. Zaziębiła się, dostała zapalenia płuc i po pięciodniowej chorobie umarła. Zamknąłem się w domu i nie chciałem widywać nikogo. Tak bardzo, tak szalenie ją kochałem! Mój Boże! jak ja tę kobietę kochałem!
Po pewnym czasie poszedłem na ulicę Cummor. Musiałem to zrobić, gdyż niepewność zabijała mnie. Zastukałem do drzwi. Jakaś, bardzo przyzwoicie wyglądająca kobieta otworzyła mi. Zapytałem, czy ma wolne pokoje.
— Zdaje mi się — odpowiedziała — że mogłabym panu odnająć salon. Ta pani, która dotychczas go odnajmowała, nie przychodzi tu już od trzech miesięcy i nie płaci czynszu, więc mogę go chyba panu oddać.
— Czy to ta pani? — spytałem, pokazując jej fotografję.
— Tak, to ta! — zawołała. — A kiedy ta pani wróci?
— Umarła — odpowiedziałem,
— Co za nieszczęście — zmartwiła się kobieta. — To była moja najlepsza lokatorka. Płaciła mi trzy gwineje tygodniowo za to tylko, że od czasu do czasu posiedziała w moim saloniku.
— Czy spotykała się tu z kim?
Ale kobieta zapewniała mnie, że nie. Przychodziła zawsze sama, i z nikim się nie widywała.
— A więc pocóż tu przychodziła?
— Poprostu siedziała w moim saloniku; czasami czytała, czasami kazała sobie podać herbatę — opowiadała kobieta.
Nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć, więc wsunąłem jej złotą monetę do ręki i odszedłem.
— A teraz powiedz, co o tem wszystkiem myślisz. Czy ta kobieta mówiła prawdę?
— Myślę, że tak.
— Więc poco lady Alroy chodziła tam?
— Kochany Geraldzie, myślę, że lady Alroy była poprostu kobietą lubiącą tajemniczość. Wynajęła ten pokój jedynie dla przyjemności chodzenia tam z gęstą woalką na twarzy, wyobrażając sobie, że jest bohaterką romansu. Lubiła tajemniczość, ale sama była Sfinksem bez tajemnicy.
— Czy naprawdę tak myślisz?
— Jestem tego pewny.
Wyjął z kieszeni skórzany futerał, otworzył go i długo przyglądał się fotografji.
— Sam nie wiem... — rzekł wkońcu.


G. K. CHESTERTON

CZŁOWIEK NIEWIDZIALNY

Wystawa cukiernicza, znajdująca się u zbiegu dwuch ulic, mieniła się w chłodnym niebieskawym zmroku, jak zapalony fajerwerk.
Leżały tam stosy czekoladek w różnokolorowych papierkach, piramidy ciastek apetycznie lukrowanych, a pośrodku królował wspaniały, śnieżno-biały tort. Nic też dziwnego, że wystawa ta była magnesem dla okolicznej dziatwy, z zachwytem rozpłaszczającej sobie nosy o szybę.
Ale wystawa ta przyciągała nie tylko dzieci od lat dziesięciu do dwunastu. Posiadała widocznie urok i dla młodzieży dojrzalszej. Jakiś młody człowiek, mający nie mniej, niż dwadzieścia cztery lata, od dłuższego już czasu przyglądał się czekoladkom, i chociaż może nie one go głównie przyciągały, zdawał się niemi nie gardzić. Był to młodzieniec wysoki, rudowłosy, z twarzą energiczną. Pod pachą trzymał szary portfel, zawierający szkice i rysunki. Od paru miesięcy, to znaczy od kłótni ze swym wujem, zajmował się rysowaniem i sprzedażą tych szkiców. Czasami, ale nie zawsze, udawało mu się korzystnie je sprzedać. Nazywał się John Turnbull Angus.
Nasyciwszy się widokiem czekoladek, wszedł do sklepu. Przywitawszy lekkiem uchyleniem kapelusza pannę stojącą za bufetem, poszedł do dalszego pokoju, gdzie było coś w rodzaju kawiarni. Młoda panna przy bufecie, była bardzo zgrabną osóbką, z czarnemi ładnemi oczyma. Ubrana była w czarną suknię i biały sztywny kołnierzyk. Wyczekawszy przepisaną chwilę, poszła do kawiarni, by przyjąć zamówienie od klijenta.
— Prosiłbym — mówił, dokładnie wymawiając każde słowo, młody człowiek — o kawałek babki i małą filiżankę czarnej kawy. — Zanim dziewczyna zdążyła odejść, dodał: — Chciałbym także, aby pani zgodziła się zostać moją żoną.
Dziewczyna odpowiedziała z godnością:
— Tego rodzaju żarty nie są tu dozwolone,
Rudowłosy młodzieniec podniósł na nią szare, poważne oczy.
— Naprawdę — rzekł — mówię na serjo. Tak serjo, jak serjo zamawiałem przed chwilą kawałek babki.
Ciemnowłosa bufetowa nie spuszczała z niego swych czarnych oczu. Przyglądała mu się badawczo. Wkońcu, jakgdyby cień uśmiechu pojawił się na jej ustach, i usiadła przy jego stoliku. Ale po chwili wstała, i widocznie podniecona podeszła do okna. Gdy powróciła, zauważyła, że młody człowiek wyjmuje z wystawy i ustawia na stole różne przedmioty. Przyniósł piramidę lukrowanych ciastek, półmisek sandwiche’ów, buteleczkę jakiegoś kolorowego likieru, a pośrodku stołu ustawił wspaniały, śnieżno-biały tort, który niedawno jeszcze był główną ozdoba wystawy.
— Na miłość boską, co pan robi? — spytała.
— Urządzam ucztę weselną.
Dziewczyna schwyciła tort i postawiła go na dawne miejsce. Następnie, powróciwszy do stolika i oparłszy się oń łokciami, zaczęła się przyglądać młodemu człowiekowi, nie bez sympatji.
— Nie daje mi pan czasu do namysłu.
— Nie jestem taki głupi.
Wciąż przyglądała mu się, ale twarz jej, pomimo uśmiechu, nabierała coraz poważniejszego wyrazu.
— Proszę pana — rzekła wreszcie z determinacją — zanim zadecydujemy cośkolwiek, muszę panu opowiedzieć coś o sobie. Postaram się opowiedzieć jak można najkrócej,
— Doskonale — odpowiedział Angus z powagą. — Przy tej okazji może i ja pani coś o sobie opowiem.
— Ależ proszę, niech pan nie żartuje, tylko słucha. Nie mam nic do powiedzenia, czegobym się wstydziła, a pomimo to męczy mię to jak zmora. Ojciec mój posiadał zajazd w Ludbury. Zajazd nazywał się „Czerwona Ryba“. Ja obsługiwałam gości w barze. Ludbury jest to mała, śpiąca dziura. Ludzie, których się widywało w „Czerwonej Rybie“, byli to przeważnie przejezdni ajenci handlowi. Miejscowi nasi klijenci składali się z ludzi bardzo nieciekawych. Z tych ostatnich dwuch wyróżniało się tem, że byli zawsze za jaskrawo i śmiesznie starannie ubrani. Mnie jednak żal było tych dwuch właśnie. Każdy z nich miał pewną ułomność i przypuszczam, że dlatego nie posiadali przyjaciół i najchętniej przebywali w naszym barze. Właściwie nie byli oni ułomni, tylko mieli pewne właściwości, które wzbudzają śmiech ludzki. Jeden z nich był niesłychanie mały, jak karzeł prawie. Miał dużą okrągłą głowę i bardzo wypielęgnowaną czarną brodę. Zawsze dzwonił pieniądzmi w kieszeni, lub bawił się grubym złotym łańcuszkiem od zegarka. Zawsze był bardzo po pańsku ubrany, i dlatego nie robił nigdy pańskiego wrażenia. Nie był wcale głupi, ale nie zajmował się żadną poważną pracą. Umiał robić tysiące rzeczy na nic nikomu nie potrzebnych. Umiał np. ustawić tak kilkanaście zapałek, że się jedna od drugiej zapalała, co wyglądało, jak prawdziwy fajerwerk; umiał ze skórki banana lub pomarańczy wykrajać tańczącą lalkę. Nazywał się Izydor Smythe. Widzę go jeszcze, jak stawał przed moim bufetem i z cygar robił skaczącego kangura.
Drugi był spokojniejszy i cichszy, ale jego bałam się daleko więcej niż małego Smythe’a. Był wysoki, szczupły i miał jasne włosy. Mógłby nawet uchodzić za przystojnego, gdyby nie wyjątkowo przykry zez. Gdy patrzył na mnie, nie wiedziałam wprost, gdzie się właściwie znajduję, lub czy wogóle patrzy na mnie. Przypuszczam, że skutkiem tego defektu, stał się zgorzkniałym. Podczas, gdy Smythe chętnie zabawiał nas swemi małpiemi sztuczkami, James Welkin (tak się nazywał) siedział cicho w barze, lub sam jeden chodził na długie spacery.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, obydwaj oświadczyli się o moją rękę, prawie że w tym samym dniu. Uczyniłam wtedy wielkie głupstwo. Ale muszę zaznaczyć, że obaj byli niejako moimi przyjaciółmi, i nie chciałam, odmawiając im z miejsca, dać im do zrozumienia, że brzydota ich jest odrażająca. Odpowiedziałam więc obydwum, że postanowiłam nie wyjść nigdy zamąż za człowieka niepracującego, nie umiejącego samemu zdobyć sobie miejsce w świecie.
W dwa dni później dowiedziałam się, że obydwaj wyruszyli w świat na poszukiwanie przygód.
Od tego czasu żadnego z nich nie widziałam więcej. Dostałam tylko od małego Smythe’a dwa listy.
— A o drugim nigdy pani nic nie słyszała? — spytał Angus.
— Nie, nigdy do mnie nie napisał — odpowiedziała dziewczyna po chwili wahania. — W pierwszym liście Smythe donosił mi, że wraz z Welkinem wyruszył w drogę do Londynu. Nie mógł jednak sprostać marszowi Welkina, i rozstał się z nim. Po drodze napotkał wędrującą grupę cyrkowców, którzy chętnie się nim zaopiekowali. Występował w ich trupie, jako karzeł i popisywał się rozmaitemi swemi sztuczkami. Miał duże powodzenie i został zaangażowany do londyńskiego „Aquarium“. Drugi list był wprost zdumiewający. Przypuszczam, że widział pan nieraz ogłoszenia: „Milcząca Służba Smythe’a“. Niewiele się na tem znam, ale musi to być jakaś maszynerja, która jakoby potrafi zastąpić służbę domową. Wie pan, jak to brzmią ogłoszenia: „Naciśnij guzik! — służący, który nigdy nie pije“. Albo: „Zakręć korbę! — pokojówka, która nie ma narzeczonego“. Nie wiem, czy te maszyny są co warte, ale zdaje się, że przynoszą swemu wynalazcy dużo pieniędzy. A wynalazcą jest ten mały, o małpim wyglądzie Smythe, którego znałam niegdyś w Ludbury.
— A ten drugi? — dopytywał się z dziwnym uporem Angus.
Laura wstała z krzesła.
— O tym drugim nic nie słyszałam, nie wiem nawet, czy żyje.. Ale jego właśnie się boję. On jest właśnie zmorą, która mi spokój odbiera. On doprowadza mnie do szaleństwa, gdyż jego obecność czuję tam, gdzie go niema, i słyszę jego głos, gdzie go słyszeć nie mogę.
— Kiedy się pani zdawało, że czuje obecność, lub słyszy głos tego człowieka?
— Słyszałam dokładnie śmiech Jamesa Welkina, tak jak teraz słyszę głos pański. Nikogo wtedy przy mnie nie było. Stałam sama na rogu, przed sklepem, i widziałam dokładnie puste obydwie ulice. Dawno zapomniałam, jak on się śmieje, chociaż śmiech jego był równie straszny, jak jego zez. Nie myślałam o nim chyba od roku. Śmiech jego usłyszałam zaraz po otrzymaniu pierwszego listu od jego rywala.
— Czy, prócz śmiechu, słyszała pani kiedy jakie słowa, wypowiedziane przez tę zmorę?
— Tak. Gdy skończyłam czytanie drugiego listu Smythe’a, w którym donosił mi o swoich powodzeniach, usłyszałam głos Welkina: „A jednak on ciebie nie zdobędzie“. Słyszałam to tak dokładnie, jakgdyby znajdował się w tym samym, co ja pokoju. Straszne to jest wszystko. Czasami zdaje mi się, że zwarjowałam.
— Rzeczywiście, jest coś dziwnego w tym niewidzialnym człowieku. Ale zawsze dwie głowy, to więcej, niż jedna...
Nie dokończył zdania, gdy przed cukiernię zajechał z trzaskiem, dziwnej konstrukcji samochód. Do sklepu wszedł maleńki człowieczek, w błyszczącym wysokim cylindrze na głowie. Angusowi wystarczyło jedno spojrzenie, by odgadnąć tożsamość tego gościa. Ta mała figurka, ubrana z przesadną elegancją, starannie przyczesana, śpiczasta czarna broda, małe niespokojne oczki, długie nerwowe palce — nie mogły należeć do kogo innego, jak tylko do człowieka, o którym przed chwilą była mowa. Musiał to być Izydor Smythe, który potrafił fabrykować lalki z bananowych skórek, lub z pudełek od zapałek, który swą mechaniczną służbą potrafił zarobić miljony.
Smythe zwrócił się do Laury:
— Czy pani widziała, co jest na szybie wystawowej?
— Na szybie wystawowej? — powtórzył ze zdziwieniem Angus.
— Nie czas teraz na wytłumaczenie wszystkiego — rzekł maleńki miljoner — ale zdaje mi się, że dzieje się tu coś dziwnego, co wartoby wyjaśnić. — I wskazał swą wytworną laską na wystawę.
Angus zobaczył na szybie przylepiony duży kawał nagumowanego papieru pocztowego, którego przecież przed chwilą tam nie było. Wraz ze Smythe’m wyszedł ze sklepu i przekonał się, że papier ów był przylepiony z zewnętrznej strony. Na papierze było napisane: „Jeżeli wyjdziesz zamąż za Smythe’a — zabiję go“.
— To napisał Welkin — rzekł Smythe ponuro. — Nie widziałem go już od lat, ale wciąż nie daje mi spokoju. Już pięć razy w ostatnich dwuch tygodniach przysyłał mi listy z pogróżkami. A co najdziwniejsze, że nie mogę się dowiedzieć, kto je przynosi. Portjer w moim domu przysięga, że nie widział nikogo podejrzanego. I teraz także, człowiek ten przylepia jakiś papier na szybie, podczas gdy ludzie, znajdujący się w sklepie...
— Tak, podczas gdy ludzie, znajdujący się w sklepie piją herbatę — dokończył Angus. Podług mnie człowiek ten zdążył już dostatecznie oddalić się, tak, że trudno byłoby rozpocząć za nim pogoń, tembardziej, że nie wiemy nawet, w którą stronę poszedł. Panie Smythe, na pańskiem miejscu, oddałbym całą sprawę w ręce jakiegoś zręcznego specjalisty, najlepiej prywatnego. Znam takiego, bardzo sprytnego człowieka. Nazywa się Flambeau. Młodość miał bardzo burzliwą, ale dziś jest niezwykle uczciwym człowiekiem; mieszka w Hamsted, Lucknow Mansiens.
— To dziwne — rzekł mały człowieczek, wysoko podnosząc brwi — mieszkam niedaleko niego w Himylaya Mansiens. Możeby pan poszedł ze mną. Odnalazłbym te listy z pogróżkami, a panby przez ten czas sprowadził swego przyjaciela detektywa.
— Doskonale — zgodził się Angus — im prędzej weźmiemy się do rzeczy, tem lepiej.
Obaj panowie pożegnali się z Laurą i wskoczyli do dziwacznego samochodu. Smythe zasiadł przy kierowniku. Gdy skręcali w sąsiednią ulicę, Angus zauważył na jakimś parkanie olbrzymi plakat z ogłoszeniem „Milczącej służby Smythe’a“, Plakat przedstawiał wielką lalkę bez głowy, niosącą dymiące półmiski. Pod tem był napis: „Kucharka, która nigdy się nie złości“.
— Sam posługuję się w domu mojemi lalkami — objaśnił z uśmiechem Smythe. — Poczęści dla reklamy, a poczęści dla wygody. Moje mechaniczne lalki potrafią usłużyć szybciej i lepiej, aniżeli żywa służba. Ale nie mogę zaprzeczyć, że taka usługa ma także i swoje złe strony.
— Tak, czy są rzeczy, których zrobić nie potrafią?
— Nie umieją np. powiedzieć mi, kto do mego mieszkania przynosi listy z pogróżkami.
Samochód Smythe’a (także jego wynalazku) dowiózł ich szybko do jego mieszkania. Dom, w którym Smythe mieszkał, znajdował się na placyku, zakończonym z jednej strony czemś w rodzaju ogrodu, z drugiej — sztucznie przeprowadzonym kanałem. Na placyku, przy straganie siedział człowiek sprzedający kasztany; trochę dalej przechadzał się wolnym krokiem policjant. Więcej nikogo nie było widać. Samochód zatrzymał się przed domem. Smythe, wyskoczywszy z samochodu, zaczął zaraz rozpytywać portjera i jego pomocnika, czy nikt, podczas jego nieobecności, nie odwiedzał jego mieszkania. Zapewniono go, że nie widziano nikogo. Smythe i Angus wsiedli do windy i po chwili znaleźli się na najwyższem piętrze.
— Może pan wejdzie na chwilę — zaproponował Smythe. — Pokażę panu te listy Welkina, a potem pójdzie pan po swego przyjaciela. — Nacisnął niewidoczny guzik i drzwi same się otworzyły.
Weszli do dużego, szerokiego przedpokoju, po dwuch stronach którego stały dwa rzędy mechanicznych lalek. Lalki te wyglądały jak manekiny krawieckie. Nie posiadały głów, a ręce zastępowały im dwa haki żelazne, służące widocznie do podawania różnych przedmiotów. Niektóre były pomalowane na czerwono, inne na zielono, a inne jeszcze na czarno, widocznie dla łatwiejszego rozróżniania. Poza tem nie przedstawiały nic ciekawego. Na ziemi, pomiędzy szeregami lalek, leżał kawałek zmiętego papieru, na którym było coś napisane czerwonym atramentem. Smythe, jak tylko wszedł do mieszkania, spostrzegł papier; schwycił go, przeczytał i bez słowa podał Angusowi. Napis, który był zupełnie świeży, gdyż atrament jeszcze nie wysechł, brzmiał; „Jeżeli widziałeś się z nią dzisiaj, zabiję cię“. Przez chwilę trwało milczenie. Poczem Izydor Smythe zapytał zupełnie spokojnie:
— Nie napiłby się pan whisky?
— Nie, dziękuję; wolę pójść zaraz po Flambeau. Ta sprawa wydaje mi się coraz poważniejsza.
— Ma pan rację. Sprowadź go pan, jak można najprędzej.
Gdy Angus zamykał drzwi za sobą, widział jak Smythe naciska jakiś guzik i jak jedna z lalek podaje mu butelkę i szklankę. Dziwnie przykre uczucie ogarnęło go, gdy pomyślał, że zostawia tego małego człowieczka samego, z temi martwemi lalkami.
Niedaleko drzwi mieszkania Smythe’a siedział pomocnik portjera, zajęty naprawianiem wiadra. Angus, obiecawszy mu napiwek, wziął od niego przyrzeczenie, że aż do jego powrotu nie ruszy się z tego miejsca. Podobną rozmowę miał z portjerem przy drzwiach frontowych, od którego dowiedział się przytem, że dom żadnego innego wejścia nie posiada. To wszystko jednak nie wystarczyło dla uspokojenia Angusa. Podszedł jeszcze do policjanta, i tego też poprosił, aby do jego powrotu bacznie obserwował dom Smythe’a. Następnie, kupując za parę groszy trochę kasztanów, starał się wybadać, jak długo przekupień zamierza jeszcze zostać na stanowisku. Przekupień miał właśnie zamiar zwinąć swój kramik w obawie przed śniegiem. Na prośbę Angusa jednak, postanowił pozostać. Wtedy dopiero Angus, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na obwarowaną twierdzę, ruszył w drogę.
— Obsadziłem jego mieszkanie ze wszystkich stron — rzekł sam do siebie. — Niepodobna chyba, aby wszyscy ci czterej ludzie mogli być wspólnikami Welkina.
Mieszkanie Flambeau znajdowało się bardzo blizko. Apartament jego, znajdujący się na parterze, w każdym calu różnił się od chłodnego, maszynami obstawionego mieszkania Smythe’a.
Flambeau przyjął swego przyjaciela w wytwornym gabinecie, obwieszonym starą zbroją, wyłożonym perskiemi dywanami. Prócz Flambeau, w gabinecie znajdował się mały, niepozornie wyglądający ksiądz.
— Ksiądz Brown — przedstawił go Flambeau. — Dawno już chciałem was ze sobą zapoznać. Ładna pogoda, co? Troszkę za chłodno, jak dla mnie południowca.
— Tak — odpowiedział Angus, siadając w fotelu — zdaje się, że się utrzyma ładna pogoda.
— Nie — zauważył spokojnie ksiądz — zaczyna śnieg prószyć.
I rzeczywiście, tak jak powiedział przekupień kasztanów, pierwsze płatki śniegu padały już na ziemię.
— Przyszedłem w interesie — zaczął Angus — i to w dosyć poważnym interesie. Krótko mówiąc, o parę kroków stąd znajduje się człowiek, który bardzo potrzebuje pańskiej pomocy, panie Flambeau. Od dłuższego już czasu jest on prześladowany pogróżkami człowieka, którego nikt nigdzie nie widział.
I opowiedział całą historję Smythe'a i Welkina, rozpoczynając od opowiadania Laury, następnie o tem co sam widział.
Flambeau słuchał ze wzrastającem zainteresowaniem. Obydwaj, zdawało się, zapomnieli o obecności małego, niepozornego księdza.
W końcu Flambeau zerwał się z miejsca i zawołał:
— Zdaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli dokończy pan opowiadania po drodze. Nie mamy czasu do stracenia.
— Doskonale — zgodził się Angus — chociaż zdaje mi się, że narazie Smythe jest bezpieczny. Postawiłem czterech ludzi na straży.
Wyszli na ulicę. Razem z nimi powędrował milczący ksiądz. Raz tylko zrobił nic nieznaczącą uwagę, że coraz grubszy śnieg leży na ziemi.
Na placu Angus sprawdził swoich strażników.
Przekupień zapewnił go, że nikt do domu nie wchodził. Policjant potwierdził to zeznanie, dodając jeszcze, że ma przecież doświadczenie i wie, że złoczyńca mógłby równie dobrze być w łachmanach, jak i w eleganckiem ubraniu, ale stanowczo nikogo podejrzanego nie widział.
Gdy doszli do samego domu, portjer stojący w bramie dał im podobne informacje.
— Mam przecież prawo pytać każdego, kto tu wchodzi, do kogo i poco idzie. Zapewniam panów, że nikogo nie widziałem.
Wtedy ksiądz, stojący skromnie za nimi i patrzący pokornie na ziemię, odezwał się:
— Czy nikt nie wchodził, ani wychodził z tego domu, od czasu, gdy śnieg zaczął padać?
— Nikogo tu nie było — zapewniał ciągle portjer.
— Więc ciekaw jestem, co to jest? — rzekł ksiądz, wskazując na ziemię.
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Flambeau zaklął po francusku. Pośrodku bramy widniały wyraźnie na białym, świeżym śniegu, szare ślady czyichś stóp.
— Boże! — zawołał mimowoli Angus. — Znowu ten niewidzialny człowiek. — I nie namyślając się, pobiegł po schodach na górę; za nim podążył Flambeau. Tylko ksiądz Brown pozostał, przyglądając się wciąż śladom na śniegu, jakgdyby wogóle cała sprawa przestała go interesować.
Doszedłszy na górę, Angus odnalazł guzik i drzwi otworzyły się przed nimi. Ogólny wygląd przedpokoju nie zmienił się od jego wyjścia. Było tylko trochę ciemniej, i tylko gdzieniegdzie odbijały się blaski zachodzącego słońca. Bezgłowe lalki stały, jak poprzednio, ustawione w dwa szeregi, tylko skutkiem ciemności, które zatarły ich właściwe kontury, bardziej niż przedtem, przypominały żywych ludzi. Na podłodze, gdzie przedtem leżał ów papier ze słowami wypisanemi czerwonym atramentem, teraz stała mała kałuża, jakgdyby ktoś rozlał czerwony atrament, Ale to nie był atrament. Flambeau, z okrzykiem „morderstwo“, wbiegł do mieszkania i zaczął obszukiwać wszystkie kąty. Ale nie znalazł nic. Izydora Smythe’a nie było w mieszkaniu, ani żywego, ani umarłego.
Po długich, bezowocnych poszukiwaniach, Flambeau i Angus spotkali się znów w przedpokoju.
— Mój drogi — zaczął Flambeau, w podnieceniu mówiąc po francusku — ten pański morderca, nie tylko sam jest niewidzialny, ale potrafi też swoją ofiarę uczynić niewidoczną.
Angus przerażonym wzrokiem rozglądał się po przedpokoju obstawionym manekinami. Dreszcz nim wstrząsnął. Jedna z tych lalek stała, jakgdyby pochylona, nad miejscem, gdzie była czerwona kałuża. Jeden z haków, zastępujących jej ręce, był zlekka podniesiony w górę. Angus z przerażeniem pomyślał, że może biednego Smythe’a zabiło jego własne żelazne dziecko. W rozgorączkowanej wyobraźni widział, jak się maszyny zbuntowały przeciw swemu władcy, i zabiły go. Ale gdyby nawet tak było, co z nim potem zrobiły? Myśli zaczęły mu się mącić w głowie.
— Biedak — rzekł wkońcu głośno. — Znikł, jak chmura na niebie, pozostawiając po sobie jedynie ten czerwony ślad. Historja, jakgdyby nie z prawdziwego zdarzenia.
— Muszę iść natychmiast — odpowiedział Flambeau — i pomówić z moim przyjacielem.
Zeszli na dół, mijając pomocnika portjera, który zapewnił ich, że nikt do mieszkania biednego Smythe’a nie wchodził. Portjer i sprzedawca kasztanów powtórzyli to samo. Lecz Angus napróżno rozglądał się za swym czwartym świadkiem. Policjanta nigdzie nie było widać.
— Gdzie jest policjant? — zawołał z pewnem zdenerwowaniem.
— Przepraszam pana — odezwał się ksiądz Brown — to moja wina. Posłałem go właśnie, aby coś sprawdził. Coś, co zdawało mi się, warte jest sprawdzenia.
— Dobrzeby było, aby zaraz wrócił — rzekł Angus niecierpliwie — gdyż ten biedak tam na górze, nie tylko został zamordowany, ale znikł bez śladu.
— Jakim sposobem?
— Trudno nam będzie na to odpowiedzieć — wtrącił Flambeau. — Nikt do tego domu nie wchodził, a Smythe znikł, jakgdyby go złe duchy uprowadziły. Mnie...
W tej chwili nadbiegł zdyszany policjant i zwrócił się do księdza:
— Tak jest. Znaleziono właśnie trupa biednego pana Smythe’a w kanale, niedaleko stąd.
Angus potarł sobie ręką czoło. — Czyżby sam poszedł i utopił się?
— Nie wychodził wcale z domu — rzekł policjant — mogę przysiądz na to. Zresztą nie utopił się także, gdyż zginął od rany, zadanej mu w samo serce.
— A przecież, jak wszyscy twierdzicie, nikt do tego domu nie wchodził — rzekł poważnie Flambeau.
— Chodźmy stąd — zaproponował ksiądz Brown.
Gdy doszli do końca placu, ksiądz zawołał nagle:
— Ach! jakiż ja głupi. Zapomniałem zapytać się, czy znaleźli także cienki bronzowy worek.
— Dlaczego cienki bronzowy worek? — zdziwił się Angus.
— Dlatego, że gdyby to był worek innego koloru, sprawa musiałaby się zacząć od początku. Jeżeli zaś bronzowy — sprawa jest zakończona.
— Cieszy mnie, że to słyszę — zauważył Angus ironicznie — gdyż dla mnie ta sprawa dopiero się zaczęła,
Ale Flambeau z zainteresowaniem patrzył na księdza.
— Proszę, opowiedz pan nam o wszystkiem — rzekł.
Nie zdając sobie z tego sprawy, okrążali plac.
Ksiądz w milczeniu szedł naprzód. Wkońcu odezwał się:
— Boję się, że wyda wam się to ogromnie mało skomplikowane. W takich sprawach spodziewamy się zawsze rzeczy nadzwyczajnych, a potem sprawa okazuje się bardzo prosta.
Czyście zauważyli jedną rzecz — ludzie nigdy nie odpowiadają na to, o co są pytani, a odpowiadają na to, o czem myślą, że są pytani. Naprzykład: Jedna pani odwiedza drugą, swą sąsiadkę na wsi, i pyta: „Czy ma pani kogo u siebie?“ Osoba pytana nie odpowiada: „Tak, mam u siebie kucharza, pokojówkę, trzech lokai i t. d.“, a odpowiada: „Nie, nie mam nikogo“, przypuszczając zgóry, że sąsiadka pyta o gości. Ale jeżeli w czasie epidemji doktór zapyta tę samą panią: „Kogo pani ma u siebie?“ — natychmiast przypomni sobie obecność kucharza, lokai i pokojówki. Takie są już właściwości każdego języka. Nigdy na pytanie nie otrzymujemy zupełnie dokładnej odpowiedzi, nawet jeżeli odpowiedź zgadza się z prawdą. Gdy ci czterej, skądinąd uczciwi ludzie, zapewniali nas, że nikt nie wchodził do domu, to nie znaczyło, że nikt tam nie wchodził, tylko, że nie wchodził nikt taki, o kogo, w ich mniemaniu, mogło wam chodzić. Gdyż wchodził i wychodził stamtąd człowiek, i oni go widzieli, ale o nim nie pomyśleli.
— Niewidzialny człowiek? — spytał Angus, podnosząc brwi.
— Niewidzialny dla ich myśli, zwróconej gdzieindziej.
Ksiądz Brown pogrążył się w zadumie, potem ciągnął dalej cichym, spokojnym głosem:
— W takich wypadkach takiego człowieka się nie widzi, póki jakiś drobiazg nie naprowadzi myśli w jego kierunku. I na tem polega jego spryt. Moją myśl w jego kierunku zwróciło parę szczegółów w opowiadaniu pana Angusa. Przedewszystkiem uderzyło mnie to, że Welkin lubił chodzić na długie spacery; następnie użycie gumowanego papieru pocztowego do naklejenia na szybie. Następnie najbardziej moją uwagę zwróciły dwie rzeczy, które mówiła ta młoda osoba, pańska znajoma ze sklepu, które nie mogły być prawdziwe. Niech się pan uspokoi — dodał, widząc niespokojne poruszenie Angusa — ona była pewna, że mówi prawdę, ale tak nie było i nie mogło być. Nikt nie może być zupełnie sam na ulicy, w chwili, gdy otrzymuje list, i nie może być zupełnie sam, gdy ten list zaraz zaczyna czytać. Ktoś musi być w pobliżu; tylko na niego nie zwraca się uwagi.
— Dlaczego ktoś musi być koniecznie w pobliżu? — pytał Angus.
— Dlatego — odpowiedział ksiądz Brown — że jeżeli wykluczymy z naszego rozumowania gołębie pocztowe, ktoś ten list przynieść musiał.
— A więc, pan przypuszcza — spytał Flambeau — że Welkin sam zanosił listy swego rywala?
— Tak, jestem tego pewien. Welkin sam zanosił te listy, gdyż zanosić je musiał.
— Niewiele z tego wszystkiego rozumiem — zawołał Flambeau. — Któż jest ten człowiek, jak wygląda? Dlaczego jest dla wszystkich niewidoczny?
— Chodzi zwykle bardzo ładnie ubrany, w uniformie granatowym z czerwonemi i złotemi wypustkami — odpowiedział ksiądz prędko i dokładnie — i w tym pięknym i rzucającym się w oczy kostjumie wszedł dzisiaj, w obecności czterech ludzi, do domu Smythe’a. Zabił go, i wyszedł, wynosząc go ze sobą.
— Na miłość boską! to wszystko brzmi, jak bajka. Chwilami zdaje mi się, że zwarjowałem — zawołał Angus.
— Nie, pan nie zwarjował. Jest pan tylko trochę niespostrzegawczy. Nie zwrócił pan nigdy uwagi na takiego człowieka, jak ten naprzykład — i zrobiwszy parę pośpiesznych kroków naprzód, położył rękę na ramieniu listonosza, który ich niespostrzeżenie wymijał w cieniu drzew.
— Nikt nie zwraca uwagi na listonoszów — mówił w zamyśleniu — a jednak to są ludzie, jak inni i jak inni, podlegają namiętnościom; przy tem noszą zwykle ze sobą duże, lekkie bronzowe worki. W takim worku można z łatwością wynieść trupa małego człowieka.
Listonosz, wysoki, jasnowłosy człowiek, zamiast spokojnie się odwrócić, chciał odskoczyć w bok. Zatrzymany, spojrzał na nich przerażonym wzrokiem, przyczem wszyscy trzej zauważyli, że oczy jego zezują w najokropniejszy sposób.
Flambeau powrócił do swego wytwornego apartamentu. Angus — do pani swego serca. A ksiądz długo jeszcze, w towarzystwie mordercy, chodził po zaśnieżonych ulicach. Co sobie w tę cichą, mroźną noc powiedzieli — nigdy nam nie będzie wiadomem.


