Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Daje się tu widzieć twarz tego, którego dotąd widziano tylko czynności.

Przyroda nie poskąpiła swych darów Gwynplainowi. Dała mu bowiem gębę od ucha do ucha, uszy zwracające się ku oczom, pocieszny nos, wyraźnie stworzony do osiodłania błazeńskiemi szkłami, słowem twarz, na którą nie mogłeś poglądać bez serdecznego śmiechu.
Powiedzieliśmy tylko co, że to przyroda obrzuciła tego człowieka swemi darami. Ale czy tylko rzeczywiście przyroda?
A może jej też kto dopomógł?
Dwoje oczu, podobnych do więziennych okienek, zamiast ust ziewnięcie, zamiast nosa przypłaszczony kawałek wypukłości z dwiema dziurami na nozdrza, zamiast twarzy coś dziwnie pomiętoszonego, wszystko zaś razem nastrojone do śmiechu; toż chyba nie do uwierzenia, żeby sama tylko przyroda wytworzyć mogła podobne arcydzieło.
Tylko, czy zawsze śmiech jest synonimem radości?
Ktoby, patrząc na tego kuglarza (gdyż to był kuglarz), po przeminięciu pierwszego, usposabiającego do wesołości wrażenia, baczniej się człowiekowi temu przypatrzył, niewątpliwie na jego twarzy rozpoznałby ślady sztuki. Podobne oblicza nie są przypadkowe, ale wyraźnie urobione z umysłu. Podobny stopień wykończenia nie bywa udziałem przyrody. Nie posiada człowiek możności pięknym się uczynić, ale ma tysiące środków do oszpecenia. Z profilu Hotentota nie wykroisz rzymskich rysów, ale z nosa greckiego łatwo zrobić murzyński. Dość na to przełamać go w chrząstce i rozszerzyć nozdrza. Kuchenna średniowieczna łacina nie na darmo stworzyła słowo denasare. Gwynplaine, dzieckiem będąc, okazałże się dość godnym uwagi, ażeby się aż zakrzątnięto około przerobienia jego twarzy? Czemu nie? A choćby też tylko w celu wyzyskania go, lub pokazywania za pieniądze? Prawdopodobnie nawet przemyślni przerabiacze dzieci dołożyli do tego starania. Zdawało się niewątpliwem, że tajemnicza owa nauka, znajdująca się naonczas w tymże samym stosunku do chirurgji, co alchemja do chemji, zapuściła rylec swój w to ciało w bardzo wczesnem jego dzieciństwie, i z wszelką samowolą, stosownie do upodobania twarz tę stworzyła. Tak jest, nie co innego, tylko nauka ta, wielce biegła w podcinaniach, przypłaszczaniach i przykurczaniach, rozpłatała te usta, zrobiła obwisłemi te wargi, obnażyła te dziąsła, ponaciągała te uszy, powyłamywała chrząstki, powykoszlawiała brwi i policzki, porozdymała muskuły twarzy, poczem zręcznie pozacierała ślady szwów i blizn, ponaprowadzała skórę na miejsca powycinane, starannie zachowując ogólny wyraz śmiechu; słowem, że usilną pracą tego potężnego i głębokiego kunsztu wyszła nareszcie na świat owa ze wszech miar doskonała maska, której na imię było Gwynplaine.
Takim, jak on, nigdy człowiek na świat nie przychodzi.
Bądź co bądź, Gwynplaine dziwnie się był udał. Wydawał się być niejako podarkiem, udzielonym przez Opatrzność ludzkim zasmuceniom. Ale przez jaką to Opatrzność? Byłażby równie opatrzność szatańska, jak jest boska? Rzucamy tylko pytanie, wcale się go rozwiązywać nie podejmując.
Jak powiedzieliśmy, Gwynplaine był kuglarzem. Pokazywał się publicznie. Nie było wrażenia, mogącego dorównać jego widokowi. Samem już swojem ukazaniem się zdolny był z hipochondrji wyleczyć. Winni go byli unikać ludzie, będący w żałobie, niepodobna bowiem było, spostrzegłszy go, nie roześmiać się do rozpuku. Zdarzyło się raz, że nawet kat, obecny na widowisku, złapał się za boki od śmiechu. Ujrzawszy Gwynplaina, do łez się śmiałeś; usłyszawszy go mówiącego, zanosiłeś się konwulsyjnie. Był on niejako przeciwnym biegunem zasmucenia. Spleen znajdował się na jednym krańcu, a Gwynplaine na drugim.
To też wkrótce po wszystkich szynkach i rozstajach znany był rozgłośnie, jako człowiek najdziwniejszy na świecie.
