Człowiek śmiechu/Część druga/Księga piąta/Rozdział trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nic niema dziwnego w omdleniu człowieka nawet najsilniejszego i najenergiczniejszego pod nagłem uderzeniem maczugi losu. Niespodziane ogłusza człowieka, tak jak obuch byka. Franciszek Albescola, ten sam, który wyrywał tureckim portom ich żelazne łańcuchy, pozostał, gdy go wybrano papieżem, dzień cały bez przytomności. A przecież od kardynała do papieża skok jest mniejszy niż od hecarza do para Anglji.
Nic tak gwałtownego, jak strata równowagi.
Kiedy Gwynplaine, przyszedłszy do siebie, oczy otworzył, noc była. Znalazł się siedzącym w głębokiem krześle, w pośrodku obszernej komnaty, mającej wybite ściany, sufit i posadzkę szkarłatnym aksamitem. Tak jest, stąpało się tam po aksamicie. Stał obok niego z gołą głową ten sam brzuchaty człowiek w podróżnym płaszczu, który był wyszedł z poza słupa w katowni Southwarku. Prócz niego nie było więcej nikogo. Tuż obok siedzenia znajdowały się dwa stoły, a na nich sześcioramienne płonące świeczniki. Na jednym z nich leżała szkatułka i różne papiery, na drugim zimne wykwintne przekąski na złocistym półmisku, oraz napoje w kryształowych flaszach.
Poprzez szyby długiego, idącego od posadzki aż po sufit okna, na tle pogodnego nieba nocy kwietniowej, zarysowywała się zewnątrz półkolista kolumnada, otaczająca dziedziniec z krużgankiem o trzech bramach; z tych środkowa, jako wjezdna, była najobszerniejsza; po prawej, przeznaczona dla konno przyjeżdżających, o wiele już mniejsza; po lewej zaś, dla pieszo przychodzących, bardzo już mała. Bramy te były pozamykane kratami, których złocone końce iskrzyły się w ciemności, ponad najwyższą zaś znajdowały się rzeźby wyniosłe. Kolumny, jak się zdaje, były z białego marmuru, podobnież jak i posadzka dziedzińca, błyszczały bowiem śnieżnemi zarysami na ciemnem tle nocy. Środkiem posadzki kunsztownie poukładane płyty stanowiły rodzaj mozajki, której przedmiotu niepodobna było odgadnąć w pomroku; przy dziennem jednak świetle byłaby się tam ukazała olbrzymia tarcza herbowa, troskliwie wypracowana na sposób florencki. Tu i owdzie krzyżowały się gzygzaki poręczy, należące do rozlicznych schodów, prowadzących, bądź na krużganki, bądź w głąb ogrodu. Ponad dziedzińcem piętrzyły się. niewyraźnie, ginąc w mgłach nocnych, najrozmaitszych kształtów szczyty. W ich tylko przerwach widniejące w dali niebo gwiaździste zlekka uwydatniało ogólne zarysy gmachu. Spostrzegało się dach niezmiernej wielkości, kapitele z wolutami, mansardy o przyłbicach jak szyszaki, kominy podobne do wież i powały pokryte nieruchomemi bogami i boginiami. Pośród kolumnady tryskało jedno z tych bajkowych źródeł, łagodnie szemrzących, spływających z basenu w basen, podobnych do deszczu i do wodospadu, wyglądających jak rozrzucenie drogich kamieni, które rozdają lekkomyślnie wiatrom swoje djamenty i perły, jakby dla rozerwania okalających je posągów. Długie rzędy okien ciągnęły się, poprzedzielane herbami ułożonemi okrągło i posągami na piedestałach. Na balustradzie nad kolumnadą trofea i szyszaki o kamiennych pióropuszach przeplatały się z bogami.
W komnacie, w której Gwynplaine się znajdował, w głębi, naprzeciw okna, widziało się z jednej strony kominek tak duży, jak ściana, a z drugiej, pod baldachimem, jedno z tych szerokich łóżek feodalnych, na które się wchodzi po drabinie i na których można się położyć wpoprzek. Przy łożu stał stołek. Rząd foteli pod ścianami i rząd krzeseł przed fotelami dopełniały umeblowania. Sufit miał kształt owalny; wielki francuski ogień płonął w kominku; po bogactwie płomieni i po ich kolorach różowych i zielonych, znawca poznałby, że palono tu drzewo jesionowe, co było wielkim zbytkiem; komnata była tak wielka, że oba żyrandole nie mogły jej rozświetlić. Tam i sam opuszczone portjery wskazywały połączenia z innemi pokojami. Całość miała wygląd kwadratowy i masywny z czasów Jakóba I, moda podstarzała i wspaniała. Tak jak dywan i obicie, baldachim, łoże, stołek, firanki, kominek, pokrycia stołów, fotele i krzesła, wszystko było z czerwonego aksamitu. Złoto tylko na suficie. Tu w równej odległości od czterech rogów, świeciła, płasko przylepiona, tarcza olbrzymia, okrągła, z metalu, na której jaśniały wypukłe herby; rozróżniało się tam na dwóch złączonych herbownych tarczach sznurek pereł barona i koronę markiza; czy był to bronz pozłacany, czy pozłacane srebro, niewiadomo. Wyglądało to jak złoto. A w środku tego książęcego sufitu, niby na wspaniałem ciemnem niebie, ta płonąca tarcza miała ponury blask słońca wśród nocy.
Człowiek dziki, w którym się mieści człowiek wolny, jest prawie tak niespokojny w pałacu jak w więzieniu. To miejsce-wspaniałe niepokoi. Z każdej okazałości wydziela się przerażenie.
Któż mógł zamieszkiwać tę wspaniałą siedzibę? Jakiegoż olbrzyma własnością była ta wielkość cała? Jakiegoż lwa pałac ten był jaskinią? Gwynplaine, niecałkiem jeszcze ze snu ocucony, czuł, że mu się serce boleśnie ściska.
— Gdzież to ja jestem? — spytał.
Na to stojący przed nim człowiek rzekł z ukłonem:
— W twoim własnym domu, milordzie.