FRÉDÉRIC BOUTET

CZŁOWIEK, KTÓRY POŚLUBIŁ WŁASNĄ ŻONĘ

Józef Langlois szedł przez pustą ulicę Bosquet, pogrążoną w miękkiej mgle listopadowej nocy. Nie śpieszył się, był szczęśliwy, że może chodzić, oddychać po tym obiedzie zbyt sytnym, zbyt długim, w restauracji dusznej, mocno oświetlonej i bardzo rozbawionej; a przedewszystkiem szczęśliwy, że umysł jego, odpoczywa po tylu godzinach rozmowy, podczas której musiał wykładać swoje teorje o sztuce i dekoracji, opowiadać w taki sposób o swoich projektach, aby zainteresować grubego Maksymiljana Duthil, człowieka ciężkiego i sprytnego, serdecznego i ostrożnego, zarozumialca i rozumnego, w rękach którego leżała jego przyszłość, oraz długo wyczekiwany tryumf.
Po przejściu około Szkoły Wojskowej, skręcił w długą ulicę. Wybiła pierwsza, gdy znalazł się przed swoim domem. Idąc do oficyny, w której mieszkał, musiał przejść koło stróżówki, krzyknął głośno swoje nazwisko. Otworzył drzwi z przedpokoju, wszedł do mieszkania. Różowa, przyćmiona lampa, rzucała światło na barwne urządzenie, plamy matowego złota, błyszczącego niklu... W powietrzu unosił się delikatny zapach chypre’u.
— To ty, Ziuku? Dobry wieczór. Która godzina? odezwał się młody, zaspany głos.
Na kanapie, która stała w cieniu, poruszyła się młoda kobieta, usiadła. Chciała przetrzeć oczy, ale się powstrzymała.
— Dobry wieczór Zuziu... Spałaś?
— Tak... Zdaje mi się... Widzisz Ziuku, wszystko skończyłam, więc się położyłam.
— Może, biedne dziecko, za bardzo się męczysz...ciągle ci to mówię...
— Ależ nie, to nic nie jest. Pocałuj mnie..
Wstała i podeszła do niego. On odkręcił wyłącznik: teraz postać kobieca była jasno oświetlona... Długi fartuch w niebieską i białą kratkę zasłaniał jej wysmukłą kibić; śliczna i delikatna główka tworzyła ciekawy kontrast z tem ubraniem gospodarskiem. Włosy opadały, jak frendzle wzdłuż policzków, delikatnych i pełnych, piękne duże oczy niebieskie z zielonkawym odcieniem, trochę krótkowzroczne, długie zafryzowane rzęsy, usztywnione, umalowane i oddzielone przez jakiś kosmetyk, dawały pewną zuchwałość [sp]ojrzeniu.
— Ach, nie zdjęłam fartucha! Zawołała zmieszana.
Zrzuciła fartuch i ukazała się we wspaniałej pyjamie z białego jedwabiu, haftowanego w złote i niebieskie kwiaty, która podkreślała wysmukłość jej figury z ledwo widocznemi biodrami i płaskim biustem.
— A więc co ci powiedział pan Duthil? Zadowolony jesteś? — pytała się tonem niepewnym i ciekawym.
Józef Langlois pocałował ją serdecznie i czule, poczem zdjął palto i kapelusz. Średniego wzrostu, szeroki w ramionach, doskonale ubrany, twarz pełna i gładka, włosy kasztanowate, kręcące się dookoła szerokiego czoła, oczy przenikliwe i poważne; wyglądał na trzydzieści pięć lat, robił wrażenie człowieka wartościowego, rozsądnego, energicznego i inteligentnego.
— Widzisz kochanie, pan Duthil bardzo się interesuje mojemi pracami... Rozmawialiśmy długo, podczas i po obiedzie... Obiad znakomity... Po raz pierwszy byłem z nim sam i mogłem mu dokładnie objaśnić, czem jestem i jaki rodzaj sztuki stosowanej stworzyłem. Pomimo bogactwa i zarozumiałości posiada dobry smak... Ale kochanie, jestem trochę zmęczony... Może się położymy? Potem ci opowiem.
— Zaczekajmy chwilę, dobrze? Rosół jeszcze się nie ugotował, zaprotestowała młoda kobieta głosem zupełnie naturalnym. Muszę nawet zagrzać...
Nie zdziwiło to Józefa Langlois. Zapalił papierosa i usiadł wygodnie w fotelu, skąd dochodził lekki zapach rosołu, który dziwnie się łączył z zapachem chypre’u i dymem papierosów.
— Za kwadrans będzie gotów, powiedziała wracając. Więc Ziuku, masz nadzieję, że pan Duthil?... Mój Boże, jaka ja będę szczęśliwa...
— Nie prorokujmy moja maleńka Zyto...
— Ziuku, nazywaj mnie Zuzią, gdy jesteśmy sami... Gdy nazywasz mnie Zytą, jeszcze dzisiaj mam wrażenie, że nie do mnie się odzywasz... również jak nie mogę się poznać w lustrze...
— Dziecko z ciebie... Sprawa się tak przedstawia: pan Duthil chce, abym zrobił projekty kilku mebli, nad których wykonaniem sam czuwać będę. To jest na początek. Chce się przekonać, jakie są moje zdolności. Mam wrażenie, że nawet do przedsiębiorstwa, któreby go interesowało, włożyłby jakiś większy kapitał... Jeżeli będzie zadowolonym z mojej pracy, gdy przekona się, że może mieć do mnie zaufanie, napewno mnie poprze...
— Mój Ziuku, jakby to było dobrze...
— Tak, ale nie trzeba go ani przynaglać, ani narzucać, ani wzbudzać nieufności, ani też dać poznać, że szuka się jego poparcia. Nie jest skąpy, ale kilkakrotnie dał się wciągnąć i to go zraziło. Zawsze radzi się siostry, która ma wielki wpływ...
— Ma siostrę?
— Tak, baronową Wosiga, z domu Duthil, starszą od niego i jeszcze bogatszą... była zamężna, rozwiedziona, drugi raz zamężna, drugi raz rozwiedziona... kochankowie... różne przygody... obecnie bogobojna, surowa... Mieszka razem z bratem, we wspaniałym pałacu na ulicy du Bois, który ci pokazałem... Aby Duthil popierał, trzeba mieć jej uznanie... Mam w przyszłym tygodniu, być u niej na obiedzie... Narazie on ma przyjść do mnie, pojutrze o trzeciej... Oficjalnie przychodzi po to, abym mu pokazał projekty i meble... W rzeczywistości, mam wrażenie, że chce także i przedewszystkiem przekonać się, jak ja żyję... Jest ciekawy, jak stara baba.
— Pojutrze o trzeciej godzinie... będzie czysto i porządnie... Powiedz, czy moja obecność jest konieczna?...
Młody człowiek zastanowił się,
— Nie wtedy — gdy przyjdzie. Wyjdziesz wcześniej, ale wrócisz do domu przed czwartą, niespodzianie... Zrobi to doskonałe wrażenie... Będzie tobą zachwycony... Przybierzesz niedbałą pozę... Będziesz interesująca... Już sama wiesz...
— Zrobię wszystko, co będę mogła... bądź spokojny, rzekła zasmuconym głosem.
— Widzisz kochanie, ciągnął Józef, pan Duthil chciał przyjść jutro... Nie zgodziłem się... Wiesz dla czego?... Bo jutro jest 17 listopada, upływają cztery lata...
— Ach, Ziuku, nasza rocznica ślubu! Jakiś ty dobry, że wśród tylu zajęć pomyślałeś o tem... Ja pamiętam ale... Więc powiedz, będziemy cały dzień razem... Pojedziemy na wieś, chcesz?...
— Na wieś, w listopadzie?...
— Nic nie szkodzi, jest ładnie... Albo zostaniemy w Paryżu, wszystko jedno, aby razem... Jakiś ty dobry, żeś o tem pomyślał...
— Przyniosłem ci nawet drobiazg... Ach, głupstwo...
Z kieszeni wydostał emaljowaną bransoletkę. Młoda kobieta klasnęła w ręce zachwycona, usiadła na kolanach męża, aby go serdecznie ucałować.
— Jakiś ty kochany, taka jestem zadowolona... Mój Boże, rosół!...
Pobiegła do sąsiedniego pokoju i wróciła.
— Zgasiłam gaz. Rosół będzie świetny... Teraz można iść spać.
Zabrała się do zdejmowania z sofy haftowanych poduszek, pod któremi leżały poduszki do spania.


