Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jedna tylko kobieta na świecie widziała prawdziwego Gwynplaina. Była nią właśnie ta niewidoma.
Czem Gwynplaine był dla niej, wiedziała to od Ursusa, któremu on opowiedział był niegdyś całą swoją przykrą przeprawę, poczynając od Portlandu aż do Weymouthu, oraz wszystkie niedole swego opuszczenia. Wiedziała, że, niemowlęciem będąc, niemal umierająca już u łona zmarłej matki, usiłująca ssać pierś trupa, podniesiona została stamtąd przez istotę niewiele co od niej samej większą; że dzieciak ów odtrącony, sam pod brzemieniem nieubłaganego osamotnienia niemal żywcem pogrzebany, usłyszał jednak głos jej; że podczas gdy wszystko pozostało głuchem dla niego, on jednak dla niej głuchym nie był; że opuszczony, słaby, odepchnięty, bez punktu oparcia na ziemi, tułający się pośród pustyni, upadający z utrudzenia, złamany, nie wahał się jednak przyjąć z rąk nocy niespodzianego dla siebie ciężaru, że on, nie mając nic do wyczekiwania z rąk tego mglistego rozdawcy, któremu los na imię, wziął jednak na swe ramiona brzemię cudzego przeznaczenia; że sam nędzą tylko, cierpieniem i zrozpaczeniem będąc, zrobił się jednak czyjąś opatrznością; że podczas gdy niebo się zamknęło, on otworzył swoje serce; że sam zgubionym będąc, drugiego ocalił; że, nie mając ani dachu, ani schronienia, sam się zrobił przytułkiem; że się zrobił matką i mamką; że, osamotniały wśród świata, na opuszczenie odpowiedział przygarnięciem; że nie w świetle, ale w ciemnościach dał ten przykład z siebie; że jeszcze niedość czując się obarczonym, rad wziął na siebie ciężar cudzej nędzy; że na tej ziemi, na której zdawało się, że już nic dla niego niema, on jednak odkryć zdołał obowiązek; że tam, gdzieby się był każdy zawahał, on jeden naprzód poszedł śmiało; że tam, gdzieby się był każdy cofnął, on z chęcią przyzwolił; że rękę wsunął w szczelinę grobowca, i że stamtąd ją, Deę, wydobył; że sam napół nagi oddał jej łachman najlepszy, żeby jej zimno nie było; że sam zgłodniały pomyślał przedewszystkiem, aby ją nakarmić i napoić; że dla tej małej ów mały samą śmierć do walki wyzwał; że walczył z tą ostatnią w każdej jej postaci, w postaci zimy i śniegu, w postaci samotności, w postaci okropności, w postaci chłodu, głodu i pragnienia, w postaci orkanu; że nareszcie dla niej, Dei, ów tułacz dziesięcioletni śmiertelny niemal bój stoczył z niezmierzonym nocnym ogromem. Wiedziała, że zrobił dla niej to wszystko, dzieckiem będąc, i zarazem, że dziś, człowiekiem się już stawszy, był całą siłą jej niesilnej, całem bogactwem jej ubogiej, całem uzdrowieniem jej okaleczałej, jedynym wzrokiem jej niewidomej. Poprzez nieznane przestwory, które zdawały się jej narzucać odległość pomiędzy niemi dwojgiem, dokładnie ona jednak ocenić umiała całe jego poświęcenie, całe zaparcie się siebie, całą odwagę. Bohaterstw o w krainie zjawisk niewcielonych posiada właściwe sobie zarysy. Ona umiała schwycić te zarysy szczytne; w niewypowiedzianem oderwaniu, pośród jakiego żyje myśl słońcem nieopromieniana, ona dopatrywała tych tajemniczych wykreślań się cnoty. W tem otoczeniu ciemnych, będących w ruchu przedmiotów, które składały jedynie dla niej wrażenia rzeczywistości, w tem pełnem niepokoju zastaniu się istoty biernej, wiecznie wyczekującej możliwego niebezpieczeństwa, w tem uczuciu bezbronności, stanowiącem całe życie ociemniałego, wiedziała, że ponad nią czuwa zawsze Gwynplaine, nigdy nie ochłodły, nigdy nie zaćmiony, wiecznie obecny, wiecznie współczujący, niosący pomoc i niewysłowienie łagodny; myśląc o tem, Dea drżała, przejęta wdzięcznością i upewnieniem; ukojony jej niepokój przeobrażał się w zachwyt, i owemi oczyma swemi, pełnemi ciemności, z lubością wpatrywała się w tę dobroć, niby w głębię światła, spływającą jej z zenitu.
W świecie ideałów dobroć jest słońcem; w tak i sposób Gwynplaine olśniewał Deę.
Do tłumu, który dużo głów posiada, ażeby się na myśl zdobył, i zanadto oczu, ażeby spojrzeć potrafił; dla tłumu, który, sam powierzchnią będąc, po powierzchni się tylko ślizga, Gwynplaine był poprostu clownem tylko, kuglarzem, skoczkiem, hecarzem, trochę więcej i trochę mniej, niż zwierzęciem. Tłum bowiem twarz jego znał tylko.
Dla Dei Gwynplaine był zbawcą, który ją podjął z grobu i na świat wyniósł, pocieszycielem, który jej sprawiał życie możliwem, oswobodzicielem, którego ręki z chęcią chwytała się w podróży po tym labiryncie, będącym ślepotą; Gwynplaine był dla niej bratem, przyjacielem, przewodnikiem, podporą, bliźnim z wysokości, skrzydlatym i promienistym małżonkiem, — słowem, tam, gdzie tłuszcza powszechna widziała tylko poczwarę, ona dostrzegała archanioła.
Działo się to dlatego, że Dea, niewidomą będąc, duszę widziała.