Człowiek śmiechu/Część druga/Księga piąta/Rozdział czwarty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do powrócenia na powierzchnię, czasu pewnego potrzeba.
A Gwynplaine strącony został na samo dno osłupienia.
Nieodrazu też! człowiek oswaja się z tem, co mu jest nieznane. Istnieją popłochy myśli, tak jak istnieją popłochy wojsk; nie można natychmiast zrobić zbiórki. Jest się jakby rozrzuconym. Jest się obecnym przy dziwnem rozproszeniu samego siebie. Bóg jest ramieniem, traf jest procą, człowiek jest kamykiem. Spróbuj się zatrzymać, gdyś raz został wyrzucony.
Gwynplaine, powiedziećby można, odbijał się, jak piłka, od jednego zdziwienia ku drugiemu; po miłosnym liście księżniczki zjawisko katowni w Southwarku. W życiu, gdy zaczyna się nieoczekiwane, przygotuj się na to: raz po raz. Gdy się raz otworzy ta dzika brama, niespodzianki tłoczą się jedna przez drugą. Nadzwyczajność nie przychodzi na raz jeden.
Nadzwyczajność to ciemność. Ciemność ta rozpościerała się nad Gwynplainem. To, co go spotykało, zdawało mu się niezrozumiałe. Widział przez tę mgłę, że głębokie wzruszenie pozostawia w umyśle jakby pył zawalenia. Wstrząs sięgnął aż do głębi. Nic jasnego nie widział. Jednakże przejrzystość powoli wracała. Pył opadał. Z minuty na minutę gęstość zadziwienia się zmniejsza. Gwynplaine był jak ktoś, ktoby miał oko otwarte i wpatrzone w marzenie i starałby się przejrzeć to, co się tam znajduje. Rozkładał tę chmurę i składał zpowrotem. Miał chwile obłędu. Podlegał tym wahaniom nieznanego, które prowadzą raz w znane, raz w nieznane dziedziny. Któż nie doświadczał tego uczucia?
Stopniowo, w myśli jego wyrabiać się poczęło rozszerzenie pojęć pośród tych ciemności trafu, podobnie jak się niedawno rozszerzyła źrenica jego w ciemnościach podziemi Southwarku. Największą trudnością tu było zaprowadzić jakieśkolwiek rozwikłanie pomiędzy tylu naplątanemi wrażeniami. Na to, ażeby dopełnić można tego oczyszczenia ogniem zmąconych myśli, które się zrozumieniem zowie, potrzeba wprowadzić powietrze w zacieśnione podziemie wzruszeń. Tu w istocie powietrza brakło. W wypadkach tych, coprawda, oddychać nie było podobna. Wchodząc w przerażającą katownię Southwarku, Gwynplaine wyczekiwał wtłoczenia sobie na kark obroży kajdaniarza; a tu mu na głowę włożono parowską koronę. Jakże się to stać mogło? Nie było dosyć miejsca pomiędzy tem, czego się obawiał, a tem, co mu się wydarzyło; jedno po drugiem nazbyt szybko przyszło; przestrach jego nazbyt nagle w co innego się zmieniał, ażeby to wszystko jasnem być mogło. Dwa przeciwieństwa nazbyt się do siebie zacisnęły. Gwynplaine nadludzkie robił wysiłki, ażeby wyciągnąć swój umysł z tych kleszczy.
Milczał. Takim jest mimowolny objaw owych wielkich osłupiałości, które mocniej się mają na ostrożności, niżby się to zdawało.
Kto nic nie mówi, wszystkiemu stawia czoło. Słowo, które ci się wymknie, pochwycone w nieznane tryby, może cię całego pociągnąć pod niewiedzieć jakie koła.
Zmiażdżenie, to strach maluczkich. Tłum boi się zawsze, że się nań nadepnie. A Gwynplaine długo należał do tłumu.
Dziwny stan duszy wyraża to słowo: biernie czekać. Gwynplaine był w tym stanie. Nie czujesz się jeszcze w równowadze wobec nadchodzącej sytuacji. Śledzisz jakąś rzecz, która ma ciąg dalszy. Jesteś niejasno skupiony. Czekasz biernie. Czego? Nie wiesz. Kogo? Patrzysz.