∗             ∗

Józef Langlois urodził się trzydzieści sześć lat temu w Grenobli. Ojciec jego, profesor matematyki, matka, córka skromnego urzędnika, uważali, że jedno dziecko im wystarczy. Józef miał dziesięć lat, gdy ojciec dostał posadę w Paryżu i cała rodzina, wraz ze służącą, przeprowadziła się. Niezamożni, zachwyceni i zaniepokojeni mieszkaniem „w stolicy“, państwo Langlois, przy ulicy Abbé Gregoire wynajęli tanie mieszkanie, składające się: z małego salonu, jadalnego, sypialni i trójkątnego pokoju o ściętym dachu, był to gabinet pana Langlois. Józef spał w przedpokoju, parawan zasłaniał jego składane łóżko, mył się w kuchni. Taka półnędza była mu obrzydliwą; będąc jeszcze dzieckiem, śnił o wspaniałych wnętrzach, wielkich mieszkaniach komfortowo i bogato urządzonych. Był inteligentny i pracowity; rodzice dumni z niego, zastanawiali się nad jego przyszłością. Ojciec chciał, aby poszedł drogą naukową, matka, przez romantyzm, marzyła o karjerze artystycznej. Zgodzili się na coś pośredniego. Józef został architektem. Tego samego roku, gdy wstąpił do szkoły, umarł ojciec. Dochody się zmniejszyły, oddalono służącą, która w czasie wycieczek gospodarskich pani Langlois, dała mu pierwsze lekcje miłości.
Po śmierci męża pani Langlois żyła tylko dla syna. Józef odziedziczył trójkątny gabinet, pracował ze zdwojoną energją, ale architektura mu nie wystarczała, marzył o rzeczach żywotniejszych i barwniejszych... Po ukończeniu szkoły, był na posadzie u wziętego architekta, wtedy zaczął szukać właściwego powołania, studjując dekoracje wnętrz.
Wysłany w okolicę Tours, aby poprowadzić roboty przy odnowieniu pałacu, poznał młodą dziewczynę, Zuzannę Larigue, ładną i dobrze wychowaną, która po śmierci rodziców, miała zostać damą do towarzystwa grymaśnej starszej pani. On się w niej zakochał, ona w nim. Pobrali się w Tours i gdy prace były zakończone, zabrał ją do Paryża do matki. Zamieszkali na ulicy Abbé Gregoire i z salonu zrobili dla siebie pokój sypialny. Rok... dwa lata... Obecne życie dla Józefa było dzięki miłości mniej przykre, ale zarazem i bardziej irytujące, bo czas mijał... Wreszcie ustalił swoje powołanie: sztuka dekoracyjna; rysował, fantazjował, był zadowolony ze swojej pracy. Ale jak się dać poznać?... Jak dojść do powodzenia, sławy, bogactwa?... Zastanawiał się nad tym problemem, starał się zrozumieć na czem polega powodzenie... Mówił tylko o tem ze swoją młodą żoną, która zachwycona, pogrążona w miłości, starała mu się przypodobać, zastępując w gospodarstwie, ciężko chorą panią Langlois.
Stara pani Langlois umarła... Gdy przeszła pierwsza rozpacz, Józef Langlois tak rzekł do swej żony.
— Moja kochana, mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia. Już dłużej tak żyć nie można. Póki żyła biedna matka, nie mogłem działać... Opuścić ją, byłoby okrucieństwem... Obecnie jesteśmy wolni... Chcę dojść do celu, być sławnym, zarabiać pieniądze dla ciebie i siebie. Mam trzydzieści cztery lata, dłużej czekać nie mogę...
— Ale Ziuku, co zamierzasz uczynić?
— Trzeba z gruntu zmienić tryb życia... Jak chcesz, aby się powodziło na ulicy Abbé Gregoire, w mieszkaniu przyzwoitem i skromnem, gdzie meble są malowane na orzech i gdzie niema kuchennych schodów... Wstydziłbym się przyjąć kogokolwiek... Nie można mieć rozgłosu, gdy żona nie posiada ani pięknych sukien, ani biżuterji, gdy samemu także nie jest się elegancko ubranym. Odpowiedzialny szef biura musi uchodzić za niezdolnego, gdy widzą jego ubóstwo, nie można dojść do sławy, gdy się jest ubogiem małżeństwem, które ludzi proszą raz na rok na jakieś przyjęcie i to w dodatku z litości. Rozumiem powodzenie życiowe, widzisz, ludziom trzeba zamydlić oczy... A więc musimy stąd się wyprowadzić. Wszystko sprzedać, co uzyskamy ze sprzedaży, w połączeniu z naszemi oszczędnościami, będzie fundamentem przyszłości. Mogę mieć mieszkanie w pobliżu Inwalidów, w szykownej dzielnicy. Jeden z moich przyjaciół oficer, wyjeżdżając do Kolonji, odstępuje mi je. Urządzę się według moich upodobań, planów; modernistycznie i artystycznie... Zamieszkam sam.
Z rozpaczliwym krzykiem rzuciła się Zuzia na męża.
— Ziuk, chcesz mnie porzucić?
— Ależ nie, zwarjowałaś... My się nie rozstaniemy... Dla ludzi będziesz moją przyjaciółeczką... Będziem prowadzili życie tajemnicze i wesołe... Nikt nie będzie wiedział, że jesteśmy mężem i żoną. Poza mieszkańcami tego wstrętnego domu, nikt ciebie nie zna. Wyprowadzę się stąd, nie zostawiając adresu, powiem, że udaję się w podróż... Jeżeli chcesz, możemy nawet pojechać na Południe. Wrócimy odświeżeni, zmienieni... Opuszczę mego szefa, mówiąc jemu i kolegom, że przerzucam się na sztukę dekoracyjną. Odwiedzę tych, którzy mi są potrzebni. Nie będę żyć jak niedźwiedź.
— Ale ja... Ziuku... ja... ty wiesz ja wszystko zrobię, co zechcesz... Ale pomyśl, już nie będę twoją żoną, już nie będzie jak dawniej...
— Ależ dla nas nic się nie zmieni... To dla ludzi... To nie przez snobizm antyburżuazyjny... Zrozum mnie dobrze, to kwestja budżetu... Tak...
— Wydatek będzie taki sam...
— Tak, nawet trochę większy... Ale będziemy szykowni, a nie nędzni. Kiedy młody człowiek jest elegancki? Gdy ma nieskazitelnie skrojony smoking, dobrze leżące garnitury, szykowną garsonierę i gdy ma przyjaciółkę ładnie ubraną. Małżeństwo legalne... pomyśl: apartament, służba, proszone obiady, suknie pani itd., itd. Eleganckie życie kawalera nic nie kosztuje... w porównaniu... Proszę cię, abyś się nieco poświęciła dla przyszłości, zgadzając się na nasze tajemnicze życie... Zrozum, nikt nawet nie będzie wiedział, że razem mieszkamy. Będziesz szykowną kobietką, moją przyjaciółką. Przeistoczysz się, zobaczysz. Będziesz urocza, przyniesie mi to zaszczyt... A po kilku latach, gdy się mi powiedzie, będę znany, powiem, że zlegalizowałem nasz związek... Wyjedziemy, i po powrocie przedstawię cię jako moją żonę... Nikt się nie dowie...
I ciągnął długo, wymownie, przekonywująco. Zuzia dała się przekonać, zresztą, mało było rzeczy, których nie mógłby z nią przeprowadzić.
Trzy miesiące po tej rozmowie, w dzielnicy Inwalidów zamieszkał Józef Langlois, artysta-dekorator. Zuzia, skromna panienka z prowincji, w ubogich sukniach, o przezroczystej cerze, o jasnych niewidocznych rzęsach, o dużych jasnych włosach, o urodzie delikatnej przeistoczyła się na Zytę oryginalną i czarującą modną laleczkę, którą widzieliśmy jak wstawała z kanapy, w fartuchu w kratkę, na haftowanej pyjamie, aby odstawić rosół.
Gospodarski fartuch i rosół... tak. Zuzia chciała mieć powierzchowność, która odpowiadała planom Józefa, wygląd tajemniczy przyjaciółeczki, zapewne tancerki, a może kokainistki. Zgadzała się na nieobecność, gdy chciał być sam, aby przyjąć kogoś — wrócić, gdy on uważał, że obecność jej będzie wskazana... Przez okrągły rok nosiła ten sam kostjum, z doskonałego magazynu, ale oszczędny, ponieważ nosiła go i zimą, chociaż marzła, i latem chociaż było za ciepło. Jadała zawsze w domu, ale o takich porach, aby się nikt tego nie domyślił... Na wszystko się zgodziła, ale dziedzicznie obciążona zamiłowaniem do gospodarstwa (matka jej była wyrocznią w kwestjach domowych i nikomu nie ustępowała w czystości mieszkania i jakości kuchni), z prawdziwem zadowoleniem zamiatała i froterowała podłogi, w godzinach, w których wiedziała, że nikt nie przyjdzie. W międzyczasie, prała swoją bieliznę, bluzki, szyła, reperowała. Z chytrością, aby nie być przyłapaną, załatwiała zakupy w odległych i rozmaitych dzielnicach, przynosząc mięso i jarzyny w muzycznej tece, co naprowadziło ludzi na myśl, że jest w teatrze. Wieczorem, gdy już było obojętne, czy zapachy kuchenne dostaną się do mieszkania, gotowała zdrowe, gospodarskie dania — pieczeń wołową, potrawkę z kury, kotlety z groszkiem — które następnego dnia odgrzewała. W ten sposób żołądek ukochanego Ziuka był zabezpieczony przeciwko wyłącznemu jedzeniu szynki i jaj, a co najważniejsze, przeciwko jedzeniu restauracyjnemu. Te gospodarskie zajęcia wśród wypadków i kłopotów nowego życia, do którego Zuzia się z trudem przyzwyczaiła, były prawdziwą pociechą.


∗             ∗

Obszerny przedpokój o szarych ścianach, fryz z czerwonych piwonji (efekt nieco banalny, Langlois nie był zadowolony), stał tam wieszak i skrzynia drewniana, potem był kolosalny długi pokój (dwa pokoje połączone) ściany chabrowe, z ozdobami z matowego złota i owalne lustra bez ram, kilka sztuk mebli; bardzo niskie łóżko-kanapa. Rozmieszczone po obu stronach szafki, twórzyły bibljotekę i stół, wielkie biurko z egzotycznego drzewa z inkrustacją i ozdobami z niklu, z tego samego drzewa trójkątny stolik i nader praktyczna szafa, u góry miejsce na książki i artystyczne drobiazgi, niżej szuflady jak w komodzie, po obu stronach wysokie drzwi: dwa duże fotele, chabrowe jak ściany, kanapa na której leżało białe futro; całość niepretensjonalna i harmonijna. Ostatni pokój, szeroka kuchnia, przerobiona na łazienkę, cała z mozajki, niebieskiej i białej, była zaopatrzona w instalacje hydropatyczne, zlew był przerobiony na toaletę, stała tam także mała szafka lakierowana na biało i skrzynia, której pokrywa tworzyła ławeczkę.


∗             ∗

Właśnie na tej skrzyni Józef Langlois usiadł zaniepokojony. Pan Maksymiljan Duthil, który kończył przegląd mieszkania był razem z nim w kuchni i artysta bał się, aby ten człowiek wpływowy, bezceremonialny i ciekawy nie zajrzał do skrzyni, do której, rano Zuzia włożyła marchewkę i kartofle, co mogłoby wywołać najgorsze wrażenie.
— Tu jest uroczo, — oświadczył pan Duthil, gdy wszystko dokładnie obejrzał. Tu jest uroczo, praktycznie, pięknie... Co do dużego pokoju, ten jest wspaniały...
Wyszli z kuchni i weszli do wspomnianego pokoju. Józef Langlois poczęstował gościa wschodnimi papierosami. Pan Duthil wgłębiony w fotel, palił z zadowoleniem, urządzenie było ładne, malarz był mu sympatyczny.
— Jestem zachwycony... stworzył pan piękne wnętrze... To jest naprawdę wymarzone kawalerskie mieszkanie...
— Na pied-à-terre, na kawalerskie mieszkanie, tak to jest wystarczające, powiedział niedbale Józef. Wygodnie mi jest tutaj pracować... Z biurka jestem obecnie zadowolony... sporo mnie to trudu kosztowało, aby wybrnąć... ale...
— Szafa także jest świetna, zachwyca oko swoją harmonją linji... Drzwi na prawo i lewo?...
— Ubrania... środek, bielizna, krawaty... Przeważnie tutaj mieszkam, mam wszystko, co mi jest potrzebne, książki, projekty, telefon...
— Ach, jest pan szczęśliwy, wolny od wszelkich zmartwień, może pan poświęcić się swoim pięknym pracom...
Dał się słyszeć dźwięk przekręcanego klucza w zatrzasku, drzwi się otworzyły. Weszła Zuzia w kostjumie i kapeluszu. Langlois zrobił minę zdziwioną i omal że niezadowoloną.
— Ach to ty maleńka... Nie spodziewałem się.
Przedstawił „Pan Duthil — panna Zyta“.
Pan Duthil ukłonił się podziwiając urocze zjawisko, jakie z siebie uczyniła Zuzanna. Zdjęła kapelusz i palto. Usiadła i, milcząc, zapaliła papierosa. Wstała tylko, aby na żądanie Langlois podać porto. W dalszym ciągu milcząc, nalała do kieliszków złocisty płyn, potem znowu usiadła na kanapie, nie wtrącając się do rozmowy obu mężczyzn, wyjęła róże z wazonu i wąchała.
— Lubię róże — powiedziała do pana Duthil, który jej się z tajonem zainteresowaniem przyglądał. Było to jedyne zdanie, jakie padło z jej ust.
— To pana przyjaciółka — szepnął pan Duthil Józefowi Langlois, gdy go odprowadzał do przedpokoju.
— Tak, dobra dziewczyna, bardzo przywiązana, rozsądna... nieco milcząca i dziwaczka, ale szczera...
— Jest zachwycająca, linja, szyk... Musi pana ubóstwiać... Ach mój kochany, urządzenie pańskie jest kompletne... Widzę, że pan należy do tych, którzy potrafią chwytać szczęście... Jestem zachwycony, że miałem przyjemność poznać pana, będę szczęśliwy, gdy poznam pana bliżej... W poniedziałek zechce pan przyjść do mnie na obiad... Omówimy meble... Siostra moja także chciałaby zamówić... Pan ma prawdziwy talent... Przyszłość do pana należy, niech mi pan wierzy... Do zobaczenia w poniedziałek.
— Ładnie wyglądałam Ziuku, prawda? — zapytała Zuzia męża, głosem dziecka, które czeka na pochwałę.
Po pewnym czasie, dekorator Józef Langlois zaczął zdobywać sławę. Zaprojektowane meble dla pana Duthil i baronowej Dosiga, ściągnęły jeszcze inne zamówienia, ale nie była to jeszcze sława i majątek, o którym marzył.
Środki nie wystarczały mu, aby wykonać swoje wielkie projekty i zdobyć nimi świat. Pokładał nadzieję w panu Duthil, którego widywał często, albo u niego lub też u siebie... Pan Duthil chętnie odwiedzał artystę...
Jednego wieczoru, po obiedzie u pana Duthil, Langlois wrócił do siebie bardzo podniecony. Zuzia siedziała pod różową lampą i cerowała jedwabną pończochę.
— Wszystko w porządku — powiedział Józef — Duthil popiera mnie. Po obiedzie poszliśmy razem do gabinetu i powiedział mi, że jest zdecydowany...
Zuzia blada ze wzruszenia, rzuciła się mężowi na szyję..
— Mój kochany, mój kochany, co za szczęście...
— Poczekaj, rzecz się komplikuje... Tak, z twojego powodu...
— Boże!
— Poczekaj... Duthil powiedział mi: „Niech pan wybaczy mi moją śmiałość, ale musi pan wiedzieć, co ja i moja siostra sądzimy... Moglibyśmy bardziej pana popierać niż to czynimy i chętnie czynilibyśmy, gdyż oboje mamy całkowite zaufanie do pana... Ale siostra jest surowych zasad, przyznaję, że i ja również... Pański związek jest nielegalny... Na przyszłość będzie to dla pana przeszkodą... i nas w towarzyskich stosunkach będzie krępować... No i kwestja moralności... Proszę o wybaczenie. Że młody człowiek, znany elegancki artysta, jak pan, ma przyjaciółkę... wszystko w porządku... Ale człowiek, który ustala swój byt, który chce mieć naczelne stanowisko... Mój kochany, pańska przyjaciółka Zyta, jest urocza, inteligentna, poważna, uczciwa, głęboko pana kocha... Przyznam się panu, że, aby ją wypróbować, asystowałem, dawałem jej świetne warunki...“
— Mój Boże, opowiedział ci o tem — krzyknęła Zuzia, chowając głowę w dłoniach.
— Tak, dodał mi, że odtrąciłaś go z takiem oburzeniem, z taką godnością, w której kryła się domieszka rozczulającej trwogi, aby na skutek tego nie zerwał ze mną stosunków, abym nie stracił jego poparcia... był do głębi wzruszony... To przyzwoity człowiek... w głębi. Krótko mówiąc, chce, abym cię poślubił. Powiedział mi, że w ten sposób postępując będzie i przyzwoicie i praktycznie,
— Ależ Ziuku, to świetnie, tego właśnie chciałeś: pobrać się ze mną, gdy dojdziesz do powodzenia... Mój Boże, jaka ja jestem szczęśliwa! Zrobimy, jak powiedziałeś, pojedziemy na prowincję, niby się pobrać, Ale co się stało? Wyglądasz, jakbyś był niezadowolony...
— Moje biedactwo, trudności to większe, niż przypuszczasz. Nie dość, że pan Duthil chce, abym cię poślubił, ale chce być moim świadkiem, a pani Dosiga twoim... W ten sposób poniosą zasługi, małżeństwo będzie ich dziełem... będą cię przyjmować u siebie. Nie mogłem odmówić...
— Ależ Ziuku, ponieważ jesteśmy małżeństwem, nie można więc... Słuchaj, musisz wyznać prawdę panu Duthil...
— Nigdy! Pomyśl!... Za jakiego kłamcę, za jakiego oszusta weźmie mnie, gdy mu się przyznam, że kazałem żonie grać rolę przyjaciółki... Posądzi mnie, że nikczemne powody skłoniły mnie do tego... Ty Zuziu znasz mnie i zrozumiałaś... Ale na zawsze upadnę w jego oczach. Nie będzie miał zaufania, odmówi mi poparcia... może wszystko wygadać... I ta stara kwoka, jego siostra... No chcą być na naszym ślubie, musimy się pobrać... trudno...
— Ziuku, przecież to warjactwo...
— Trzeba, nasza przyszłość od tego zależy... Między triumfem lub ostateczną porażką musimy wybierać... Musimy się pobrać...
Chodził podniecony po pokoju.
— Ziuku, pomyśl, popełnisz bigamję... Można być skazanym za bigamję... Poczekaj, zajrzę do encyklopedji...
— Zostaw, nie popełnię bigamji, przecież tę samą kobietę poślubiam. Zastanów się, co robimy? Przedewszystkiem nikt nie będzie wiedział... Pobraliśmy się w Tours, już dosyć dawno... I jestem pewny, że niema prawa, któreby zabroniło po raz drugi żenić się z własną żoną... Rozwiedzeni małżonkowie mogą się pobrać więc?
— Ale myśmy się nie rozwiedli.
— Tem gorzej. Uporządkujemy nasze papiery i jak tylko można będzie najwcześniej to się pobierzemy, przy świadkach pani Dosiga i pana Duthil. Trzeba, mówię ci, Zuziu, trzeba...
— Gdybyś się poradził.
— Zrobię wrażenie idjoty... Zresztą, w razie niedyskrecji... Nie, nie można się wahać; materjalnie jest to świetne, trzeba się zgodzić... No cóż Zuziu, zdecydowałaś się?...
Rzuciła mu się w ramiona, łkając, rzekła:
— Jestem zbyt szczęśliwa!... Ja ci tego nie mówiłam, ale było mi to strasznie przykre, że nie robiłam wrażenia twojej żony... Ziuku, jakie to zabawne, będziesz dwa razy moim mężem.


∗             ∗

Dobrobyt małżeństwa zaczął się od dnia drugiego ślubu, który wkrótce potem się odbył. „Dom Artystyczny“ Józefa Langlois miał wielkie powodzenie wśród eleganckiego Paryża. Zyta, która znowu była Zuzią, pomimo wielkich sukcesów, pozostała prostą, przywiązaną, kochającą żoną.
— Ona jest urocza, tak urocza, dobrze wychowana, taktowna — mówiła o niej z dobrotliwą życzliwością baronowa Desiga, na stronie zaś dodawała:
— Trzeba dobrze znać jej przeszłość, aby uwierzyć, że była małą kokotką.


HENRYK MANN

POJEDYNEK AMERYKAŃSKI

Gdy wybiła godzina druga, a przyjaciele wypili wszystko, co na stół postawił Łukasz Bols, wybuchł nagle zatarg; nikt nie mógł pojąć, dlaczego. Siebert wyraził się lekceważąco o pewnej damie, o której żaden człowiek nie mówił inaczej, jak tylko lekceważąco. Michelsen rzucił się na niego i cisnął o ziemię. Potem splunął na plamę na podłodze, gdzie właśnie leżała twarz Sieberta. Inni utrzymywali, że Siebert został obrażony i z uporem pijackim nie spoczęli, aż on sam w to uwierzył. Obaj przeciwnicy miotali się i wygrażali; wkrótce wszyscy opuścili bar.
Na dworze, po ożywionych naradach, zgodzili się trzej świadkowie zajścia, że tylko pojedynek może uratować honor obu przeciwników. Siebert i Michelsen chcieli z miejsca rozegrać walkę. Gdy ich rozdzielono, oparł się Leopold Wiese o dom i począł filozofować: Nie można żądać od żadnego kulturalnego człowieka, by zabijał swego wroga. Wobec tego w danym wypadku zachodzi jedynie możliwość amerykańskiego pojedynku.
Doktor Libbenow bronił romantyki starcia na białą broń. Lecz zdanie jego nie utrzymało się.
W kawiarni przystąpili wszyscy do bilardu. Leopold Wiese miał największą chusteczkę do nosa; przy pomocy Branda zrobił z niej woreczek, zaś doktór Libbenow rozpostarł ramiona i przesłaniając swem ciałem to, co tamci czynili, wołał wciąż w stronę obu przeciwników: „Nie patrzeć!“ Potem trzej przyjaciele wezwali obu przeciwników i podając im woreczek, zażądali, by każdy z nich włożył prawą rękę i wyciągnął kulę. Siebert pierwszy wsunął swą rękę i po chwili ujrzał w niej ciemną kulę. Michelsen miał w ręku białą... Uroczyście obwieścił doktór Libbenow rezultat losowania.