Pobudzał do śmiechu, sam się śmiejąc. A jednak, coprawda, ani mu przez głowę przeszło śmiać się. Śmiała się jego twarz, ale nie myśl. Śmiał się tylko ten rodzaj niepojętej maski, którą mu czy traf ślepy, czy też tajemnicza sztuka urobiła. Nic to nie należało do Gwynplaina. Powierzchowność u niego bynajm niej nie była zawisłą od wnętrza. Śmiechu tego, którego sobie wcale sam nie nałożył, ani na czoło, ani na brwi, ani na policzki, ani na usta, nie był też w możności i zdjąć z siebie. Śmiech ten na zawsze mu do twarzy przytwierdzono. Był to śmiech machinalny i tem mocniej działający, że raz na zawsze skamieniały. Nikt nie był zdolen oprzeć się jego wrażeniu. Dwa są tylko skrzywienia ust, które się zaraźliwie udzielają, to jest śmiech i ziewanie. Skutkiem tajemniczej roboty, dokonanej zapewne niegdyś na Gwynplainie, wszystkie części jego twarzy dzielnie dopomagały do tego śmiechu; zbiegały się ku niemu, niby szprychy koła ku osi; wszystkie jakiebądź wzruszenia tego człowieka uwydatniały jeszcze ten dziwny pozór uciechy, możnaby powiedzieć nawet, że go potęgowały. Czy zdziwienia doznawał, czy boleść czuł, czy gniewu doświadczał, czy litością był zdjęty, — wszystko to zwiększało tylko wyraz rozweselenia w muskułach jego twarzy, płacząc nawet, śmiać się musiał, słowem, cobądź przedsięwziął, czegobądź chciał, cobądź pomyślał, niech tylko głowę podniósł, tłum — jeżeli się to w tłumie działo — spojrzawszy na tę twarz, zanoszącą się od śmiechu, sam jednocześnie śmiechem się zanosił.
Proszę sobie wyobrazić głowę Meduzy w wesołem usposobieniu.
Jakbądź pochmurne mogłeś mieć myśli, wszystko to na ten widok niespodziany gdzieś pierzchało, i mimowolnie śmiechem parskałeś.
Starożytna sztuka umieszczała niegdyś ponad wystawami greckich teatrów bronzową twarz wesoło rozśmianą. Twarz ta nazywała się komedją. Postać ta zdawała się śmiać i pobudzała do śmiechu, a sama była zadumana. Wszelka parodja, doprowadzona aż do szaleństwa, wszelka ironja, dochodząca aż do mądrości, skupiała się i kojarzyła na tem obliczu; wszelka ilość trosk, zawodów, niesmaków i zgryzot, występowała na tem czole niewzruszonem i, dodana razem, dawała tę posępną wypadkową: wesołość; jeden kąt ust unosił się od strony ludzkiej szyderstwem, drugi od strony bogów bluźnierstwem; przychodzili ludzie zestawiać z tym wzorem idealnego sarkazmu ów okaz ironji, który każdy w sobie nosi; i coraz nowy tłum, cisnący się wokoło tego wrytego uśmiechu, odchodził od siebie z rozkoszy, podziwiając grobową nieruchomość jego szyderstwa. Otóż nie czem innem była twarz Gwynplaina, jak tylko tą ponurą maską bez życia starożytnej komedji, przytwierdzoną na ramionach żyjącego człowieka. Tę to właśnie piekielną głowę nieubłaganego wesela nosił ten człowiek na swym karku. Cóż za ciężar na zwyczajne siły ziemskie podobny uśmiech wiekuisty!
Wiekuisty uśmiech! Należy się tu porozumieć i zrozumieć. Stosownie do przekonań Manichejczyków, potęga wszechwładna słabnie chwilami, i sam Bóg nawet miewa niekiedy przerwy w swem działaniu. Porozumiejmy się również w przedmiocie woli. Nie przypuszczamy bynajmniej, żeby się ona stać mogła kiedy całkiem bezsilną. Istnienie wszelkie porównaćby można do listu, którego treść o wiele zmienić może dopisek. W istnieniu Gwynplaina znaczenie dopisku miała następująca zasada: natężeniem woli, skupieniem całej swej uwagi, pod warunkiem wszakże, ażeby żadne wzruszenie nie rozerwało jego myśli i nie rozprzęgło sprężyn jego wysiłku, mógł chwilowo usunąć z twarzy ów uśmiech wiekuisty i narzucić go pewnym rodzajem tragicznej zasłony, a to do tego stopnia, że, spojrzawszy na niego wtedy, zamiast ochoty do śmiechu, czułeś, że dreszcz cię przeszywał.
