Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Dea.

Obecnie dzieciak wyrósł na człowieka. Upłynęło lat piętnaście. Jesteśmy teraz w r. 1705. Gwynplaine miał już skończonych lat dwadzieścia cztery.
Ursus to wychował był tych dwoje dzieci. Tworzyło to razem koczującą gromadkę.
Przez ten czas Ursus i Homo postarzeli się niemało. Ursus do reszty wyłysiał. Wilk poczynał szpakowacieć. Zakres wilczego żywota nie jest tak, jak u psów, ograniczony. Według Molina, zdarzają się wilki, żyjące lat osiemdziesiąt; do takich należy mały gatunek, zwany kupara, caviae vorus, oraz wilk piżmowy, canis nubilus, według Saya.
Dziewczynka, znaleziona niegdyś na zmarłej kobiecie, była to obecnie wysmukła szesnastoletnia istota, blada, z ciemnemi włosami, szczupła, wiotka, chwiejna, cudownie piękna, z oczyma pełnemi światłości, ale niewidoma.
Straszliwa noc zimowa, która rzuciła była w śnieżne zaspy biedną żebraczkę wraz z jej dziecięciem, jednym zamachem dopełniła dwóch morderstw. Zabiła matkę i pozbawiła wzroku córkę.
Czarna katarakta nazawsze zdrętwiła źrenice tej dziewczyny, wyrosłej teraz na kobietę. Na jej twarzy, której nie ożywiały wrażenia dziennej światłości, kąty ust smutnie nadół opuszczone zdawały się wypowiadać ten gorzki zawód. Oczy jej, wielkie i jasne, miały to w sobie osobliwego, że, jakkolwiek zagasłe dla niej, dla drugich błyszczały światłem. Niby tajemnicze pochodnie, tylko nazewnątrz rzucające blaski. Istota ta wydawała z siebie światło, sama z niego nie korzystając. Znikłe jej oczy promieniały. Owa niewolnica ciemności rozjaśniała cienie, wśród których była pogrążona. Z głębi nieuleczonych swoich mroków, z poza tej ściany czarnej, która ślepotą się zowie, ona wyrzucała snopy promieni. Sama oglądać nie mogąc słonecznej światłości, w sobie ujrzeć dawała duszę.
Zamarły wzrok jej zdawał się zapatrzony w niebo.
Nocą była, a jednak z tych nieuleczonych kojarzących się z jej istotą cieni wschodziła niby gwiazdą iskrzącą.
Ursus, rozkochany w łacinie, nazwał ją Dea. W tym względzie poradził się był nieco swego wilka, mówiąc mu: — Ty przedstawiasz człowieka, a ja zwierzę, więc razem we dwóch przedstawiamy świat ziemski; otóż ta mała dziewczyna niech przedstawia świat niebieski. Istota tak słaba już przez to samo jest wszechmocna. W ten sposób uzupełni się w naszej budzie świat cały, to jest ludzkość, zwierzęcość i boskość. — Wilk nie znalazł tu nic do zarzucenia.
Takim to sposobem znalezione dziecię nazwane zostało Deą.
Co zaś do Gwynplaina, to z jego imieniem wcale Ursus nie miał kłopotu. Tegoż samego poranku, kiedy zobaczył zniekształcenie chłopca i ślepotę dziewczynki, poprostu spytał się chłopca: — Jak ci na imię, urwisie? — Gwynplaine — odpowiedział chłopak.
— Bądźże sobie Gwynplainem, kiedy ci się tak podoba — rzekł mu na to Ursus. I tak zostało.
Dea towarzyszyła zwykle Gwynplainowi w jego publicznych występach.
Gdyby podobną nędzę ludzką streścić w dwóch istotach, uosabialiby ją najdokładniej Gwynplaine i Dea. Każde z nich zdawało się urodzone w osobnym jakimś przedziale grobu: Gwynplaine od strony jego okropnej, Dea od czarnej. Istnienia ich złożone były z dwóch odmiennych rodzajów ciemności, wytworzonych z dwóch straszliwych odmian nocy. Ciemności te Dea w sobie nosiła, Gwynplaine je zaś miał na twarzy. Było coś z widma w Dei, coś ze zmory w Gwynplainie. Dea wkraczała niejako w ponurość, Gwynplaine zaś w coś daleko gorszego. Ciążyło nad Gwynplainem widzącym dotkliwe uzdolnienie, nieistniejące dla niewidomej Dei. Była niem konieczność porównywania się z drugimi ludźmi. Otóż w podobnem jak Gwynplaine położeniu, przypuszczając, że sobie z niego zdawał sprawę, porównywać się z drugimi było nie rozumieć już samego siebie. Mieć we wzroku, jak Dea, próżnię, której nie zamieszkiwały obrazy świata widzialnego, toż to ostateczna niedola, mniejsza jednak od tej, którą jest być sobie samemu zagadką; czuć także w sobie samym coś nieobecnego; widzieć świat otaczający, a nie widzieć siebie. Dea narzucona była zasłoną, którą była noc; Gwynplaine zaś zakryty był maską, którą była własna twarz jego. Rzecz nie do wypowiedzenia, ale własnem to ciałem swojem Gwynplaine był zamaskowany. Jaką miała być twarz jego niegdyś, nie wiedział. Było to coś bezpowrotnie rozpierzchłego. Narzucono na niego coś, co udawało tylko jego własność. Miał w miejscu twarzy zniknięcie. Głowa jego żyła, ale oblicze umarło. Nie mógł sobie przypomnieć, czy je widział kiedy. Zarówno dla Gwynplaina, jak dla Dei, rodzaj ludzki był zjawiskiem zewnętrznem, oboje równie od niego byli dalecy; ona była samotna i on był samotny; osamotnienie Dei było grobowe, gdyż nic nie widziała wkoło siebie; ale osamotnienie Gwynplaina było pełne okropności, gdyż on widział wszystko. Dla Dei świat stworzony nie przekraczał granic słuchu i dotyku; rzeczywistość była dla niej ograniczona, ciasna, w oka mgnieniu przepadająca; nie znała innej nieskończoności niż cień. Dla Gwynplaina żyć było wiecznie tłumy mieć wkoło siebie, a jednak poza obrębem własnego istnienia. Dea była wygnanką z krainy światłości. Gwynplaine zaś wywołańcem z życia. Niewątpliwie było to dwoje zrozpaczonych. Dotykali oni samego dna możliwej niedoli. Znajdowali się tam, równie on, jak ona. Rozpatrujący się w nich badacz z zadumania przeszedłby napewno w litość niezmierną. Ileż cierpieć musieli! Widocznie wyrok nieszczęścia ugniatał tych dwoje ludzi, i nigdy konieczność, oplatająca dwie najzupełniej niewinne istoty, dokładniej nie zamieniła im była przeznaczenia w katuszę i życia w piekło.
Oni tymczasem żyli życiem rajskiem.
Kochali się.
Gwynplaine uwielbiał Deę, Dea ubóstwiała Gwynplaina.
— Jakiś ty piękny! — mówiła mu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.