Około południa siedział Siebert na swem łóżku i przemyśliwał nad dokuczliwym bólem głowy, srodze mu dolegającym. Gdy uświadomił sobie wreszcie, że wina spada całkowicie na Bolsa, przypomniał sobie nagle, że jest ni mniej ni więcej jak tylko skazanym na śmierć. Przeraził się, a równocześnie niemal pomyślał: „Ach, nonsens!“ Po chwili przeszło mu przez myśl: „Tamci napewno zażartowali! Nie pamiętają z pewnością już o tem“. Całkiem pewny nie był jednak tego. „Najgłupszy z tego wszystkiego był powód, O taką Melanję!... Skąd przychodzi Michelsen do tego, by się nagle za nią ujmować? Tak pijanym nie wolno być żadnemu człowiekowi. Zawstydzę go, wypominając mu to. A jeśliby mimo to chciał tak postępować, jakoby między nami zaszło coś poważnego, trzeba będzie z nim poprostu zerwać, jako z nieinteligentnym człowiekiem. Ale na dzisiejszą premjerę przecież przyjdzie. Musi mi przecież zwrócić sześć marek, które wyłożyłem na bilet dla niego“.
W pewnym niepokoju opuścił Siebert mieszkanie. Uczuwał potrzebę ujrzenia Michelsena, spojrzenia mu w twarz i wybadania jej. W restauracji nie spotkał go, chociaż zegar nie wskazywał jeszcze pierwszej. Wczorajsi kompani już opuścili lokal restauracyjny; było to sprzeczne z ich codziennymi nawykami. Choć Siebert nie dawał po sobie niczego poznać i starał się wobec spotkanych w restauracji znajomych zachowywać spokój ducha i równowagę umysłu, to przecież skrycie trawił go jakiś niepokój i pomyślał: ,,Gdyby ci tu wiedzieli o całej tej historji, jakżeby się wobec mnie zachowywali? Jestem zaprawdę w osobliwem położeniu...“
Głęboko zamyślony szedł ulicą. Zdało mu się, jakoby z jednego ze sklepów wyszedł właśnie Leopold Wiese i zoczywszy go, dziwnie szybko wszedł do drugiego sklepu. Pewne to nie było, ale wkrótce potem dojrzał, że Brand, by się z nim nie spotkać, skręcił szybko w boczną ulicę. Niepokój Sieberta wzrastał. Kilkakroć przeszedł mimo domu, w którym mieszkał Michelsen. Wreszcie wszedł. Usłyszał za drzwiami głos Michelsena; telefonował właśnie. Służący natomiast oświadczył, że pana niema w domu. Siebert chciał się uśmiechnąć ironicznie, jednak na twarzy jego wypełzł tylko grymas.
Wyszedłszy, uczuł lekkie odurzenie. „Że też takie rzeczy mogą się komu przydarzyć! Że też nie można wcale polegać na policji!“ Instynktownie wrócił do swego mieszkania, a gdy zamknął za sobą drzwi, zawołał głośno, chociaż nikogo w pokoju nie było: „Czy wszyscy powarjowali? Obchodzą się z kimś tak, jakby rzeczywiście był już gotów. To jest poprostu wybryk!“ Opanowała go złość i począł przytupywać nogami; czynił to zresztą zawsze, gdy mu się nie udawały tranzakcje giełdowe.
Po tem wyładowaniu temperamentu przyszło głębokie przygnębienie. Przypomniał sobie, że Michelsen jest sierżantem w rezerwie. „To wpływa na charakter. Człowiek wdaje się z takim, myśli, że ma do czynienia z inteligentnym człowiekiem, a to istny dzikus. Gdyby przynajmniej nie miał tylu świadków. Mógłbym był powiedzieć, że to wszystko nieprawda, lub że nie ja wyciągnąłem ciemną kulę bilardową, tylko on. Nie powinienem był się zgodzić“.
Przemyśliwał długo nad niepojętym brakiem przytomności umysłu, który spowodował jego zgodę na pojedynek. „A teraz żądają, abym się zabił; gdybym tego nie zrobił, rozgłosiliby wszystko. Nie, to być nie może“. Widział już, jak wszyscy przyjaciele go opuszczają gdzie się zjawi, odwracają się odeń znajomi; gdy wchodzi do salonu szepcą ze sobą damy i szafują kąśliwymi docinkami. „A więc być musi!... Nie wiedziałem, że kiedyś będę musiał powziąć taką decyzję. Ale jeśli nie chcę, by się stało inaczej... Poznaje się wciąż ludzi. Bawi ich to, że mnie wpędzają w grób... Śmieszne to... Formalnie poczyna się robić cicho dokoła mnie...“
Przystąpił do lustra i przypatrywał się sobie.
Uśmiechał się do siebie pełen rezygnacji. „Wrażenie wywrze to doskonałe, zwłaszcza wobec dam. Tak korrekt przecież nie każdy postępuje. Jutro pójdę do Lietzmannów. Ostatnio przy kotyljonie panna Wikcia pokpiwała ze mnie, gdyż powiedziałem coś naiwnego. Dziewczyna przekona się teraz, że nie jestem niewiniątko, lecz tragiczną postacią“.
Zastanawiał się, co ma począć trzeciego dnia (zdawało mu się, że zwyczajem ustanowiony jest termin trzydniowy). Może urządzić doskonałą ucztę, dla samego siebie? A że w tym wypadku nie potrzebowałby się troszczyć o następstwa dla żołądka, mógłby wreszcie zjeść tyle homara i wypić tyle szampana, ileby tylko wlazło! Sposobność była jedyna. A jednak wyrzekł się tego pomysłu. Los jego miał się spełnić w bardziej dystyngowany sposób. „To nie była piękna myśl. Nie będę pił alkoholu, lepiej mi do twarzy, gdym blady jak teraz“.
Wybrał odpowiedni krawat i wsiadł do dorożki, by przejechać się po mieście i pożegnać się ze światem. Fabryki na krańcach miasta nie imponowały mu więcej, natomiast wzruszało go tętniące na przedmieściach życie. Pomyślał o Michelsenie i wzruszył się również. Wieczorem, podczas premjery — obok niego miejsce Michelsena było puste... powiedział sobie, że zainteresowanie dla komedji na scenie jest właściwie dzieciństwem. W antraktach rozmawiał głosem cichym i przytłumionym; pytano go, czy jest cierpiący. O, to wkrótce minie“, odparł łagodnie. Potem w większem towarzystwie był w dancingu, a wreszcie, pełen podziwu dla siebie, legł w swem łóżku, stwierdzając, że jest dziś dziwnie czyste.
Przez cały dzień następny walczył z nudą. Wieczorem, gdy wszedł do salonu Lietzmannów, spostrzegł, że Michelsen wzdrygnął się. „Nie sądził, że przyjdę; nie uważał mnie za tak silnego“. Brand, Leopold Wiese i doktor Libbenow podali mu rękę, lecz czynili takie miny, jakby czemprędzej chcieli ręce swe uwolnić z uścisku. Siebert patrzył im w oczy łagodnie, a przenikliwie. Natknął się potem na wzrok Michelsena; przeciwnik jego natychmiast spuścił oczy. Kilkakrotnie zauważył Siebert, że Michelsen przysłuchuje się jego rozmowom; także i temu, co mówi do panny Wikci.
„Czy pomyślała już pani kiedy, że właściwie każdy człowiek jest inaczej usposobiony? I że wszyscy muszą umrzeć, i to każdy w innym czasie?“
„Pan jest naiwny!“, zauważyła młoda dziewczyna i poczęła się śmiać.
„Biedna, mała gąsko — pomyślał Siebert — Michelsen nie uważa mnie za naiwnego i nie śmieje się, on wie, jak tragiczną jest sytuacja“.
Również i pani Klara Fichte nie śmiała się. Odezwała się do Sieberta:
„Pan jest głęboki“.
Siebert usiadł obok niej. Liczyła trzydzieści lat i nie była łatwą do zdobycia. Siebert poczuł wkrótce, że jego interesująca bladość zatraca się, że twarz go pali. Mimo to pani Fichte była wciąż bardzo uprzejmą.
Potem — odurzony, nie winem, lecz panią Fichte — wygłosił mowę, w której użył zwrotu „Morituri te salutant“. Spojrzał przytem na panią Fichte, która wprawdzie nie znała łaciny, ale poufale się uśmiechnęła; gdy potem spojrzał na Michelsena, stwierdził, że ten niespokojnie się poruszył na krześle i wywrócił kieliszek z winem, stojący przed nim na stole.
Trzeci dzień nastał; „bądźcobądź najcięższy“, pomyślał Siebert wczesnym rankiem, leżąc w łóżku. „Stać się musi! Ale przedtem trzeba niejedno załatwić“. Pozostał w domu i spisał testament. Wtedy to na jaw wychodzi, kogo się naprawdę lubi. Poczuł nagle wielką życzliwość dla Michelsena. „Biedak, wczoraj miał kiepski wieczór“. Zapisał mu tuzin najnowszych krawatów. „Gdybym miał chorobę chroniczną i umarł dopiero po trzech miesiącach, nie mógłby ich więcej nosić. A że już dziś wieczorem... Wszystko ma swoje dobre strony“.
Po spisaniu testamentu zadał sobie pytanie: „Czy mam jeszcze co zjeść? Poco? Ale jeśli się jest głodny!“ Uświadomił sobie, że lepiej będzie, jeśli niejeden raz jeszcze zasiądzie do smacznej kolacji. „Jako zdrowy człowiek pójść poprostu do djabła — ależ to nonsens! Nie mam zresztą talentu na bohatera. A zresztą: czy mój rewolwer też strzela? Jeśli się chce popróbować tego tu w mieście, idzie się do kozy. A jeśli rewolwer wystrzeli, jakże łatwo można się na całe życie unieszczęśliwić! Wczoraj był stary Lietzmann bardzo uprzejmy, a figlarne zachowanie się Wikci jest może tylko drożeniem się... Gdy się ma takie widoki, trzeba być głupcem... A zresztą: gdybym był to na serjo planował, musiałbym się był więcej lękać. Znam się przecież. Tamci przecież naprawdę nie mogą się spodziewać, aby... Sprawiłoby to zresztą Michelsenowi wielką przykrość. Ma on więcej strachu niż ja! To pewne. Ale mu to nie zaszkodzi“.
Postanowił więc nastraszyć Michelsena jeszcze bardziej, a to w ten sposób, iż upozoruje swą śmierć, zniknie bez śladu. Z wielką radością spakował swój kufer. Gdy był tem zajęty otrzymał bilet od pani Klary Fichte, że oczekuje go u siebie. „Spieszy się jej — pomyślał i mnie też śpieszno“. Wsiadając do dorożki zobaczył Michelsena, krążącego w pobliżu domu; gdy uszczęśliwiony wracał od pani Fichte, ujrzał wciąż jeszcze wydreptującego kilkadziesiąt kroków tam i z powrotem Michelsena. „Widocznie czeka, aż usłyszy strzał“, pomyślał Siebert, bądź co bądź przykro tknięty. „Że też można być tak krwiożerczym!“ Kazał służącemu, by kufer odniósł tylnemi schodami, a sam opuścił dom bocznem wyjściem. W przedziale wagonu rozkoszował się myślą, jak świetnie udał mu się figiel. „Na razie będą mnie wspominali jak romantycznego bohatera; panna Wikcia rzewnie nademną zapłacze. Klara, mam wrażenie, pozostawi przy sobie, że mnie dziś wieczorem widziała żywego. Gdy wrócę, będę z wszystkich kpił i to będzie wielce efektowne; a kto mi wyjazd weźmie za złe i powie, że właściwie powinienem być trupem, temu parsknę w twarz słowami: końby się śmiał!“ I z wielką satysfakcją pomyślał: „Biedny, poczciwy Michelsen“.

Fałszywy wstyd powstrzymywał Michelsena, by zaraz pierwszego dnia oświadczyć swemu przeciwnikowi, iż wolałby go widzieć żywego, niż na łożu śmierci. Nie chciał zdradzać swej uczuciowości, przejawiać większej troski niż jego ofiara. Pełen zakłopotania unikał spotkania z Siebertem i spodziewał się: „Będzie przecież miał sam dość rozumu!“
Całkiem pewne to nie było... Oczekiwanie i wątpliwości tak wzburzyły Michelsena, iż raziło go drugiego dnia, że Siebert u Lietzmannów zdołał sobie wszystkich — przedewszystkiem zaś panią Klarę — pozyskać. Sukces Sieberta drażnił go; z lubością myślał: „Oto jutro ten człowiek musi popełnić samobójstwo“, a jednak mnożące się oznaki, iż je faktycznie zamierza dokonać, przerażały go. Trzeciego dnia uczuł Michelsen dolegliwości żołądkowe, był niezdolny do zajmowania się swymi interesami, nie poszedł do sklepu i wciąż prowadził ze sobą rozmowy, kończące się stale zwrotem: „Jaki to bezwzględny człowiek!“ Gdy ofiara jego uczuwała doń coraz większą sympatję i zapisywała mu w testamencie krawaty, uczuwał Michelsen coraz większą nienawiść ku Siebertowi, życzył mu, by wpadł pod automobil i nie mógł więcej popełnić samobójstwa.
Przez cały dzień uczuwał potrzebę odwiedzania miejsc, w których spodziewał się zastać Sieberta, zastać go jeszcze szczęśliwie przy życiu. Zastawał natomiast Branda, albo Leopolda Wiese, albo doktora Libbenowa. Wycofywał się wtedy pospiesznie, stwierdzając, że i oni również starają się wymigać. Bowiem żaden z czterech, którzy początkowo traktowali Sieberta, jakby trędowatego, nie znosił obecnie towarzystwa żadnego z świadków fatalnego zajścia.
Wreszcie dowiedział się Michelsen, że Siebert bawi w domu. Od tej pory nie opuszczał ani na chwilę posterunku na ulicy przed domem Sieberta. Trawiła go chętka, by wezwać policję; każde bicie dzwonów, każdy dzwonek tramwajowy każde głośniejsze odezwanie się przerażało go: oho, stało się... Widział Sieberta leżącego pod maską, przepojoną chloroformem, lub zwisającego z powały. Wyobrażał sobie, oto zgryzł kawałek dynamitu i nie ma więcej głowy na tułowiu.
O tej porze Siebert bawił u pani Klary Fichte...
Późno w nocy odważył się wreszcie Michelsen podejść do mieszkania Sieberta i zadzwonić. Nikt nie otwierał... Michelsen stał przeszło pół godziny; co pięć minut dzwonił. Siebert nie mógł więcej tego słyszeć... Nie żył... Michelsen schodził ze schodów drżący i blady...
Wałęsał się, póki lokale nocne były otwarte. Trzy razy był u Bolsa; pomyślał: „Oto ten słynny popęd zbrodniarza, iż wraca stale na miejsce popełnienia zbrodni“.
Gdy wreszcie wrócił do domu, uczuł, że żarówka lampki elektrycznej, którą właśnie chciał zapalić, jest gorąca. Michelsen cofnął rękę. Zadrżał na całem ciele. Wokół było ciemno. Zdało mu się, że tuż u jego stóp, leży ktoś. Siebert! W mieszkaniu Michelsena popełnił samobójstwo! Drżącą dłoń zbliżył Michelsen do żarówki: była zimna... Zaświecił: podłoga była pusta...
„Bezczelny! — pomyślał — teraz ja przez niego zwarjuję“...



SERCE

Wkrótce po złożeniu egzaminu dojrzałości, objawił Krzysztof taką tężyznę w prowadzeniu interesów, iż zdołał zaimponować nawet ojcu, doświadczonemu, poważnemu kupcowi. Stary uznał syna, gdy miał dziewiętnaście lat, pełnoletnim i powierzył mu przedstawicielstwo swego domu handlowego w Wiedniu. „Wobec dowodów sprężystości, jakie złożyłeś, mogę na tobie polegać, przekonany, że nie narazisz na szwank mojej firmy“. W ten sposób Krzysztof został usamodzielniony i począł spokojnie i cicho swą karjerę życiową. Nie czynił kroku, który nie byłby poświęcony pracy i zyskom.
Pewnego wieczora, gdy, jak codzień, o godzinie 10 wracał do domu, potknął się w mrocznej sieni o ciało jakieś. Zapalił światło: obfite pukle czerwonych włosów otaczały bladą twarz; oczy kobiety spozierały, jakby przez mgłę. Podniósł kobietę z ziemi.
— Pani zasłabła? Wezwę lekarza.
— Nie trzeba. Od pięciu dni nie jadłam.
Krzysztof odprowadził ją do jej pokoju, przyniósł, co miał w swem mieszkaniu do zjedzenia i pożegnał się. Nazajutrz — była to niedziela — zapukał i zapytał, co zamierza począć. Powiedziała, że nie ma pojęcia; ma męża pijaka. Opuścił ją. Chciała pozostać przyzwoitą.
Zamilkł. Jako praktyczny kupiec, począł obliczać, jakie szanse ma pomysł, który mu właśnie wpadł do głowy. Szybko się zdecydował:
— Zapłacę w restauracji za utrzymanie pani.
Rozmówił się potem z dozorczynią. Rzeczywiście mąż był winien. Pani Melanja Gall mogłaby była mieć adoratorów, iluby tylko zechciała. Słynny Makart chciał ją malować: miała tak przepyszne rude włosy; nie zgodziła się.
Następnej niedzieli przybył znowu, a potem w czwartek wieczorem; był to dzień świąteczny. Mówił o Schillerze, odczytał jej wypracowanie, napisane tuż przed maturą, a zawierające jego poglądy na życie i świat — zdania, które wygłaszał, otrzymywały teraz zgoła inny sens, gdy im się przysłuchiwała kobieta. Siedziała z pochyloną twarzą, opierając podbródek o białą swą, delikatną rękę; patrzała w oczy jego, promieniejące spokojnym blaskiem. Głos jego, czoło jego było czyste i mocne. Twarze ich, piersi zwolna się zbliżały. Rzekł:
— Winniśmy się wszyscy uważać za równych i sobie nawzajem pomagać. Czyżby w przeciwnym razie praca miała sens?
Wtem poczuł jej oddech, i zanim mógł się zorjentować, ramiona jej objęły jego szyję.
Przez całą noc wałęsał się po ulicach, wczesnym rankiem napisał list do ojca, a przed południem stanął przed nią.
— Moja Melanjo, będziemy musieli stąd wyjechać.
Rzekła:
— Nigdy nie posiadałeś kobiety, co?
Zaprzeczył ruchem głowy i rzekł:
— Wiem, co uczyniłem.
Wtedy uścisnęła go. Odsunął się.
— Będzie ci ciężko ze mną. Będziemy biedowali i żyli na obczyźnie.
— Jestem starsza, niż ty.
— Cztery lata, co to znaczy!
— Dziwię się. Ty, dziecko, chcesz być moim mężem?... Nie, nie dziwię się.
Wzrokiem mierzyła jego postać. Nie był wyższy od niej, miał silnie sklepioną pierś i umiał silnie przywierać wargi do jej ust... Pełna podziwu, rzekła:
— Uwielbiam cię.
Zamknął oczy. Gdy je otworzył, był głos jego bardzo cichy, a tak poważny, jak groźba.
— Na całe życie.

∗             ∗

Odpowiedź ojca była taka, jak się spodziewać było można. Krzysztof pojechał do domu; po powrocie rzekł do niej:
— Jestem więc usunięty z interesu i wydziedziczony: możemy jechać.
Pojechali do Włoch; było to w listopadzie.
— Ależ tu zimno — rzekła Melanja — gdzie słońce? gdzie kwiaty?
Odparł:
— Wiem napewno, że tu zdołam się utrzymać.
Został agentem fabryki rowerów i jadąc z miasta do miasta, zarabiał na utrzymanie. W Brescji poszedł do starego przyjaciela domu handlowego ojca.
— Pański ojciec pisał do mnie; mam dla pana pieniądze, jeśli pan opuści kobietę, z którą przyjechałeś. Radzę panu być rozsądnym...
Krzysztof nie słuchał dalej; trzasnął drzwiami.
W Medjolanie zamieszkali w izdebce w suterynach; Krzysztof biegał całymi dniami, szukając posady. Wracał wieczorem, znużony, zbrukany małostkowymi, niskimi zabiegami, mając w oczach jeszcze widoki nędzy: — i oto, tuż za ciemnymi drzwiami, wiodącymi do izdebki, wschodziło czarowne słońce jej włosów! Wyciągała doń swe białe ramiona — i jakby był w kwitnącym ogrodzie. Myślał:
— Jakie w niej bogactwo! Lecz i ja jestem bogacz. Zbuduję dla niej pałac. Pewnego dnia powie mi: jakże mądrze zrobiłam, idąc z tobą...
Pogoda była ohydna. Praca przydarzała się mu tak rzadko, że przeważnie leżał w łóżku i uczył się po włosku. Po trzech miesiącach, rankiem, promień słońca zakradł się do izdebki. Od ośmiu dni żyli resztkami polenty, nabytej u sąsiadki.
W drodze do Monzy spojrzeli na się uważniej: byli chudzi i bladzi; uściskali się.
— Przeżyliśmy cudowną zimę; szczęście musi zaświtać.
— Patrz!... — Melanja uśmiechnęła się jak czarodziejka.
Na drodze leżały dwa srebrne liry. Co za bal! Gdy nasyceni przybyli do domu, znaleźli na stole list; tkalnia w Ferrarze przyjęła ofertę Krzysztofa i przysłała na koszta podróży; starczyło na dwa bilety trzeciej klasy!
Buchalter i magazynier fabryki w Ferrarze lękali się zapowiedzianego przybycia właściciela, posła Bizarri. Był to srogi pan; księgi handlowe były niedbale prowadzone. Krzysztof ofiarował się doprowadzić je pracą nocną do porządku. Melanja pracowała z nim.
— Gdybym cię nie miał, nie mógłbym zarobić tych czterech tysięcy lirów.
Pewnego wieczora odwiedził ich zarządca fabryki.
— Pan żonaty? Doskonale, w nasze nieco monotonne towarzystwo wchodzi piękna kobieta, doskonale!
Przez dwa lata żyli w spokoju. Potem poczęto ozięble kłaniać się Melanji, półsłówkami zbywać Krzysztofa w towarzystwie. W mieście był jeden z ajentów handlowych jego ojca.
— Jak on nas prześladuje! — rzekła Melanja, głęboko zatroskana — jak straszną zionie nienawiścią!
Krzysztof pomyślał:
— Pojmuję go; lecz pewnego dnia stanę przed nim, bogatszy niż on.
I ucałował ją mocno.
— Mam już mały kapitalik, nie jesteśmy zmuszeni do pobytu tutaj. Pojedziemy do Bolonji, tam sobie coś urządzę.
Wszystko poszło bardzo dobrze. Przez posła Bizarri’ego zawarł Krzysztof znajomość z pewnym młodzieńcem, posiadającym wielki wpływ; znajomość wkrótce zamieniła się w przyjaźń. Gaetano Grappa pochodził z doskonałej rodziny, był w Rzymie sekretarzem pewnego ministra. Wystarał się dla Krzysztofa o kredyt i koncesje.
— Nigdy nie miałem takiego przyjaciela — rzekł Krzysztof razu pewnego. Melanja spojrzała nań głęboko.
— Kto wie, czego on chce od ciebie. Masz przyjaciółkę: czy to nie dość?
W lecie odbyli podróż w Apeniny. Gaetano przybył do nich z Rzymu na jeden dzień. Krzysztof i Gaetano znajdowali się bez Melanji w oberży w Abetone. Gaetano pił na umór. Milczał przy tem, jak zaklęty.
— Nigdy cię nie widziałem pijanego, i to tak mocno — rzekł Krzysztof.
— Nie jestem takim, za jakiego mnie masz... — Gaetano spojrzał nań przerażony. — Między nami jest tajemnica...
I dodał szeptem:
— Kocham twoją żonę.
Gdy Krzysztof gwałtownie pobladł:
— O, nie lękaj się. Twoja żona jest święta...
Westchnął głęboko:
— Więc uważaj, że naprawdę jestem twoim przyjacielem.
Po chwili milczenia, gdy Krzysztof wstał:
— Nie zwracaj na moje słowa uwagi. Piłem zanadto. Patrz, jak śmiało jeżdżę rowerem: zjadę ścieżką na kraju przepaści.
— Ależ, szaleńcze, narażasz swe życie!
— Ostrzegasz mnie?
Krzysztof odwrócił się. Usłyszał łomot i pospieszył: Gaetano nie był zraniony.
— Żal mi ciebie.
— Byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdybym był zginął.
— Tak — rzekł Krzysztof.
Szli, prowadząc rowery. Gaetano począł nagle:
— Daj mi twą żonę! Nie mówię do ciebie, jak gentleman. Ale co to mnie obchodzi? Daj mi ją. Żądaj, czego chcesz.
Krzysztof odrzekł spokojnym głosem:
— Nie chcę, byś mnie przekupywał i płacił! Niech ona wybierze między nami.
— Wiesz, Melanjo — rzekł potem — Gaetano kocha cię.
Ujęła go za rękę.
— Wybacz! Nie chciałam, byś się na niego gniewał, chciałam, byś zachował przyjaciela.
— Dajmy temu pokój. Teraz masz wybór.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— On jest bogaty, może ci zapewnić przyszłość. Moje losy są niepewne. Wpływ jego sięga Watykanu: może zdoła uzyskać rozwód, czego ja nie potrafiłbym. Wówczas, poślubi cię.
— Co to mnie obchodzi? Ja miałabym wybierać? Wszak wybrałam, gdy za tobą poszłam. Czy zapomniałeś, co wtedy mi powiedziałeś? To na całe życie.
— Być może... Ale postarzeliśmy się i tylekroć rozczarowali. Przeczuwam, że znowu będziemy musieli kraj ten opuścić. Czy chcesz na zawsze żyć bez ojczyzny?
— Ty jesteś moją ojczyzną, ty! Pomyśl o naszej izdebce w Medjolanie, gdy byliśmy tak samotni i obcy w tym kraju. Ta masa obcych ludzi, która się koło nas przewinęła, zespoliła nas. Czy jest jakaś siła, która mogłaby nas rozdzielić?
Spojrzała w jego twarz; była mniej już sroga. Usta jego drżały. Przytuliła się do niego.
— Ach! Wątpiłeś. Lękałeś się. Jakże cię za to kocham!