Wysiłek ten, coprawda, Gwynplaine robił nader rzadko; działo się to bowiem kosztem dziwnie bolesnego trudu i niemal nieznośnego wytężenia. Dość było zresztą najmniejszego rozstroju lub wzruszenia, ażeby śmiech ten uporczywy, jak przypływ morski, po chwilowem wygnaniu, znów mu się na twarzy ukazał. Tem zaś wyrazistszy bywał, im doświadczone wzruszenie więcej miało siły.
Z wyjątkiem tedy owych chwil przelotnych, śmiech Gwynplaina rzeczywiście był wiekuisty.
Śmiano się, patrząc na niego. Ale, uśmiawszy się, odwracano głowę. Kobiety szczególnie wstręt do niego czuły. Człowiek ten w istocie był straszliwy. Udział w jego śmiechu był poniekąd płaconym przymusowo haraczem; ulegano mu wesoło, ale niemal machinalnie. Po przejściu jednak pierwszego wrażenia, Gwynplaine dla duszy kobiecej stawał się nieznośnym do oglądania dłużej.
Zresztą słusznego był wzrostu, dobrze zbudowany, zręczny i jedną tylko twarz miał potworną. Tem silniej to stwierdzało przypuszczenie, widzące w nim raczej wytwór sztuki, niż wyjątkową robotę przyrody. Człowiek ten, mający takie piękne kształty, musiał mieć niegdyś i rysy piękne. Rodząc się, był zapewne dzieckiem takiem, jak inne. Zachowano mu ciało nietkniętem, a tylko twarz wykończono. Słowem, Gwynplaine zrobiony został, jak to mówią: na urząd.
Tak się przynajmniej zdawało.
Nie tknięto mu zębów. Zęby do śmiechu są potrzebne. Toż miewa je i trupia głowa.
Wykonana na nim operacja musiała być straszliwą. Nie przypominał jej sobie, co jednak nie dowodziło, żeby jej nie wycierpiał. Chirurgiczne owo rzeźbienie udać się tylko mogło na najzupełniej małem dziecięciu, to jest nie wiedzącem nawet, co się z niem dzieje, i skutkiem tego niezdolnem rozróżnić w pamięci zadanych ran od choroby. Dodajmy, że w owych czasach znane już były sposoby usypiania i odejmowania tym sposobem bolesnych wrażeń. Tylko że wtedy nazywano środki te magją. Dziś się to anestezją zowie.
Oprócz twarzy, zawdzięczał jeszcze tym, co go wychowali, rozliczne przymioty gimnastyka i siłacza; stawy jego, stosownie powyłamywane i przyzwyczajone do wyginania się w kierunkach odwrotnych, wykształciły go na skończonego clowna, mogąc się, jak drzwi na zawiasach, wykręcać w najrozmaitsze strony. Słowem, w ułożeniu go do kuglarskiego rzemiosła nie zapomniano o niczem.
Włosy jego napuszczone zostały barwą żółtą raz na zawsze; tajemnicę tę znowu za dni naszych odszukano. Sposobu tego używają dziś piękne panie; tak więc to, co niegdyś oszpecało, obecnie do upiększenia służy. Gwynplaine tedy miał włosy żółte. Środki pofarbowania ich, widocznie gryzące, zrobiły je wełnistemi i szorstkiemi w dotknięciu. Dziko zjeżona ta czupryna, raczej grzywą będąca, niż włosami, bujnie okrywała ogromnie rozwiniętą jego czaszkę, wyraźnie stworzoną na siedlisko myśli. Robota, która odjęła była wszelki wdzięk twarzy i poszarpała dziwacznie całą jej powierzchnię, widocznie ani się tknęła ustroju kostnego. Twarzowy kąt Gwynplaina miał zarysy uderzające i potężne. Więc poza śmiechem tym taiła się przecież dusza, rojąca marzenia, podobnie jak i dusza każdego innego człowieka.
Zresztą śmiech ten zastępował Gwynplainowi całe uzdolnienie. Nie był w jego woli, a jednak korzyść z niego ciągnął. Słowem, śmiechem tym zarabiał na życie.
Koniec końców Gwynplaine ów, jak się już tego pewnie każdy domyślił, był nie kim innym, jak owym dzieciakiem, porzuconym pewnego zimowego wieczora na wybrzeżu Portlandzkiem, a następnie przygarniętym w biednej budzie na kołach u któregoś zaułka Weymouthu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.