∗             ∗

Młody Grappa wypadł z automobilu i poważnie się poranił. Ojciec jego przyszedł do Krzysztofa i prosił go, by wraz z żoną wyjechał.
— Nie mielibyśmy tu więcej szczęścia — rzekł Krzysztof do Melanji — pocóż dręczyć biedaka. Daleko stąd! Coś zgoła nowego!
Pojechali do Nowego Yorku. Stare obrazy, które Krzysztof przywiózł z Włoch, przysporzyły mu nieco pieniędzy. Pozostawił Melanję w Baltimore, w pierwszorzędnym pensjonacie, i ruszył w świat, by zdobyć majątek. Nabył pole i las, pracował w torfowisku, założył wespół z innymi miasto, przeżył napad bandycki na fermę — wreszcie sprowadził Melanję.
W ciągu czterech lat podniosła się wartość dwustu placów budowlanych, które w Springtown były jego własnością, dwunastokrotnie. Zamieszkiwali obszerny dom.
— Co dziś w teatrze? — rzekła Melanja pewnego wieczora i westchnęła. — Żyć stopięćdziesiąt mil od najbliższego teatru, co za los!
— Potem sobie to odbijemy. Na razie mamy tę przewagę tutaj, że nikt się o nas nie troszczy.
— To prawda. Tu nie zabłąka się żaden ajent twego ojca. Ale w trzydziestym roku życia zrzekać się ludzi, muzyki, zbytku!
Gdy nic nie odpowiadał:
— Potem, powiadasz? Ale czyż możemy niezaślubieni wrócić kiedyś za ocean? Ty nie chcesz, byśmy się pobrali, chociaż mój kościelny ślub z przed laty tu nie ma żadnego znaczenia. Jesteś zbyt dobrym kupcem; nie chcesz, by cię ojciec wydziedziczył; spadek wyżej cenisz, niż moją miłość.
— Nie pierwszy dziś wieczór, że to wszystko omawiamy.
Nie słuchała go wcale.
— Jeszcze potem? — mówiła — wtedy będę stara. Czy będziesz wtedy przy mnie?
— Jak ty się nudzisz! — mówił tonem litości. Lecz irytowała go jej głupota; był wobec niej bezradny. Wyszedł.
Pobiegła za nim i sprowadziła z powrotem do pokoju.
— Zostań! Zbyt często pozostawiasz mnie z memi myślami.
Oparła się oboma rękami mocno o jego ramiona i patrzyła mu w oczy.
— Nie chcesz się ze mną ożenić?
I zanim mógł odpowiedzieć:
— Zastanów się, zanim odpowiesz! Znamy się tak dawno, a przecież mam wrażenie, jakobyś się nigdy wiele o mnie nie troszczył.
— Pojmuję cię coraz mniej.
Ujął ją za rękę.
— Czy mogę teraz odejść?
— Tak — odparła takim tonem że wzdrygnął się.
Gdy się nazajutrz obudził, nie było jej. Zostawiła list:
„Nie kochasz mnie więcej, uwalniam cię od siebie. Idę z mężczyzną, którego nie kocham, który się jednak ze mną ożeni“.
Oparł się o stół, miał zawrót głowy. A jednak poszedł do pracy, jak codzień. W południe, gdy wrócił, miał gorączkę. Przezwyciężył się, kazał osiodłać konia i pocwałował. Gorączka wróciła, opuściła, wróciła znowu, wreszcie musiał jej ulec. Pozostał w sypialni; zamknął okiennice.
Koledzy zajęli się nim. Jeden z nich, zamieszkały stale w Nowym Yorku, zabrał go ze sobą; starał się zabawić go, zająć różnemi przedsiębiorstwami. W dwa miesiące potem pojechał Krzysztof na Zachód, by kupić kopalnię miedzi. Była niemal niewyzyskana; wysokie taryfy, nałożone przez kolej, należącą do Goulda, przeszkadzały intenzywnej eksploatacji; tuż w pobliżu budowano właśnie nową, niezależną od Goulda linję kolejową. Po upływie roku przerwano nagle budowę linji: właściciele porozumieli się z Gouldem. Krzysztof sprzedał swą kopalnię z wielkiemi stratami i wrócił do Nowego Yorku.
— Mam dosyć tego — rzekł do przyjaciela — wrócę do Europy. Za cztery tygodnie wszystko tu zlikwiduję.
— Zamieszkasz przez ten czas u mnie — rzekł przyjaciel.
Pewnego dnia powiedział Krzysztofowi:
— Kobieta się o ciebie pytała: smukła, trzydziestoletnia, ruda.
Krzysztof zbladł.
— Czy wiele krzywd i przykrości ci wyrządziła? — zapytał przyjaciel półgłosem.
— Z powodu niej opuściłem Europę. Napróżno. Dwieście placów budowlanych w Springtown, które wtedy kupiłem, byłyby mnie zrobiły miljonerem. Jestem wydziedziczony, moje zdrowie ucierpiało, młodość ma minęła.
— Ale to wszystko nic, w porównaniu z tem, co ci złego zrobić może, pojawiając się teraz z powrotem. Jestem twym przyjacielem i mówię ci: jeśli się z nią zobaczysz, przepadłeś.
— Nie lękaj się. Ona mogła sobie pójść. Na to, by wrócić, nie ma ona tyle mocy.
Gdy następnego dnia wychodził z domu, spotkał ją u drzwi liftu. Upadła przed nim na kolana.
— Pozwól mi powrócić!
— Jeśli natychmiast nie powstaniesz...
Chciał odejść. Lecz objęła jego nogi, całowała je.
— Wybacz. Weź mię z powrotem do siebie.
Podniósł ją z podłogi.
— Nie mogłam wytrzymać u tamtego. Kocham ciebie, zawsze będę tylko ciebie kochała.
Gdy potrząsał głową:
— Odpychasz mnie? Ty?... — załamała ręce. — Pojmujesz przecież, że nie wiedziałam, co czynię.
— Powinnaś była wiedzieć — odparł.
— Tamten obiecał mi połowę swego majątku na wypadek, gdybym się miała kiedy z nim rozejść. Wezmę rozwód, pieniądze będą twoje.
Ujrzał wtedy, że stała się inną: ujrzał w jej minie tyle doświadczeń, tyle przebytych przygód. Uczuł litość i — pokusę. Krew mu nadbiegła do głowy. Zawołała, chwytając jego ramiona:
— Ach! Ty kochasz mnie jeszcze!
Wyrwał się i poszedł.
— Pokazałem, że jestem silny — rzekł do przyjaciela. — Mam zajęte miejsce na okręcie. Przeżyliśmy ze sobą siedem lat; pomóż mi odszukać ją, muszę się z nią pożegnać.
Wreszcie, po mozolnych poszukiwaniach, dowiedzieli się, przy której ulicy mieszka. Krzysztof obszedł dom za domem, piętro za piętrem. W mieszkaniu jej powiedziano mu, że leży od trzech tygodni w szpitalu.
Uśmiechnęła się dobrotliwie z łóżka.
— Nie jestem już tak bardzo chora... Odjeżdżasz? Już dziś?
— O siódmej.
— Oczy jej badawczo były wpatrzone w jego twarz. Po cichu zapytała:
— Czy bardzo cierpiałaś, gdy cię opuściłam?
Zwlekał z odpowiedzią. Wreszcie:
— Uporałem się z tem. Jestem przecież mężczyzną. Tobie było może gorzej. Dlatego właśnie przychodzę.
— Odejdziesz. Więc koniec...
Wzrok jej skierowany był w okno szpitalne, gdy mówiła:
— Siedem lat. Może kiedyś pomyślisz, że były to najlepsze lata.
— Tak myślę już teraz — rzekł i podał jej rękę. Chwyciła obie.
— Kochaliśmy się tak bardzo... Doprawdy? Opuszczasz mnie na zawsze?
Nagle lęk wypełzł na jej twarz; głos jej zadrżał:
— Nie możesz zostać? Nie możesz zapomnieć?
— Czyniłbym ci potem wyrzuty. Nie chcę mieć kobiety, dla której straciłem szacunek. Wciąż jeszcze kocham bowiem tę, którą byłaś ongi.
— Jakiś ty twardy, nieugięty — mruczała i rysy jej twarzy stały się ostre.
Ujrzał zmęczoną, strawioną namiętnością twarz jej. Pomyślał:
— Gdybym ją zatrzymał, byłbym za dziesięć lat jeszcze młodym, zaś ona starą kobietą... Co za myśli mnie ogarniają!
Odwrócił się i ukrył twarz w rękach.
Poczęła znowu:
— Chwila zapomnienia po tylu latach wspólnego życia i ty mnie potępiasz tak bezlitośnie.
Podniosła głos. Wzrok jej zapłonął nienawiścią.
— Ty mnie kochałeś tylko z urażonej dumy, z samolubstwa, na przekór ojcu i światu.
Uniosła ciało na łóżku. Pochyliła się wprzód. Dłoń zacisnęła kurczowo.
— Nienawidzę cię! — krzyknęła.
— A ty? — rzekł; twarz miał trupiobladą. — Mógłbym ci odpowiedzieć: czy ty nie kochałaś mnie tylko tak długo, jak długo nas prześladowano?
Zawołała:
— Nie! Nie!
I nagle cicho, opadłszy w poduszki:
— Naprawdę? A więc to tak? Wrogie uczucia zagnieździły się w naszych sercach?
Nagle objęła ramionami jego ciało:
— Nie chcę! Nie chcę pójść na dno! Nie opuścisz mnie... mówię ci przecież, że jestem twoja. Słyszysz? Wstanę, jestem zdrowa, pojedziemy, będę z tobą pracowała, jestem twoja żona!
Gdy usiłował uwolnić się z uścisku:
— Ach, nie? Więc służąca, twoja służąca. Weź mnie ze sobą, pojadę między pasażerami trzeciej klasy.
Złożył jej głowę na poduszce, głaskał ją po włosach.
— Wybacz... rzekła. — Wiem, że masz rację. Gdybyś mnie wziął z powrotem, byłbyś Bogiem. Teraz jednak kocham cię, bo jesteś mężczyzną. Kocham cię, kocham!
Uniosła się znowu z pościeli. Spojrzał więc znowu całkiem blizko w tę twarz, która przez tyle lat była dlań jedyną. Te wargi znowu dotykały jego ust. Wszystko, co w życiu było najpiękniejsze, znowu zawarło się w jej całusie. Istota, która wchłonęła jego duszę, młodość, siłę, owinęła się znowu dokoła jego ciała. Pochylił się nad nią; twarzą zapadł się w jej twarz.
— Krzysiu!
— Kochanie moje...
Płakali. Wśród łez powtarzali dawne słowa miłosne; szeptali cicho... cicho, jakby te słowa nie miały się wcale wyrażać w dźwiękach głosowych.
Zegar wydzwonił godzinę. Podniósł się.
— Bądź zdrowa!
Spojrzała nań, znowu przejęta lękiem.
— Nie mogę. Nigdy moja miłość nie wygaśnie... — szepnęła.
— Przecież... — rzekł. — Będziesz znowu szczęśliwa. Będą cię kochali. Życie trwa przecież...
— Nie, będę nieszczęśliwa. Pocóż trwa życie? Mój Boże!
Będąc już u drzwi, oglądnął się: łkała... Twarz miała wciśniętą w poduszkę. Zrobił dwa kroki w stronę pokoju, otworzył usta, jakby chciał co powiedzieć. Lecz potrząsnął tylko głową, odwrócił się i wyszedł, jak we śnie...


AUGUST STRINDBERG

HALUCYNACJE

Mąż przybył wieczorem do domu z kajetem nut i rzekł do żony:
— Po kolacji zagramy w cztery ręce.
— Czy przyniosłeś coś nowego? — zapytała żona.
— Kupiłem „Romea i Julję“. Czy znasz to?
— Tak, oczywiście. Nie pamiętam jednak, czy widziałam to kiedyś na scenie.
— O, to wspaniałe! Przypominam sobie to, jak sen młodzieńczy. Było to przed dwudziestu laty.
Po kolacji, gdy dzieci poszły spać i cisza zapanowała w domu, zapalił mąż świecę na pianinie, ustawił nuty. Na okładce widniały litografowane słowa: „Romeo i Julja“.
— Jest to najpiękniejsza kompozycja Gounoda, mam wrażenie, że nie jest zbyt trudna.
Żona obejmuje, jak zwykle, pierwszy głos, zasiada po prawej stronie. Rozpoczynają. D-dur, cztery czwarte taktu, Allegro giusto.
— Piękne, nieprawda? — powiada mąż po ukończeniu uwertury.
— Ach tak — przyznaje żona, lecz tonem niezbyt zachwyconym.
— Zagramy teraz „marciale“ — mówi mąż — to jest świetna część opery. Przypominam sobie wspaniałe chóry w teatrze królewskim w owym czasie, gdy żył jeszcze Soederman.
Grają marsza.
— A co? nie jest to cudne? — mówi mąż triumfująco jakby sam był twórcą „Romea i Julji“.
— Nie znajduję, by to było tak nadzwyczajne — orzeka żona.
Honor i dobry gust męża są zakwestjonowane. Więc długo szuka, przewraca kartki. Wreszcie znajduje arję. Ta będzie najodpowiedniejsza!
— Wiesz — powiada żona, gdy skończyli — muzyka ta jest wcale mierna.
Mąż jest bardzo przygnębiony. Przyznaje, że muzyka ta brzmi, jak katarynka.
— Tak, miałam przez cały czas to wrażenie — oświadcza żona.
— Pomyśl, jak prędko stał się Gounod staromodny — zauważa mąż. — Czy chcesz dalej grać? Może tercet lub cavatinę? Przypominam sobie panią Michaeli, była boska.
Po odegraniu tych ustępów, ma mąż wyraz twarzy wielce przygnębiony. Odkłada na bok kajet; jakby zamykał drzwi i zatarasowywał przeszłość.
— Napijemy się piwa? — powiada.
Zasiadają przy stole i piją piwo.
— To dziwne — mówi mąż — nie uwierzyłbym, ze jesteśmy już tak starzy; postarzeliśmy się wraz z „Romeem i Julją“. Pomyśl, dwadzieścia lat upłynęło, gdy po raz pierwszy usłyszałem tę operę. Zostałem właśnie studentem, przyszłość ścieliła się przede mną w całej krasie i blaskach. Od niedawna nosiłem czapeczkę studencką. Na górnej wardze kiełkował już mały wąsik. Przypominam sobie ten wieczór, gdy z Frycem, Filipem poszedłem do opery. Przedtem już słyszeliśmy „Fausta“, Byliśmy wielkimi zwolennikami Gounoda. A jednak „Romeo“ prześcignął wszelkie nasze oczekiwania; byliśmy oczarowani muzyką. Teraz obaj moi przyjaciele nie żyją już. Fryc, marzący o najwyższych stanowiskach, zmarł jako sekretarz, Filip jako kandydat medycyny, a ja, pragnący zostać radcą stanu, musiałem się zadowolnić posadą sędziego pułkowego. Jakże prędko minęły lata! Ani się nie spostrzegliśmy... Widziałem wprawdzie, że dokoła moich oczu potworzyły się zmarszczki, że włosy moje koło skroni posiwiały, lecz że zbliżyliśmy się tak bardzo do furtki cmentarnej, tego nie widziałem...
— Tak, mój przyjacielu, zestarzeliśmy się... Możemy to poznać na naszych dzieciach. Poznać to można również i na mnie, chociaż o tem nie mówiłeś...
-— Ach, jakże możesz tak mówić!
— Tak, wiem o tem, wiem, że poczynam brzydnąć, że przerzedzają mi się włosy na głowie, że będę musiała wkrótce dać wyrwać przednie zęby...
— Zważ, moja droga — przerywa mąż — że dziś ludzie prędzej się starzeją, niż dawniej. W domu mego ojca grano Haydna i Mozarta, chociaż ci kompozytorowie pomarli o wiele wcześniej, zanim się urodziłem. A teraz... teraz jest Gounod już przestarzały! Jak to smutno natknąć się na swe ideały młodości... Jak przykre jest uczucie, że człek się postarzał...
Wstaje i zasiada znowu do pianina; bierze nuty i przewraca kartki, jakby w szufladzie szukał wspomnień młodości. Oczy jego wpatrują się w czarne nuty, wyglądające, jak małe ptaki, wydrapujące się na rząd drutów... Stara się wydobyć z nut dźwięki wiośniane, nawoływania miłosne, entuzjastyczne Szylery z owych różanych dni pierwszej miłości... Lecz te czarne punkciki spozierają nań tak obco, jakby kwiaty wspomnień młodości zarosły chwastem. Tak, tak! Struny są pokryte kurzem, dno dźwiękowe pianina zaschło, pleśń wypełzła.
Westchnienie ciężkie ulatuje z piersi.
Nagle odzywa się mąż:
— Dziwna rzecz, brak w tych rzutach wspaniałego prologu. Przypominam sobie, że opera rozpoczynała się prologiem.
Poczyna wygrywać melodję... Twarz jego rozchmurza się, usta poczynają się uśmiechać, zmarszczki znikać. Ręce jego dotykają klawiszy silnie, młodzieńczo. Dźwięcznym głosem wyśpiewuje partję basową.
Żona ocknęła się ze smętnych rozmyślań. Łzy pojawiają się w jej oczach. Wsłuchuje się uważnie. Pyta zdziwiona:
— Co to jest?
— Romeo i Julja! Nasz Romeo i nasza Julja!
Podskakuje z krzesełka i pokazuje żonie kajet.
— Patrz! To był Romeo naszych przodków, naszych babek i dziadków... to był... czytaj... Bellini! Oh! Nie jesteśmy więc tak starzy!
Żona wpatruje się w błyszczące oczy męża. Mówi uradowana;
— Wyglądasz, jakbyś miał dwadzieścia pięć lat!
— A ty? Wyglądasz, jak młoda dziewczyna. Że też stary Bellini mógł nas tak zwieść! Odrazu miałem wrażenie, że z tymi nutami było jakieś nieporozumienie.
— Nie, mój drogi, to ja pierwsza sobie pomyślałam.
— Zapewne dlatego, że jesteś młodsza ode mnie.
— Nie, ty...
Mąż i żona siedzą obok siebie i przekomarzają się, jak dzieci, kto z nich starszy. Dziwują się, jak mogli poprzednio widzieć zmarszczki i siwe włosy tam, gdzie ich wcale nie ma...


ARTUR SCHNITZLER

ŚPIEWACZKA

Siedzę wczoraj w nocy w kawiarni, wtem ktoś za mną mówi:
— Ach non... ça... nigdy więcej!
Nie potrzebowałem się oglądać; to napewno August. Był piękny i elegancki, jak zwykle. Z przepyszną nonszalancją, którą skrycie u niego zawsze podziwiałem, zasiadł przy stoliku naprzeciw mnie, nie zdejmując wcale żółtego płaszcza, nasunął okrągły, czarny kapelusz pilśniowy głęboko w czoło i wezwał do siebie kelnera, który, oparty o bilard, czytał gazetę. Było to bowiem o godzinie trzeciej w nocy, w maju; byliśmy ostatnimi gośćmi. Kelner podszedł szybko.
— Dobry wieczór, panie Witte.
— Co? dobry wieczór?... nom d’un nom... pan sobie ze mnie stroi żarty... Przynieś mi pan lepiej co do zjedzenia lub wypicia.
— Proszę, panie Witte. Mała czarna, koniak...
August spojrzał na kelnera ponuro.
— Myli się pan. Przynieś pan dwie sardynki, dwa jajka w szklance, płatek szynki i flaszkę piwa.
Kelner znikł. August wziął mi gazetę z ręki i cisnął ją w sąsiedni stół.
— Ja tu jestem, rozumiesz?
— Czuję to — odparłem. — Skąd przychodzisz tak późno?
— Skąd?... — rzekł August i spojrzał na mnie melancholijno-demonicznym wzrokiem. — O godzinie trzeciej nad ranem nie powinno się nikomu stawiać takich pytań. Ale ty jesteś i pozostaniesz tumanem...
Nie odpowiedziałem ani słowa, wziąłem gazetę i począłem czytać.
— Czy mam ci udzielić dobrej rady? — zapytał nagle.
— Proszę bardzo — odparłem uprzejmie,
August spojrzał na mnie i rzekł ostro i stanowczo;
— Wszystko, mój drogi, rozumiesz mnie, wszystko, tylko nie śpiewaczki kabaretowe!
— Zapewne, zapewne — rzekłem,
— Wszystko — powtórzył August — kwieciarki, samotnie podróżujące damy z Rumunji, fortepianistki, żony kominiarzy, aktorki tragiczne, les dernières... wszystko, mój drogi, tylko nie śpiewaczki kabaretowe!
Przytakiwałem. Kelner przyniósł zamówione potrawy i August począł jeść. Lecz już po pierwszym łyku piwa, począł mówić:
— Wobec tych stworzeń jest się bezbronnym. I to jest okropne. Wytłumaczę ci to. Z dobrym przyjacielem, którego się przyłapie u swej kochanki, można się pojedynkować; obcego człowieka można z miejsca zastrzelić; draba po prostu należy zbić. Są to wypadki, w których wiadomo, jak postąpić, bo ma się do czynienia z normalnymi ludźmi. Lecz ileż przeżyć musiałem doznać od pierwszej chwili, w której poznałem pannę de la Rosière, aż do... — wyjął zegarek z kieszeni kamizelki i położył go na stół — aż do dzisiejszej nocy, dziś, godzinę temu...
— Dobranoc! — rzekłem i wstałem.
— Oh! — zawołał August — kelner! zamknij pan drzwi!
— Proszę bardzo — odparł kelner, widocznie tak dowcipny, jak August, podszedł do drzwi i zamknął je na klucz.
— Siadaj, mój drogi — rzekł August — opowiem ci historję, a zadrżysz w głębi serca. Les amours de Monsieur Auguste Witte et de la très-jolie Kitty de la Rosière.
— Kelner, cygaro!
Usiadł wygodnie w fotelu; mały, czarny kapelusz pilśniowy wciąż miał na głowie, a żółty płaszcz wciąż jeszcze na ramionach. Byłem bardzo śpiący; jedynie nadzieja, że przyjaciel mój opowie mi, jak bardzo się zblamował, spędzała sen z moich powiek.
— Oszukała mnie... — począł.
— Ach! — zawołałem, mile tknięty.
— Nie zechcesz mnie przecież uważać za takiego głupca, bym to opowiadał, jako coś niezwykłego. Byłem bowiem na to przygotowany; lecz spodziewałem się, że nigdy się o tem nie dowiem. Doprowadziłem mianowicie do prawdziwego wirtuozostwa sztukę niedowiadywania się. Nigdy nie odwiedzam mych przyjaciół o niezwykłej porze, nigdy nie zjawiam się niezapowiedziany; nigdy nie czytam listów, które przypadkowo znajduję na stole; opuszczam natychmiast lokal, gdy przy sąsiednim stole słyszę rozmowę o którejś z mych bogdanek; a jeśli mimo tych środków zapobiegawczych dowiaduję się o czemś, wówczas nie daję temu po prostu wiary. Lecz wszystko to skrewiło wobec Kitty. Czy przypominasz sobie Little Pluck’a?
— Oczywiście. Tego karła? To monstrum?
— Kitty nie uważała go za monstrum. Muszę zaznaczyć, że przez dwa tygodnie byłem z nią niezwykle szczęśliwy. Każdego wieczora po przedstawieniu odwiedzałem ją; o godzinie jedenastej był jej występ, o pierwszej mój. Przyjmowała mnie zawsze z wielką serdecznością. Również i tego wieczora tak miało być.
— Jakiego wieczora?
— Tego, w którym odbył się debiut Little Plucka, karła, mającego dwa i ćwierć stóp wysokości i 18 lub też 58 lat. Wchodzę, jak zwykle, punktualnie o pierwszej do pokoju Kitty i kogo znajduję?... Little Plucka, jakby to powiedzieć... u jej stóp. Zapomniałem języka w gębie. Chociaż sytuacja była, powiedzmy, wcale nie dwuznaczna, spodziewałem się przecież jakichś wyjaśnień z jej strony... na przykład: „Mylisz się“... Ale ona nie usprawiedliwiała się wcale. Spojrzała na mnie wielkiemi oczyma i wypowiedziała tylko niezapomniane słowa: „N’est pas drôle?“ W pierwszej chwili wzburzyła się moja krew i zaświerzbiała mi ręka... tak głęboko są w nas zakorzenione instynkty... lecz gdy spojrzałem na Little Plucka, to śmieszne indywiduum, śmieszniejsze w tej chwili, niżby to słowami wyrazić można, minął mój gniew i pomyślałem sobie: karła nie mogę przecież bić, ani się z nim pojedynkować. Więc podchwyciłem frazes Kitty i rzekłem: „Bien drôle! bien drôle!“, skinąłem głową, uśmiechnąłem się i poszedłem.
— Więc to się dziś przytrafiło tobie?
— Dziś?... Nie, to było przed dwoma miesiącami. Wybaczyłem jej. Przez kilka tygodni byliśmy bardzo szczęśliwi.
— Czy Little Pluck miał przez ten czas engagement? — zapytałem.
— Rozumiem twą obraźliwą aluzję — odparł August — lecz mogę cię zapewnić, że Little Pluck przez cały miesiąc swego engagement nigdy nie był przyjęty przez Kitty bez mego uczestnictwa. Po ostatnim jego występie urządziłem nawet na cześć karła małą bibkę w mieszkaniu Kitty; spił się wtedy, jak wieprz, a jednak zachował się zupełnie poprawnie. To też pozwoliłem Kitty, by go na pożegnanie ucałowała. Następnego ranka odjechał; odprowadziliśmy go na dworzec, Kitty płakała. Program w kabarecie zmienia się, jak ci zapewne wiadomo, co miesiąc.
— Aha! — rzekłem.
Wyraz mej twarzy był widocznie niezbyt pochlebny dla Augusta, rzucił mi bowiem żartem bułkę w twarz. Położyłem ją z powrotem na tacy. August począł:
— W miejsce Little Pluck zjawił się w programie numer, który wywołał uzasadnione zainteresowanie. Ruchliwa dyrekcja... niech ją djabli... zaangażowała „The two Darling“, dwóch olbrzymów z Tybetu, rodzeństwo chyba najwyższe, jakie ziemia wydała.
— Dwóch! — zawołałem, nie myśląc zaprawdę przez to wypowiedzieć nic szczególniejszego. Lecz widocznie August źle mnie zrozumiał, bo nazwał mnie łotrem.
— Bądź co bądź — dodał — jesteś na właściwym tropie. Wieczorem, gdy „The two Darling“ po raz pierwszy wystąpili, poszedłem, jak zwykle, do Kitty. Co tu wiele do opowiadania? Był tylko jeden z obu olbrzymów, ale ten starczył mi.
— Tobie? — rzekłem z takim cynizmem, iż sam się uląkłem. August wybałuszył na mnie oczy, potem nagle wstał i zaklął szpetnie. Że jednak należy do najlepszego towarzystwa, opanował się, usiadł i rzekł zrezygnowanie:
— Kitty była spokojna, jak zwykle. Olbrzym w pierwszej chwili był zlekka zakłopotany. Gdy jednak zauważył, jak godnie się Kitty zachowuje, potraktował całą sprawę, by się tak wyrazić, humorystycznie, śmiał się serdecznie... brzmiało to, jak daleki grzmot... i rzekł do mnie: „Good evening, sir. I am yery glad to see you. What can I do for you?“... Nie mogę zaprzeczyć, że początkowo chciałem się oburzyć, ale przypomniałem sobie na szczęście, jakich to produkcji byłem przed kilku godzinami świadkiem: każdy Darling podnosił w górę odrazu siedem osób, łamał sztaby żelazne, grał w piłkę kulami, ważącemi trzy cetnary. Więc nie dałem po sobie poznać oburzenia, jeno spojrzałem ostro na Kitty. Widocznie jednak niezbyt właściwie pojęła to moje spojrzenie, bo zamiast się usprawiedliwiać, rzekła z nieopisanym spokojem: „Tu sais, mon cheri, je ne comprends pas un mot de ce, ce qu’il dit“. Przyznasz, że mogło to wytrącić z równowagi nawet bardziej cierpliwego, niż ja. Moja krew zawrzała, czułem, że ta straszna scena musi się skończyć, poszedłem więc, nie pożegnawszy się.
— Idjota — rzekłem.
— Gdy następnego dnia — ciągnął August dalej, nie zwracając uwagi na mój wykrzyknik — odwiedziłem Kitty, przyjęła mnie tak pogodnie, jak zawsze. Byłem tak delikatny, że nie wspomniałem nawet o przykrej scenie wczorajszej; Kitty też sobie jej nie przypomniała. A może wmawiała sobie, że śniła... alboż ja wiem! To pewne, ...kobiety są przecież tak zagadkowe... że mnie tego dnia więcej kochała, niż kiedykolwiek. Tego samego wieczora siedziałem znowu w loży; „The two Darling“ występowali a że są do siebie tak podobni, że ich rozróżnić nie podobna, nie miałem pojęcia, którego z nich zastałem u Kitty. Sądzę, że i Kitty nigdy się o tem nie dowiedziała. Lecz to wszystko jedno. Pewnem jest jednak, że jej stosunek do olbrzymów stał się odtąd prawdziwie koleżeński.
— Jaki? — syknąłem.
August, niezmącony tym okrzykiem, opowiadał dalej:
— Nigdy nie spotkałem odtąd któregoś z nich w pojedynkę u Kitty. Zwykle bywali u niej przed przedstawieniem na herbacie; czasem i mnie na nią zapraszano. Żaden z olbrzymów nie rozumiał ani słowa po francusku, Kitty nie znała zupełnie angielskiego, byłem więc, by się tak wyrazić, tłumaczem.
— A jak się porozumiewali — zapytałem serdecznie — gdy ciebie nie było?
August spojrzał na mnie uważnie.
-— Choć masz minę niewiniątka — odparł z powagą — to miarkuję przecież, że tem pytaniem chcesz rzucić cień na Kitty. Powiadam ci jednak, od tej sceny nie miałem okazji, by zwątpić w Kitty. Oczywiście w stosunku do olbrzymów. Był to kaprys... mój Boże, i ja mam kaprysy! Kto wie, jakbym się ja zachował wobec kobiety-olbrzyma? Zapewniam cię, The two Darling byli, jak dzieci; raz zastałem ich, gdy z Kitty grali w piłkę... jeden olbrzym stał w jednym kącie pokoju, drugi w drugim... lub przeciwnie, nigdy nie mogłem rozeznać jednego od drugiego... i Kitty latała poprzez stół tam i z powrotem.
August uśmiechał się trochę głupawo na wspomnienie tej wesołej sceny. Nagle schmurzyła się jego twarz:
— Wczoraj po raz ostatni występowali. Dziś rano, o szóstej, odprowadziliśmy olbrzymów na kolej, Kitty i ja. Wielkie wrażenie na dworcu wywołało, gdy The two Darling z okna wagonu powiewali dwoma prześcieradłami. Odwiozłem Kitty w fiakrze do domu. Musiałem ją pocieszać, a okazała się tak wdzięczną, że dopiero w południe przyszedłem do biura. Gdy pomyślę, że to było dziś rano... ileż się od tego czasu zmieniło!
— Przedewszystkiem — zauważyłem, jakby w jasnowidzeniu — zmienił się program w kabarecie.
August spojrzał na mnie, jak konająca sarna.
— Kto więc był? — zapytałem poprostu.
— The Osmond Troup — odparł August i zarumienił się.
— Ilu? — zapytałem głucho.
— Siedmiu! — odrzekł August.
— Siedmiu! — powtórzyłem wielce uradowany.
— Daj pokój... — odpowiedział cicho — nie przeczę, że już podczas przedstawienia miałem złe przeczucia. „Osmond“-owie, to ludzie o niezwykłej ruchliwości, wielkim dowcipie i bajecznej muzykalności. Wiele inwencji w ich produkcjach nie ma, ale wszystko, co robią, jest nadzwyczaj interesujące. Na ogół mają utarty szemat takich wystąpień: pojawiają się wśród piekielnych wrzasków, wywijają koziołki, biją się po łbach skrzypcami, wyrywają nogi ze stołów i grają marsza z Tannhausera, siadają na aksamitnych fotelach, a wydobywają z nich dźwięki popularnej piosenki, i tak dalej. Gdy przypatrywałem się awanturom, wyprawianym na scenie przez tych drabów, czułem, że rośnie we mnie zazdrość, by się tak wyrazić... a conto. Wobec dotychczasowych mych doświadczeń, miałem bowiem prawo przypuszczać, że dzisiejszej nocy spotka mnie znowu jakaś nieprzyjemność. Ale nagle pomyślałem sobie: nie! nie! Uspokoiłem się, pocieszyłem, miałem pewnego rodzaju satysfakcję. „Osmond“-owie są ludźmi normalnie zbudowanymi, ani karłami, ani olbrzymami, takimi, jak ty i ja.
Ukłoniłem się, wyrażając mu niejako podziękę za to porównanie,
— Nie miałem zatem w tym wypadku powodu do liczenia się z jakimiś względami. Mogłem każdego z tych siedmiu drabów uśmiercić, nie stając się śmiesznym... O północy zakończyło się przedstawienie. Do pierwszej włóczyłem się po ulicach. Podczas tej godziny obudziła się we mnie nowa nadzieja: a może tym razem drzwi będą zamknięte. Była to zwodna nadzieja: drzwi nie były zamknięte na klucz; słyszałem śmiechy, chichoty. Wszedłem. I jak słusznie przewidziałeś: wewnątrz był jeden z siedmiu.
— Prawdopodobnie kapelmistrz — rzekłem, właściwie zupełnie bezmyślnie.
— Skądże mogę to wiedzieć? — odparł August. — W kabarecie byli przecież ludzie ci naszminkowani i w kostjumach, czego niestety powiedzieć nie mogę o człowieku, którego u tej nędznicy zastałem!
Był to, jak spodziewać się mogłem, przystojny, młody chłopiec. Kitty spojrzała na mnie i rzekła z miłym uśmiechem: „Si je ne compte pas mal, c’est la troisième fois“... Odparłem takim tonem, jakiego zapewne nikt nigdy wobec niej nie użył: „El la dernière, je t’assure“. Potem zwróciłem się do „Osmond“-a, chwyciłem go za ramię i rzekłem: „Jest pan łotrem, mój panie, którego natychmiast skarcę. Nie dlatego, bym był zazdrosny o kobietę tego gatunku, lecz dlatego, że mnie irytuje — dobre określenie w tym momencie, co? — iż pana tu zastaję“. Potem podniosłem rękę, by go uderzyć w twarz. W tej chwili utraciłem zdolność patrzenia; stało mi się w dosłownem tego słowa znaczeniu czarno przed oczyma; „Osmond“ jednem uderzeniem pięści wcisnął mi na głowę mój cylinder... Gdy mi się wreszcie udało wyciągnąć cylinder w górę, ujrzałem budujące widowisko: Kitty leżała na podłodze, przytupywała nóżkami i wiła się ze śmiechu, zaś klown siedział, jakby nic nie było zaszło, na kanapie, miał nogę założoną na nogę i palił spokojnie papierosa. Wtedy uczułem: trzeba z tem zakończyć! We mnie była pustka, ani miłość, ani zazdrość, ani złość, ani duma, ani nienawiść; rzekłem: „Dobra noc, Kitty“, nie spojrzałem nawet na niego, opuściłem pokój, zawiesiłem w przedpokoju mój zdruzgotany cylinder na szaragach i wziąłem ten oto nowy, piękny, czarny, okrągły kapelusz, należący do tego łajdaka. Pospieszyłem następnie tu do kawiarni, by ci dać radę: nigdy nie wdawaj się z śpiewaczką kabaretową.
— Mój drogi Auguście — rzekłem, — jesteś niesprawiedliwy. Wedle mego zdania w tej całej sprawie tylko ty zyskałeś. Nie mówię o kapeluszu, w którym ci jest doskonale; mam na myśli doświadczenia, jakie zebrałeś! Kto z nas ma możność z karłami i olbrzymami pozostawać w tak zaufanych stosunkach?
August potrząsał głową niedowierzająco.
— Na twojem miejscu — mówiłem dalej — również i jutro zjawiłbym się u Kitty. Poznałbyś z pewnością wszystkich siedmiu. Tak, tak, wyobrażam sobie, jak zabawne to byłoby. Jak obaj olbrzymi grali z nią w piłkę, tak może „Osmond“-owie zrobią z niej instrument muzyczny.
— Jesteś idjota — odparł August. Widocznie nie znosił, gdy kto inny robił dobry dowcip.
Zjawił się kelner. Zapłaciliśmy i opuściliśmy lokal. Świtało. Zapowiadał się cudowny poranek wiosenny.
— Cieszy mnie tylko — rzekł August — że ten drab nie długo śmiać się będzie ze swego żartu, gdy w przedpokoju zamiast swego nowego kapelusza...
August zamilkł nagle. Rysy jego twarzy wydłużyły się, oczy rozwarły szeroko. Właśnie podszedł ku nam młodzieniec, nadzwyczaj wytwornie odziany, miał tylko na głowie kompletnie zniszczony cylinder.
August zatrzymał się. Młodzieniec zdjął cylinder z głowy i rzekł: „Good morning, Sir“.
„Good morning“, rzekliśmy obaj i zdjęliśmy z głowy kapelusze, by je oczywiście po chwili z powrotem nałożyć. Mnie się to udało. Natomiast mojemu przyjacielowi wcale nie. Obcy pan poprostu wziął mu z ręki kapelusz i, uprzejmie się uśmiechając, wręczył połamany cylinder. I zwracając się ku mnie, jakby tylko mnie winien był udzielenie wyjaśnienia, rzekł: „Zamieniłem mianowicie ten kapelusz, przed godziną, u mojej małej przyjaciółki. Good morning, Sir“. Poczem odszedł.
Kłamałbym, gdybym utrzymywał, iż widziałem kiedyś głupszą twarz niż ta, którą w tej chwili miał mój przyjaciel August. Był trupioblady, widoczne było, że dech mu zaparło. Czekał, aż gentleman znalazł się w przyzwoitej odległości, potem rzekł tonem zdecydowanym:
— Co tu zrobić? Zasztyletować, czy wybuchnąć śmiechem?
— Zasztyletować — rzekłem szybko.
Radziłem mu nie z brutalności, lecz raczej z ciekawości, nie widziałem bowiem nigdy, jak się człowieka sztyletuje. Czy August był zbyt dobroduszny, czy też nie miał przy sobie sztyletu — faktem jest, że nie posłuchał mojej rady. Wykonał drugą alternatywę: wybuchnął śmiechem. Przypatrywałem się mu srodze zmartwiony, znam bowiem ludzi, którzy wskutek podobnych wypadków zwarjowali. Augustowi to się nie przytrafiło. Uspokoił się bowiem wkrótce i powiedział smętnie:
— Każę go poprostu odprasować.
Jestem głęboko przekonany, że miał na myśli cylinder.


LEW N. TOŁSTOJ

GRACZ

Z zapisków kelnera

Było to między drugą a trzecią. Grało wielu panów: książę, pan z wielkim wąsem, mały oficer huzarów, aktor Oliver; było moc ludzi.
Książę grał z panem z wielkim wąsem. Obchodzę bilard i liczę: dziesięć i czterdzieści osiem, dwanaście i czterdzieści osiem. Jest to moim zawodem. Nie wzięło się nic do ust i nie spało od dwóch nocy — a wciąż liczy się punkty i wyjmuje bile z wklęsłości.
Wtem spostrzegam: do sali wszedł nowy gość, rozglądnął się i usiadł na kanapie. Dobrze.
Myślę sobie: kto to może być? To znaczy: do jakiej należy sorty?
Ubrany jest przyzwoicie. Ma nowiusieńkie ubranie: spodnie w kratki, modny krótki surducik, kamizelkę pluszową; nosi złoty łańcuszek, a na nim moc wisiorków.
Wygląd ma też bardzo przyzwoity: jest wysoki, smukły, włosy ma z przodu modnie ufryzowane — słowem, przystojny młodzik.
Zawód nasz, jak wiadomo, ma to do siebie, że poznaje się różnych ludzi. Najwytworniejszych i dranciwych. Gdy się więc jest kelnerem, trzeba się stosować do każdego z gości z osobna. Oczywiście, jeśli się nie jest głupim.
Przypatruję się temu panu i widzę: siedzi cicho, nie zna nikogo i ma zupełnie nowe ubranie; myślę sobie: jest to albo cudzoziemiec, Anglik, albo podróżujący hrabia. Obok niego siedział aktor Oliver; ustąpił mu nieco miejsca na kanapie.
Partja skończyła się; pan z wielkim wąsem przegrał. Krzyknął do mnie:
— Wciąż cyganisz! — Mówi: — Nie liczysz porządnie, wciąż się oglądasz na wszystkie strony.
Cisnął kij bilardowy w kąt i poszedł. Tak, oho, co za ptaszek! Wieczorem gra z księciem, każda partja o 50 rubli srebrnych, a teraz przegrał flaszkę wina i irytuje się. Taki podlec! Kiedy indziej gra z księciem do drugiej, a gdy żaden z nich nie chowa po grze pieniędzy do portfelu, wiem, że ani jeden, ani drugi nie ma przy sobie kopiejki; ale mimo to udają wielkich panów.
Ale jeśli kelner ziewnie lub bili porządnie nie ułoży — człowiek przecież nie jest z kamienia — odrazu się irytują! Mówią: gramy o pieniądze, a nie o guziki.
Ci ludzie zatruwają mi życie.
Gdy partner księcia poszedł, zwrócił się książę do obcego pana:
— Czy nie chciałby pan ze mną zagrać?
— Z przyjemnością — odparł obcy pan.
Póki siedział, miał srogi wygląd; przypominał człowieka, którym straszy się dzieci. Gdy jednak powstał i przystąpił do bilardu, odrazu poznać można było, że czuje się dość niepewnie. Czy nowe ubranie było niewygodne, czy też krępowało go to, że wszyscy nań patrzą — pewność jego znikła. Począł kij nacierać kredą i z rąk mu kreda wypadła. Ilekroć zrobił karambola, rozglądał się dokoła i rumienił. Nie tak grał książę; ten miał ruchy pewne: natarł kredą kij; posypał sobie rękę proszkiem, zsunął w górę rękaw i grał z całem namaszczeniem.
Grali dwie lub trzy partje, nie przypominam sobie więcej; potem książę odłożył kij i rzekł:
— Pozwoli pan, że zapytam, jak się pan nazywa?
— Niechludow — odparł obcy pan.
— Pański ojciec był generałem?
— Tak.
Poczęli mówić po francusku; nie rozumiałem. Zapewne mówili o swych rodzinach.
— Au revoir — rzekł książę — bardzo się cieszę, że pana poznałem.
Umył sobie ręce i opuścił salę bilardową, udając się do sali jadalnej. Obcy pan pozostał; stał obok bilardu i uderzał kijem o bile.
W naszym zawodzie istnieje, jak wiadomo, zasada: z obcymi im ordynarniej, tem lepiej. Zabrałem bile i odłożyłem je. Zarumienił się i rzekł:
— Czy można jeszcze grać?
— Naturalnie — rzekłem — poto stoi tu bilard, by na nim grano. — I nie patrząc wcale na niego, wziąłem kij i postawiłem go w kąt.
— Czy chcesz ze mną zagrać?
— Naturalnie — odpowiedziałem.
Ustawiłem bile.
— Czy zagramy o podłażenie?
— Co to znaczy — zapytał — grać o podłażenie?
— To tak — rzekłem — jeśli pan przegra, zapłaci pan pół rubla jeśli ja przegram, będę musiał wleść pod bilard i drugą stroną się wydostać.
Począł się śmiać i rzekł:
— A więc zaczynajmy.
— Dobrze — powiadam. — Ile punktów mam zrobić mniej, niż pan?
— Czy grasz gorzej ode mnie?
— Oczywiście — powiadam — u nas z panem mogłoby się zmierzyć tylko niewielu graczy.
Poczęliśmy grać. Był rzeczywiście przekonany, że jest doskonałym graczem. Pozwoliłem mu wygrać pierwszą partję. Przelazłem pod bilardem; stękałem przy tem. Wtedy aktor Oliver i młody huzar podskoczyli ze swych miejsc i zawołali:
— Brawo! Jeszcze jedna partja! Jeszcze nie starł całego prochu pod bilardem!
Przegrałem i drugą partję.
— Z panem — powiedziałem — nie mogę wogóle grać.
Śmiał się. Gdy potem wygrałem wszystkie trzy partje, położyłem kij na bilard i rzekłem:
— Czy zagramy o wszystko?
— Co to znaczy: o wszystko? — zapytał.
— Albo zapłaci mi pan trzy ruble, albo nic.
— Co? — zawołał — czy gram z tobą o pieniądze? Durniu!
Przyczem mocno się zarumienił.
Dobrze. Przegrał partję i powiedział:
— Dosyć.
Wyjął portfel, nowy, bardzo elegancki. Pomyślałem: chce zaimponować. Portfel był napchany pieniądzmi; same setki.
— Nie — rzekł — tu nie ma drobnych.
Wyjął z portmonetki pięć rubli.
— Dla ciebie trzy — rzekł — resztę weź, jako napiwek.
Podziękowałem uniżenie. Myślę sobie: świetny gość! Dla takiego opłaca się przełazić. Szkoda tylko, że nie chce grać o pieniądze. Okazałbym mu moją zręczność; ze dwadzieścia, a może i czterdzieści rubli wycyganiłbym od niego.
Skoro Oliver ujrzał w portfelu tyle pieniędzy, rzekł:
— A może i ze mną partyjka? Pan gra doskonale.
Jak lis chciał go omotać komplementami.
— Nie, proszę wybaczyć, nie mam czasu.
I poszedł.
Nie wiem, co za jegomość właściwie jest ten Oliver. Przez cały Boży dzień siedzi w sali bilardowej i przypatruje się. Do żadnej partji go nie dopuszczano; zawsze siedzi samotnie; przynosi ze sobą fajkę i pali. A gra wyśmienicie.
Dobrze. Niechludow przyszedł po raz drugi, trzeci; stał się częstym gościem. Przychodził czasem rano, czasem wieczorem. Przyswoił sobie wszystkie rodzaje gry: karambola, à la guerre, piramidkę. Stał się pewniejszy, zawarł z wszystkimi znajomość i został wcale dobrym graczem. Był to młodzieniec z poważnej rodziny, miał pieniądze — każdy traktował go z respektem. Tylko z jednym z gości, z tak zwanym „jaśnie panem“, miał raz konflikt.
Spór powstał z błahej przyczyny.
Grali à la guerre: książę, jaśnie pan, Niechludow, pan z wielkim wąsem i ktoś jeszcze. Niechludow stoi koło pieca i rozmawia z kimś; jaśnie pan gra właśnie. Bila jego zatrzymała się tuż naprzeciw pieca.
Nie wiem, czy nie zauważył Niechludowa, czy też umyślnie to zrobił — dość, że kijem uderzył Niechludowa w pierś tak mocno, że ten aż jęknął. I jaśnie pan ani pomyślał o usprawiedliwieniu się — taki ordynus! Grał dalej, nawet się nie obejrzał. Mruknął nawet:
— Pocóż się pan tu pcha? Przez pana nie zrobiłem karambola! Czy niema dość miejsca w sali?
Niechludow zbladł, przystąpił do niego i rzekł spokojnie, jakby nic nie było zaszło:
— Powinien był pan mnie przeprosić, mój panie, uderzył mnie pan w pierś!
— Nie mam ochoty nikogo przepraszać — rzekł jaśnie pan — miałem partję wygraną, a pan mi przeszkodził, tamci teraz robią karambole.
— Musi mnie pan przeprosić — powtórzył młodzieniec.
— Wynoś się pan! — zawołał jaśnie pan — co za natarczywy człowiek! — i patrzył wciąż na toczące się po bilardzie kule!
Niechludow przystąpił jeszcze bliżej i ujął go za ramię.
— Jest pan łajdakiem, wielmożny panie! — zawołał.
Oczy mu płonęły; wyglądał tak, jakby chciał tamtego zjeść. Jaśnie pan był silnym, okazałym mężczyzną.
— Co? — ryknął — ja łajdakiem? — i rzucił się na niego.
Wszyscy obecni przyskoczyli i rozdzielili ich.
Niechludow rzekł;
— Musi mi dać satysfakcję, obraził mnie.
— Ani mi na myśl przychodzi — odparł jaśnie pan — takiemu żółtodzióbowi nie daję satysfakcji. Mogę mu najwyżej wytargać uszy.
— Jeśli mi pan nie chce dać satysfakcji, nie jest pan szlachcicem.
Miał łzy w oczach.
— Jesteś żółtodziubem i nie możesz mnie obrazić.
Rozdzielono ich i sprowadzono do osobnych sal. Niechludow i książę byli przyjaciółmi.
— Pójdź — rzekł Niechludow — na miłość boską, namów go...
Książę poszedł. Jaśnie pan odparł:
— Nie boję się, ale z takim żółtodziubem nie wdaję się w żadne afery. Nie chcę. Dla mnie sprawa jest zakończona.
Mówili jeszcze długo ze sobą, a potem zamilkli. Od tego czasu przestał jaśnie pan do naszego lokalu przychodzić.
Gdy chodziło o takie sprawy, był Niechludow bardzo czupurny, istny kogucik, miał dużo ambicji; ale co się tyczy pewnej innej rzeczy, był jeszcze dzieckiem, nic nie wiedział. Przypominam sobie następujące zdarzenie:
— Kogo masz tu w mieście? — zapytał książę Niechludowa.
— Co? nikogo?
— Pocóż?
— Co znaczy: pocóż?
— Dotychczas tak żyłem. Dlaczegóżby nie miało i dalej tak być?
— Co znaczy: tak żyłem? Niemożliwe!
I roześmiał się głośno. Pan z wielkim wąsem śmiał się również. Kpili z niego widocznie.
— A więc nigdy? — pytają.
— Nigdy.
Śmieją się do rozpuku. Zrozumiałem oczywiście natychmiast dlaczego się zeń tak wyśmiewają. Czekam, co z tego dalej będzie.
— Pojedziemy tam — mówi książę — natychmiast.
— Nie, absolutnie nie!
— Ależ, daj pokój! to śmieszne. Pojedziemy!
Pojechali.
Wrócili po pierwszej. Zasiedli do stołu, by się pożywić. Było ich wielu: Atanow, książę Razin, hrabia Szustach, Mirzow. Wszyscy gratulowali Niechludowowi i śmieli się. Wezwali mnie; widzę, są bardzo weseli.
— Gratuluj panu Niechludowowi — mówią.
— Czego mam gratulować? — pytam.
Jakże to wyrazili? „uświadomienia“, czy też „inauguracji“, nie pamiętam więcej.
— Mam zaszczyt pogratulować — rzekłem.
Ale on siedział czerwony, jak ćwikła i uśmiechał się.
Poszli potem do sali bilardowej. Wszyscy byli bardzo ożywieni, tylko on smutny. Powiedział:
— Wam chce się śmiać, a mnie smutno na duszy. Dlaczego to zrobiłem? Tobie, książę i mnie samemu nigdy tego w życiu nie daruję.
Rozpłakał się. Książę przystąpił do niego i rzekł:
— Przestań mówić głupstwa! Pojedziemy do domu.
— Nigdzie nie pojadę. Dlaczego to zrobiłem?
Płacze i płacze. Nie odstępuje od bilardu, jeno wciąż płacze.
Wciąż przychodził do nas. Razu pewnego był on, książę i pan z wielkimi wąsami. Zwano go Fedotka. Miał wystające kości policzkowe i był bardzo brzydki. Dlaczego go panowie tak lubili? Nie wiem doprawdy. „Fedotka, Fedotka“, mówili zawsze, fundowali mu jadło i napitek; zawsze ktoś płacił za niego. O, to był chytry ptaszek! Gdy przegrywał, nie płacił; ale gdy wygrał, oho, można było być pewnym, że ściągnie wygraną.
A więc dobrze. Przyszli. Mówią:
— Zagramy we trójkę à la guerre.
Grali o stawkę 3 rubli. Niechludow rozmawiał wciąż z księciem.
— Uważasz — mówił książę — jaką ma ona nóżkę? Ba, co mówię, nie nóżka jej najpiękniejsza. Ma najcudowniejsze pukle włosów.
Naturalnie nie zwracają uwagi na grę. Rozmawiają wciąż ze sobą. Tylko Fedotka gra uważnie i nie troszczy się o nic; tamci robią kiksy i są zajęci przedmiotem swej rozmowy. To też Fedotka wygrał po sześć rubli od każdego z nich. Z księciem ma on Bóg wie jakie obrachunki; nigdy jeden drugiemu nie płaci; ale Niechludow wyjął dwa zielone papierki i wręczył je Fedotce.
— Nie — rzekł ten — nie chcę brać od ciebie pieniędzy. Zagramy quitte ou double, to znaczy, albo podwójna suma, albo nic.
Ustawiam kule. Poczęli grać. Niechludow bagatelizuje sobie grę. Renomuje. Ale Fedotka widzi, że ma nad nim wyższość i pilnuje się. Oczywiście wygrał.
— Naprzód — rzekł — jeszcze raz o wszystko.
— Naprzód.
Znowu wygrał.
— Zaczęliśmy od drobnostki — powiada — nie chcę wygrać od ciebie tyle pieniędzy. Czy zagramy znowu o wszystko?
— Zagrajmy!
Wygrana wynosiła już około 50 rubli. Teraz prosił Niechludow:
— Czy zagramy o wszystko?
Gra toczyła się dalej, wciąż dalej i wciąż wyżej. Wygrana wynosiła już 280 rubli. Fedotka zna się na tric’u: prostą partję przegrywa, ale podwójną wygrywa stale. Książę widzi, że sprawa przybiera poważny obrót.
— Assez — woła — assez.
Ba, tenby przestał!... Wciąż podnoszą stawkę.
Wreszcie doszło do tego, że Niechludow miał do zapłacenia przeszło 500 rubli. Fedotka odstawia kij i mówi:
— Czy nie dość? Jestem zmęczony.
Wiem: mówi on tak tylko; grałby do rana pod warunkiem wygrania pieniędzy; mówi tak tylko z wyrachowania.
Słowa te podrażniły tylko Niechludowa. Mówi:
— Grajmy dalej,
— Nie, jestem dalipan zmęczony. Możemy pójść na górkę, tam możesz dostać rewanż.
Na górce grają u nas panowie w karty.
Od tego dnia Fedotka dostał Niechludowa w swe szpony. Przychodzili codzień. Najpierw grali jedną lub i drugą partję w bilard a potem zawsze szli na górkę.
Bóg wie, co tam było, ale Niechludow wkrótce się cały odmienił. Dawniej był modnie i schludnie ubrany, miał włosy ufryzowane; teraz tylko przedpołudniem miał elegancki wygląd; gdy wracał z górki, był, jakby przeobrażony.
Razu pewnego zszedł z sali karcianej z księciem; był blady, wargi jego drżały.
— Nie mogę — rzekł — pozwolić na takie słowa; jak on może mówić, że brak mi delikatności i że więcej ze mną grać nie będzie. Wypłaciłem mu dziesięć tysięcy rubli, mógłby więc w obecności innych być ostrożniejszy w słowach.
— No, daj temu pokój — mówi książę — czy opłaca się gniewać się na takiego, jak Fedotka?
— Nie! Nie zniosę takiego traktowania.
— Daj pokój! Jakże można się tak poniżać, by wszczynać awanturę z Fedotką!
— Ależ przecież obcy ludzie byli przy tem.
— Tak? obcy? — powiada książę — jeśli tak, to natychmiast go zmuszę, by cię przeprosił.
— Nie, nie chcę.
Poczęli mówić po francusku; nic nie rozumiałem. Ale tego samego wieczora jedli z Fedotką kolację i przyjaźnili się dalej ze sobą.
Dobrze. Razu jednego przyszedł sam.
— Jak sądzisz — pyta — czy gram dobrze?
Nasz zawód ma, jak wiadomo, to do siebie, że trzeba się do każdego zastosowywać. Mówię zatem:
— Tak, pan gra dobrze,
Ale o tem ani mowy nie ma. Uderza fatalnie i gra bez wszelkiej kalkulacji. Odkąd wdał się z Fedotką, gra zawsze o pieniądze. Dawniej nie wypadało mu grać o cokolwiek ani o pieniądze, ani o szampana. Zdarzyło się raz, że książę zapytał:
— Czy zagramy o flaszkę szampana?
— Nie — odpowiedział — wolę postawić flaszkę. Chłopak! Przynieś jedną!
Teraz jednak począł grać tylko dla wygranej. Zwykle był u nas przez cały boży dzień. Albo grał z kimś w bilard, albo szedł na górkę. Myślę sobie: „Dlaczego ma to wszystko przypaść innym, a nie mnie?“
— Jaśnie panie — mówię — ze mną pan już dawno nie grał.
Poczęliśmy grać.
Gdy wygrałem 10 rubli, pytam:
— Czy zagramy quitte ou double, jaśnie panie?
Milczy. Dawniej mówił „durniu“, teraz ani słowa. Gramy więc: quitte ou double, i znowu quitte ou double. Wygrałem około 80 rubli. Odtąd grał ze mną codzień. Czekał zwykle, aż nikogo nie było; w obecności innych wstydził się naturalnie grać ze mną. Raz rozpalił się bardzo do gry. Miał już do zapłacenia 60 rubli.
— Czy chcesz zagrać o wszystko? — pyta.
— Dobrze.
Wygrałem.
— Sto dwadzieścia na sto dwadzieścia.
— Dobrze.
Wygrałem znowu.
— Dwieście czterdzieści na dwieście czterdzieści.
— Czy nie będzie za dużo? — pytam.
Milczy. Gramy. Znowu partja kończy się moją wygraną.
— Czterysta ośmdziesiąt na czterysta ośmdziesiąt!
— Jaśnie panie — mówię — nie chcę pana narażać na takie straty. Bądź pan łaskaw dać mi sto rubelków, a resztę darujmy sobie.
Jakże mnie ofuknął! A był to przecież taki spokojny człowiek...
— Graj porządnie, albo nie graj wcale!
Widzę: nic nie poradzi.
Chciałem przegrać. Nie. Wygrałem.
— Słuchaj, Piotrze (nie nazywał mnie już Piotrusiem), nie mogę ci natychmiast wypłacić całej sumy; ale za dwa miesiące dam ci trzy tysiące.
Poczerwieniał cały; głos mu drżał.
— Doskonale — jaśnie panie — powiadam.
Postawiłem kij do kąta. Niechludow idzie wzdłuż sali tam i z powrotem, tam i z powrotem. Jest cały skąpany w pocie.
— Piotrze — powiada — zagramy raz jeszcze o całą sumę.
— Co? — powiadam — dalej grać?
— Chodź, bądź łaskaw, mówi.
Podaje mi sam kij. Wziąłem go; rzuciłem kule tak na bilard, że spadły na ziemię. Naturalnie, trzeba być w takich razach bezczelnym.
— A więc grajmy — powiadam.
Było mu tak spieszno, że sam podniósł kule. Myślę sobie: tych siedemset rubli przecież nie dostanę; mogę zatem przegrać. Począłem więc umyślnie grać źle.
— Dlaczego grasz umyślnie źle? — pyta.
Ale ręce mu drżą...
Gdy wygrał partję, mówię:
— Jest mi pan winien 180 rubli i opłatę za bilard. Idę teraz na kolację.
Ustawiam kij w kącie i wychodzę. Siadam przy stoliku naprzeciw drzwi i uważam: co pocznie teraz? Chodzi wciąż tam i z powrotem, tam i z powrotem (sądzi, że nikt go nie widzi) i targa swe włosy — znowu idzie, mruczy coś i znowu targa swe włosy.
Przez ośm dni nie przychodził. Potem przyszedł do jadalni; twarz miał ponurą.
Książę ujrzał go.
— Chodź — powiada — zagramy partyjkę.
— Nie, nie będę więcej grał.
— Ależ, nie mów tak, chodź!
— Nie — powiada — nie pójdę. Ty — powiada — nie masz z tego korzyści, a ja ponoszę straty.
Jeszcze przez dziesięć dni unikał przychodzenia. Wreszcie, w pewien dzień świąteczny, przyszedł we fraku — był widocznie gdzieś na zabawie — pozostał przez cały dzień i począł grać. Taksamo następnego dnia, trzeciego... Zaproponowałem mu, by znowu ze mną zagrał.
— Nie — odparł — z tobą nie będę grał; ale te 180 rubli, które jestem ci winien, otrzymasz. Przyjdź do mnie za miesiąc.
Dobrze. Przyszedłem po miesiącu.
— Na Boga — powiada — nic nie mam; przyjdź we czwartek.
Poszedłem we czwartek. Miał śliczne mieszkanie.
— Czy jest w domu? — pytam.
— Śpi.
Dobrze. Czekam.
Za lokaja miał człowieka ze wsi. Siwy, cichy staruszek, nie znający zupełnie świata. Wdałem się z nim w rozmowę.
— Co za życie prowadzimy tu z jaśnie panem! — zrzędził stary, — Popadliśmy tu w długi; ten Petersburg nie daje nam ani korzyści, ani zaszczytów. Przybyliśmy ze wsi i myśleliśmy: będziemy, jak za życia starszego pana, pokój jego pamięci, stykali się z hrabiami, książętami, generałami; weźmiemy sobie hrabiankę, piękną damę, posażną, będziemy prowadzili dwór jaśniepański; a stało się tak, że biegniemy tylko do restauracji. Bardzo źle. Księżna Riezewa jest przecież naszą rodzoną ciotką, a książę Borotuncew nasz ojciec chrzestny. Odwiedził nas tylko raz. Zresztą nigdy się nie pokazuje. Ludzie poczynają już ze mnie kpić. „Twój pan“, mówią, „nie wdał się w swego ojca“. Powiadam raz: „Dlaczego jaśnie panicz nie odwiedzi kiedyś swej ciotki? Nie widziała panicza tak dawno“. — „Nudno tam, Damjanie“, odpowiada. Oto, o co chodzi. Tylko w restauracjach nie jest mu nudno. Gdyby przynajmniej miał posadę państwową. Karty i inne gry stały się jego głównem zajęciem; ale to nie prowadzi nigdy do dobrego... Boże! zmarniejemy, zmarniejemy na pewne. Nieboszczka jaśnie pani, świeć Panie nad jej duszą, pozostawiła nam wielkie dobra. Przeszło tysiąc dusz i lasu za trzysta tysięcy rubli. Wszystko pozastawiał, las sprzedał, dobra zniszczył. Gdy niema pana, rządca znaczy więcej, niż pan. Paniczowi na niczem więcej nie zależy, nic go nie obchodzi. Jeśli może napchać pulares pieniądzmi, niech tam wszystko pójdzie na marne. Przed kilku dniami przyszli dwaj chłopi ze skargą na rządcę. „Zrujnował wszystko“, powiadają. A nasz pan co? Dał każdemu z nich po dziesięć rubli i powiada: „Wkrótce sam przybędę. Gdy otrzymam pieniądze, zapłacę długi i wrócę na wieś“. Ale, jak może zapłacić, gdy robi wciąż nowe długi? Przez zimę wydaliśmy ośmdziesiąt tysięcy rubli. Dziś niema w domu ani rubla.
Stary począł płakać.
O godzinie dziesiątej Niechludow obudził się i kazał mnie wezwać.
— Nie przysłano mi pieniędzy — powiada — to nie moja wina — powiada — zamknij drzwi.
Zamknąłem drzwi.
— Weź zegarek, albo szpilkę z brylantem i zastaw to. Dadzą ci więcej, niż 180 lubli. Gdy dostanę pieniądze, wykupię te przedmioty.
— Tak — powiadam — jeśli jaśnie pan nie ma pieniędzy, nie można inaczej zrobić. Proszę więc o zegarek.
Widzę, że zegarek wart jest około trzystu rubli.
Dobrze. Zastawiam zegarek za sto rubli i przynoszę mu kartkę zastawniczą.
— Ośmdziesiąt rubli — powiadam — jest mi pan winien, a zegarek sam pan wykupi.
Po dziś dzień winien mi jest tych 80 rubli.
Począł znowu codziennie do nas przychodzić. Nie wiem, jak się między sobą obliczali, ale zawsze opuszczał z księciem lokal. Lub też szli z Fedotką na górkę, by zagrać w karty. Mieli zwykle bardzo skomplikowane rachunki ze sobą: jeden dawał coś drugiemu, ten trzeciemu, ale co kto komu był winien, nie można było poznać.
Bywał u nas przez dwa lata; zupełnie się zmienił. Przestał się krępować; czasem pożyczał u mnie rubla, by go dać woźnicy, ale z księciem grał partję o sto rubli.
Wychódł, pożółkł. Natychmiast po przyjściu kazał sobie podawać szklaneczkę absyntu, kanapkę, poczem popijał winem; wtedy stawał się weselszy.
Przyszedł raz przed obiadem — było to w Wielki Tydzień — i począł grać z huzarem.
— Czy gramy o pieniądze? — pyta.
— Jak pan chce.
— A może o flaszkę Claude Voujeau?
— Dobrze.
Huzar wygrał. Poszli do sali jadalnej. Zasiedli przy stole i Niechludow mówi:
— Szymonie! flaszka Claude Voujeau, ale dobrze oziębić!
Szymon wyszedł, przyniósł potrawy, ale nie przyniósł wina.
— A wino? — pyta Niechludow.
Szymon wybiegł i przyniósł pieczeń.
— Dajże wina.
Szymon milczy.
— Zwarjowałeś, doprawdy! Kończymy obiad, a nie ma jeszcze wina. Nie piję wina przy deserze.
Szymon poszedł. Wraca:
— Gospodarz prosi pana.
Niechludow zarumienił się, wstał od stołu. Gospodarz stoi za drzwiami.
— Nie mogę panu dać więcej na kredyt — powiada — jeżeli pan mi nie wyrówna całego rachunku.
— Ależ, przecież panu już mówiłem, że zapłacę wszystko zaraz po pierwszym.
— Nie mogę wciąż dawać na kredyt. Już mi ludzie są winni z jakich dziesięć tysięcy.
— No, daj pan pokój, mon cher, mnie może pan przecież wierzyć. Przyślij pan flaszkę, a postaram się możliwie najprędzej zapłacić rachunek,
I spiesznie poszedł do jadalni.
— Co to było? dlaczego pana wezwano tam? — pyta huzar.
— Prosił mnie o coś.
— Pysznie byłoby — powiada huzar — teraz wypić lampkę wina.
— Szymon, co z winem?
Szymon poszedł. Wraca bez wina. Niechludow wstał od stołu i przybiega do mnie.
— Na miłość boską — powiada — Piotrusiu, daj mi sześć rubli.
Twarz jego była pomarszczona, blada.
— Nie mam — powiadam — jaśnie pan winien mi już tyle pieniędzy.
— Dam ci — powiada — za tydzień za tych sześć rubli czterdzieści.
— Gdybym miał pieniądze — mówię — nie śmiałbym odmówić jaśnie panu, ale doprawdy nie mam.
Wypadł, ściskał kurczowo dłonie, zgrzytał zębami, biegał, jak warjat po korytarzu.
— Ach! — zawołał — mój Boże! co to będzie?
Nie wszedł więcej do jadalni, wypadł na dwór, wziął dorożkę i odjechał.
Ale się uśmialiśmy! Huzar mówi:
— Gdzie pan, który ze mną jadł obiad?
— Odjechał — powiadamy.
— Co? odjechał? co kazał mi powiedzieć?
— Nic nie kazał powiedzieć. Wsiadł i odjechał.
— Dobry numer! — powiada huzar.
Myślę sobie: teraz przez dłuższy czas nie przyjdzie; po takim skandalu. Gdzie tam! Następnego dnia pod wieczór przychodzi. Idzie do sali bilardowej. Zdejmuje palto.
— Zagramy — powiada.
Spogląda ponuro, gniewnie.
Zagraliśmy partyjkę.
— Dosyć — powiada — przynieś mi papier i pióro, muszę napisać list.
Niczego nie przeczuwając, przynoszę papier i kładę go w małym pokoiku na stole.
— Oto przybory do pisania, jaśnie panie — powiadam.
Zasiadł i począł pisać. Pisze i pisze; mruczy wciąż coś pod nosem. Potem powiada:
— Spójrz, czy mój powóz zajechał.
Było to w wieczór karnawałowy, nie było też ani jednego gościa, wszyscy byli na balach.
Chciałem właśnie wyjść, by dowiedzieć się, czy powóz zajechał i byłem już koło drzwi, gdy słyszę, że woła mnie „Piotrusiu! Piotrusiu!“ głosem takim, jakby się czego przestraszył.
Wracam. Widzę: jest blady, jak płótno, stoi i patrzy na mnie.
— Jaśnie pan raczył wołać? — pytam,
Milczy.
— Czem mogę służyć? — powiadam.
Milczy. Wreszcie:
— Ach, tak! zagramy raz jeszcze — mówi.
Dobrze. Wygrał partję.
— Prawda — powiada, że nauczyłem się dobrze grać!
— Tak — powiadam.
— A więc, idź teraz — mówi — i dowiedz się, czy powóz zajechał.
Poszedłem. Widzę: nie ma powozu. Wracam więc.
Na schodach słyszę: jakby ktoś uderzył kijem bilardowym. Wchodzę do sali: czuć dziwny jakiś swąd.
Niechludow leży na podłodze, pokrwawiony; obok pistolet. Tak się przeraziłem, że nie wydobyłem z siebie ani słowa.
Drga nogą, wciąż drga. Potem rzęzi i wyprostowuje się, sztywnieje.
Bóg wie, co go skłoniło do tego grzechu, by duszę swą zagubić. Pozostawił pismo, którego zupełnie nie rozumiem:
„Bóg dał mi wszystko, czego człowiek może sobie życzyć: bogactwo, nazwisko, rozum, szlachetne popędy. Chciałem używać życia i zepchnąłem w gnój wszystko, co we mnie było dobrego.
Nie jestem ani shańbiony, ani nieszczęśliwy; nie popełniłem żadnej zbrodni. Zrobiłem coś gorszego: zamordowałem moją młodość, moje uczucia, mój rozum.
Jestem opętany siecią, z której się nie mogę wydostać, a do której nie mogę się przyzwyczaić. Wciąż upadam, upadam; czuję mój upadek i nie mogę mu zapobiec.
A co było moją zgubą? Czy jakaś silna namiętność, która mogłaby mnie usprawiedliwiać? Nie.
...O, moje piękne wspomnienia!
Jeden jedyny okropny moment zapomnienia, o którym zawsze myślę, przywrócił mi opamiętanie. Przeraziłem się, widząc, jaka przepaść dzieli mnie od tego, czem chciałem i czem mogłem być. Wyobraźnia moja stawiła mi przed oczy nadzieje, zachwyty, myśli mojej młodości.
Gdzie podziały się świetlane wyobrażenia życia, wieczności, Boga, które z taką siłą i jasnością moją duszę wypełniały? Gdzie miłość, która słodkim żarem rozpromieniała moje serce?
...Jakże dobrym i szczęśliwym mógłbym był stać się, gdybym kroczył drogą, którą mi u progu życia wskazywał mój świeży mózg i moje czyste uczucia! Wielokroć próbowałem wyrwać się z kolein, po których toczyło się moje życie i wrócić z powrotem na tę świetlaną drogę. Mówiłem sobie: użyję całej energji — i nie zdołałem. Gdy byłem sam, było mi strasznie w mem własnem towarzystwie. Gdy byłem z innymi, nie słyszałem wcale głosu wewnętrznego i staczałem się coraz niżej.
Wreszcie doszedłem do okropnego przeświadczenia, że nigdy nie zdołam się więcej podnieść; przestałem o tem myśleć; chciałem zapomnieć; ale żal męczył mnie jeszcze bardziej. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o samobójstwie.
Myślałem dawniej, że pobliże śmierci duszę moją uniesie wzwyż. Myliłem się. Za kwadrans mnie więcej nie będzie, ale moje poglądy wcale się nie zmieniły. Widzę tak samo, słyszę tak samo, myślę tak samo; ta sama dziwna niekonsekwencja, chwiejność, łatwowierność myśli“.


HERMAN SUDERMANN

ZAMIENIONY WACHLARZ

...Pani jest zamyślona... pani nuci cichutko jakąś melodję. Jeszcze raz, jeśli wolno prosić! Ach, więc: „Nie będziesz pytał nigdy“.
Dziękuję, wiem wszystko... A więc dlatego pani nie raczyła wczoraj w operze obdarzyć ani jednem spojrzeniem swego uniżonego sługę? Uwagę pani pochłonął całkowicie nasz Lohengrin...
Proszę spojrzeć prędko do lustra — z tymi rumieńcami jest pani doskonale do twarzy. Lecz, że bohater wysokiego „c“ zdoła wyczarować te rumieńce — tego nie przewidziałem...
Pyta pani, dlaczego tak ironicznie wyrażam się o tenorach? O, proszę mnie nie rozumieć fałszywie!
Jestem gotów każdej chwili zaświadczyć każdemu tenorowi, że uważam go osobiście za najwyższy kwiat męskości, niejako za ideał mężczyzny.
Nie żartuję — doprawdy! Udowodnię to pani, naukowo... Proszę posłuchać:
Najistotniejszym przymiotem rodu męskiego jest chęć podobania się. Możemy to zaobserwować nie tylko u ludzi, lecz w ogóle w całym świecie zwierzęcym.
Mężczyzna, o wiele więcej, niż kobieta, chce się podobać i musi się podobać. Popęd, zmierzający do utrzymania gatunku, sprawia, że w wyścigu o przychylność kobiety każdy dąży do zdobycia palmy zwycięstwa.
Przychylność kobiety jest osią, dokoła której obraca się oś świata. Dla niej przyroda przyozdobiła się w najjaskrawsze barwy, dla niej odbrzmiewają wszelkie harmonijne pienia, dla niej rozgorzała olbrzymia walka, która wtedy dopiero się zakończy, gdy świat skostnieje z powrotem i zlodowacieje.
Niech się pani nie dziwi temu. Należy to brać dosłownie. Napisał to już Darwin.
Wszystko, co piękne w naturze, jest produktem męskiej chęci podobania się. Ale również i wszystko, co jest straszne, okropne. Ta chęć podobania się, zapomocą której w świecie zwierzęcym — mógłbym podać przykłady również i ze świata roślinnego, lecz to prowadziłoby zbyt daleko — istota męska stara się zwrócić uwagę na się swej, jakby to powiedzieć, przyszłej żony i usunąć z drogi swych współzawodników, przejawia się w trzech właściwościach: po pierwsze — barwność, po wtóre — śpiew, po trzecie — waleczność.
Co pani powiada? Że głód, a nie miłość jest sprężyną wiecznej walki w przyrodzie? Pani ma rację, zupełną rację. Ale gdyby pewnego dnia zatraciła się wszelka miłość, wówczas każde stworzenie zapytałoby: Pocóż wieść jeszcze to ladace, nędzne życie? I gdyby stworzenie to nie było w stanie zapomocą pisania pesymistycznych książek spędzać czas, wówczas byłoby wdzięczne każdemu, ktoby sobie zadał trud pożarcia go. Walka na świecie skończyłaby się...
Opisany stosunek między mężczyzną, a kobietą ma jednak zastosowanie tylko tam, gdzie działają prawdziwe, niesfałszowane siły przyrody; w naszej hyperkulturalnej epoce stosunek ten ulega przemianie. Gdy coraz bardziej zawarcie małżeństwa napotyka na trudności, lub gdy grozi niebezpieczeństwo staropanieństwa — poczyna się staranie kobiety o mężczyznę, chęć przypodobania się mu. Wtedy poczyna się strojenie, barwność, a właściwie odkrywanie przez okrywanie ciała, wtedy śpiewa lub gra się „Modlitwę dziewicy“, a nawet objawia waleczność w formie odwagi sportowej.
Lecz wróćmy do przyrody! Z trzech zalet, za pomocą których zdobyć można przychylność kobiety, przeważnie ma mężczyzna jedną. W żadnych wypadkach dwie.
Ale, proszę pani pomyśleć o mężczyźnie, który ma do swej dyspozycji wszystkie trzy rodzaje oręża w walce o miłość. Serca kobiece muszą się ku niemu skłaniać, cyfry jego sukcesów są nieobliczalne.
I takim fenomenem, jedynym w dziejach natury i ludzkości, jest — tenor.
Co do barwności nikt się z nim mierzyć nie może. Kto z nas, mężczyzn, ośmieliłby się pojawić na ulicy w srebrnym rynsztunku Rycerza Łabędzia? Kto śmiałby w watowanych, różowo-jedwabnych..., lecz pocóż dalej wyliczać!
Co do sztuki śpiewania — no, to oczywista, że nikt się z nim porównać nie może.
Zaś co do waleczności — proszę, niech się pani nie uśmiecha — żaden Bayard, żaden Cyd nie może się chlubić tyloma czynami odwagi, co on. Czyż walka, którą on co wieczora stacza ze swymi współzawodnikami — śpiewają oni zwykle barytonem i noszą czarne trykoty — nie kończy się stale moralną klęską rywali, chociaż on sam przy tem ponosi śmierć?
Po tych moich wywodach przypuszczam, że pani więcej nie wątpi: tenor jest faktycznie ucieleśnieniem ideału męskiego.
A jednak temu idealnemu mężczyźnie brak zupełnie jednej właściwości: zrozumienia dla idealnej miłości... Biada seraficznie nastrojonej kobiecie, której się zdaje, że w człowieku znajdzie to, co śpiewak obiecał swymi subtelnymi tony!
Muszę pani opowiedzieć o pewnej historji, o dziejach pewnej kobiety i pewnego wachlarza, bo to uzasadni moje poprzednie wywody i dowodzenia.
Jedną z kobiet, którą od dawna się zachwycam, jest pani Lilly X — proszę, niech się pani nie wysila, nie zna jej pani wcale — żona westfalskiego przemysłowca, który miał zasługujący na premję pomysł, przeniesienia się na stałe do wieczności po pozostawieniu swej żonie pół miljona majątku. Śmierć jego była pierwszą uprzejmością, jaką w życiu popełnił. Pani Lilly przybyła do stolicy. Elegancka, mała osóbka z wąskiemi, białemi rękami, wielkiemi, niebieskiemi, stęsknionemi oczyma i zwichrzoną, ciemną czupryną.
Czekała na — miłość. Wszyscy do niej umizgaliśmy się, ale żaden nie podobał jej się.
— On musi stać się mojem przeznaczeniem, podobnie, jak ja jego przeznaczeniem — powiedziała mi raz i westchnęła głęboko. Ja też.
Wtedy właśnie zawitał do stolicy na krótkie gościnne występy pewien znakomity śpiewak. Cały świat kobiecy entuzjazmował się i drżał równocześnie przed nim; postać jego otaczała bowiem glorja romantyki „don-juan’owskiej“; żadna kobieta — głoszono — nie oparła się mu dotychczas. Znaną jest rozkoszna groza, z jaką wyobraźnia kobieca śni o takim mężczyźnie, wiadomo też, jak zaraźliwą jest taka choroba.
Również i panią Lilly ogarnął szał powszechny; ją więcej nawet, niż inne kobiety, w jej duszy bowiem zjednoczyła się cicha tęsknota łaknącej miłości kobiety z lękiem ciekawego dzieciaka.
Rozentuzjazmowana wróciła z opery, gdzie ujrzała go raz pierwszy, w całym jego przepychu, witanego burzą oklasków, zasypanego kwiatami.
W dwa dni potem otrzymała od jednej swej przyjaciółki zaproszenie, które, prócz litografowanej zdawkowej formuły, zawierało w kąciku wypisane ołówkiem trzy słówka: „On też będzie“.
Otoczyła falującą pierś w obłok koronek, drżącą ręką wpięła w krucze włosy czerwone róże. Urocza, a wylękniona, jak rusałka, po raz pierwszy oglądająca wspaniałości świata, przekroczyła próg salonu.
On nie przybył jeszcze. Lękano się nawet, że w ostatniej chwili skrewi. Ludzie tacy, jak on, mogą sobie na to pozwolić. Drżąc ze zniecierpliwienia siedziała... Inne też...
Około ½ 11 fala radosnego uniesienia przewaliła się przez salę. Drzwi otwarły się. Oto przybył! On! Zmęczonym wzrokiem powiódł dokoła. Szukał pani domu, której nie znał niemal wcale. Na czoło jego spadał ponuro i groźnie Byronowski lok. Opromieniał go lekki zapach egzotyczny.
„On to, on, moje przeznaczenie“, pomyślała pani Lilly i spojrzała na posadzkę; nie mogła znieść jego wzroku.
W chwilę potem poczęto szeptać:
— Będzie śpiewał.
— O Boże — westchnęła pani Lilly — jak ja to zniosę!
Rozpoczął. Wybrał arję Tosti’ego „Vorrei morir“, tę samą, która tyle triumfów przysporzyła Mierzwińskiemu. Z ust jego popłynął ocean bólu. Dźwięki padały na nerwy kobiet, jak bicze. W dźwiękach tych był dziki okrzyk uszczęśliwiania, a zarazem ostatnie tchnienie szczęśliwie zamierającego bohatera. Na czole śpiewaka był wyryty ból Laokoona. Zamglone oczy jego wodziły po paniach, obecnych w sali; i oto! zatrzymały się na uroczej figurce pani Lilly.
Uczuła, że całe jej ciało płonie w ogniu.
„Vorrei morir“, powtórzyła, jakby oczarowana. Oko jej ujrzało przeznaczenie swe — mogła już umrzeć...
Gdy siadano do kolacji, przystąpiła do niej pani domu i szepnęła:
— Podziękuj mi, Lilly, będziesz siedziała po jego lewej ręce.
Prowadziłem ją do stołu. Mogę panią zapewnić, że nie była to przyjemna funkcja; nie istniałem dla niej tego wieczora. Oko jej chłonęło każdy z jego gestów, każde jego poruszenie.
Zdjął rękawiczki i rzucił je niedbale do kryształowej podstawki na bilety wizytowe. Na długiej, żółtawej jego ręce zabłysnęły brylanty.
Był małomówny. Takimi są zawsze wielcy ludzie.
Od czasu do czasu powiedział komplement pani domu, tak jak się rzuca kostkę pieskowi. Ogryzała ją uszczęśliwiona.
Na panią Lilly nie raczył zwracać uwagi.
Tem bardziej gorliwie zajmowała się ona jego talerzem. Pasztet zyskał pełne jego uznanie, czombru wziął dwie porcje, na widok pstrągów twarz jego okrasił pierwszy blask radości, pularda ożywiła go zupełnie. Całe strumienie starego Chambertina wlewał między poszczególnemi daniami.
Nareszcie spojrzał łagodniejszym wzrokiem na panią Lilly.
— Czy pieśń moja podobała się pani? — zapytał tonem człowieka, silącego się na rozwiązanie zagadki świata.
— O... jakże mogłabym panu podziękować?... — zdołała wyjąkać.
— Proszę mi nie dziękować — przerwał — pani to była, która mnie natchnęła, a jeśli w mym śpiewie odbrzmiewał pogłos mego wewnętrznego odczuwania, to zawdzięczam to pani.
Powiedział to spokojnie i płynnie, jak się wygłasza słowa wyuczone na pamięć.
Pozostawiłem panią Lilly jej losowi. Po kolacji zasiedli w słabo oświetlonej nyży i rozmawiali przeszło pół godziny.
Wkrótce potem opuścił salon i towarzystwo.
Następnego poranku wezwała mnie pani Lilly do siebie i opowiedziała mi uszczęśliwona przebieg rozmowy w nyży. Odkryła, że między nią, a śpiewakiem panuje dziwna harmonja dusz. W pojmowaniu miłości, jako przeznaczenia, był kompletnie jej zdania.
Byłem wprawdzie innego mniemania, strzegłem się jednak przed wypowiedzeniem go. O, gdybym nie był wówczas taki subtelny!
Powiedziała mi, że schował do kieszeni jej wachlarz, który właśnie miała w ręce i nie chciał go, mimo jej nalegań, zwrócić.
— Co mam teraz począć? — zapytała z pozorną bezradnością, a z oczu jej wyczytać było można, jak bardzo się cieszy dokonanym przez niego rabunkiem.
— Najlepiej będzie — rzekłem na poły żartobliwie — jeżli pani mu napisze, aby jej zwrócił osobiście corpus delicti.
Zarumieniła się po kark. Widocznie myśl ta nie była i dla niej nowa.
Wkrótce potem pożegnałem ją. Gdy po kilku dniach zapytałem o wachlarz, była zakłopotana i dała wymijającą odpowiedź. Dwa miesiące minęły, zanim dowiedziałem się o zagadkowem zdarzeniu, które biedaczce spędziło z oczu wiele godzin snu.
Myśl, że koniecznie, za wszelką cenę, musi mieć z powrotem wachlarz, trapiła wciąż jej zakochaną główkę. Wreszcie powzięła heroiczną decyzję i napisała list:
„Panie! Proszę mi oddać moją własność. W tym celu będę pana oczekiwała w sobotę o godzinie 12-ej w górnej sali muzeum. Lilly X“.
Z tego może pani najlepiej poznać, jak była naiwną. Człowiekowi takiemu, jak on, kazać przyjść do muzeum, gdzie randki dają sobie studenci i podlotki!
Nawpół przytomna ze strachu, siedziała o oznaczonej godzinie na okrągłej sofie w środku sali i wpatrywała się w drzwi.
Musiała czekać przeszło kwadrans. Wreszcie pojawił się w bogatem futrze bobrowem. Usta zasłaniał jedwabną niebieską chusteczką. Miał wygląd zniecierpliwienia; widocznie bardzo mu było spieszno.
Przystąpił, łaskawie się uśmiechając, do niej i ujął jej rękę.
— Moje kochane dziecko — rzekł.
Kolana się pod nią zatrzęsły ze strachu i wstydu. Skądże miał prawo tak się do niej odzywać?
— Było nieco ciemno — rzekł potem cicho.
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Tak, było nieco ciemno w nyży — odpowiedziała zawstydzona.
Uśmiechnął się. Nie pojmowała tego uśmiechu; jednak było w nim coś takiego, że zarumieniła się.
— O, byłem taki szczęśliwy! — rzekł i uścisnął mocno jej rękę.
Usiadł obok niej i — wyciągnął przed się nogi.
Ruch ten przypomniał jej zmarłego męża. Była w nim w istocie poufałość małżeńska. Zarumieniła się znowu.
I znowu poczuła na sobie jego badawczy wzrok.
— Jest tu gorąco — rzekł, rozpiął palto i zdjął rękawiczki. Jeden z pierścieni brylantowych obsunął się z palca i spadł na ziemię.
Pochylił się flegmatycznie.
— Nie wolno mi go gubić — rzekł — jest to droga pamiątka od księżny... — Zatrzymał się i uśmiechnął.
Przeraziła się. Niemożliwie! Widocznie przesłyszała się.
— Proszę spojrzeć na ten pierścień... — począł znowu.
Przerwała mu szybko słowami;
— Czy zna pan naszą galerję?
— Nie — odparł i zbliżył rękę do ust, jakby chcąc powstrzymać ziewnięcie. Nagle chwycił się za gardło i wydobył z niego dwa chrapliwe tony.
— O... znowu mam chrypkę, a dziś muszę śpiewać. Ta zmiana temperatury!.. Muszę pójść... Gotówem ochrypnąć naprawdę.
Wstał, sięgnął prawą ręką do kieszeni futra i wyjął biały karton, obwiedziony różowo-jedwabnym sznurkiem. Przez chwilę jakby się zastanawiał, potem szepnął, uśmiechając się przytem wymownie:
— A tu jest to, czego sobie pani życzy.
Mechanicznie wzięła pudełko.
Na pożegnanie ujął jej rękę.
— Jak chętnie ucałowałbym twe czoło, moje drogie dziecko! — szepnął.
— Na miłość boską! — krzyknęła.
— Ludzie na nas patrzą — mówił dalej spokojnie — do widzenia dziś w operze.
I spiesznie wyszedł.
Jak skamieniała patrzała za nim. „Dlaczego mnie tak traktuje“, przemknęło jej po głowie; była bliska płaczu.
Całkiem oszołomiona wróciła do domu.
Tu otworzyła pudełko. Upajający zapach kwiatów unosił się z wnętrza. Na górze leżał bilecik, a na nim były wypisane słowa:
„Trzeba pamiętać o godzinie szczęścia“.
Zaś pod biletem, na posłaniu ciemno-czerwonych róż leżał — klucz...

KONIEC