Gruby człowiek powtórzył znowu:
— Jesteś u siebie, milordzie!
Gwynplaine się pomacał. Gdy nadejdzie coś niespodziewanego, patrzysz, żeby się upewnić, że rzeczy istnieją, potem się macasz, żeby się upewnić, że sam istniejesz.
Do niego to mówiono; ale on sam był kimś innym. Nie miał już na ramionach swojej opończy, ani na szyi skórzanego fartucha. Ubrany był w kamizelkę przetykaną srebrem, oraz w jedwabną suknię zwierzchnią, której dotykając, uczuł, że jest haftowana; czuł także sporą sakiewkę pełną w kieszonce od kamizelki. Szerokie a krótkie aksamitne majtki pokrywały obcisłe jego hecarskie spodnie: na nogach miał trzewiki o wysokich czerwonych napiętkach. Jednocześnie z przeniesieniem go do tego pałacu, zmieniono mu zarazem ubranie.
Człowiek mówił dalej:
— Niech wasza dostojność raczy pamiętać, co następuje: ja to nazywam się Barkilphedro. Jestem urzędnikiem admiralicji. Ja to otworzyłem flaszę Hardquanonna i wyprowadziłem stamtąd na światło przeznaczenie waszej dostojności. Podobnie w arabskiej powieści rybak wyprowadza z ciasnej flaszy olbrzyma.
Gwynplaine utkwił oczy w uśmiechającą się twarz, która do niego przemawiała.
Barkilphedro ciągnął dalej:
— Oprócz tego pałacu, milordzie, posiadasz jeszcze Hunkerville-House, który jest o wiele większy. Własnością twoją jest także Clancharlie-Castle, na którem oparte jest twoje parostwo i które jest twierdzą z czasów jeszcze Edwarda Starego. Posiadasz na własność dziewiętnaście wójtostw z przynależnemi im wsiami i ich osadą. Co razem zgarnia pod jedną twoją lordowską chorągiew około osiemdziesięciu tysięcy wasali i czynszowników. W Clancharlie jesteś sędzią, i to sędzią wszystkiego, to jest równie rzeczy jak osób; służą ci bowiem prawa baronji. Król jedno tylko prawo ma od ciebie więcej, to jest prawo bicia monety. Królowi bowiem, którego prawa normandzkie nazywają chief-signor, służy prawo miecza, sądu i stempla. Stempel znaczy tu monetę. To jedno wyjąwszy, królem jesteś w swoich posiadłościach, podobnie jak on w swojem państwie. Jako baron, prawo masz do szubienicy o czterech słupach w Anglji, a jako margrabia, do szubienicy o siedmiu belkach w Sycylji; prawo miecza bowiem zwyczajnego pana z dwóch tylko słupów korzysta, trzy służą zamkowemu panu, osiem zaś księciu. Nazwany jesteś księciem w starych Northumbryjskich nadaniach. Pokrewny jesteś wice-hrabiów irlandzkich Valentia, którzy są Power, oraz hrabiów szkockich Umfraville, którzy są Angus. Jesteś wodzem klanu, podobnie jak Campbell, Ardmannach i Hac-Callumore. Posiadasz osiem zamków obronnych, Reculver, Buxton, Hell-Kerters, Homble, Movicambe, Gumdraith, Trenwardraith i inne jeszcze. Posiadasz służebności na torfowiskach Pillinmoru, oraz na łomach alabastrowych Trentu; do tego właścicielem jesteś całej krainy Pennethchase, do ciebie też należy góra z odwiecznem miastem na niej będącem. Miasto nazywa się Vinecaunton; góra zaś nosi miano Moil-Enlly.
Wszystko to razem przynosi ci dochód czterdziestu tysięcy funtów szterlingów, to jest czterdzieści razy po dwadzieścia pięć tysięcy franków, które aż nadto pwystarczają na całoroczne potrzeby francuskiego pana.
W miarę, jak Barkilphedro wypowiadał to wszystko, Gwynplaine ze w zrastającem osłupieniem dokładnie sobie przypominał. Toż te nazwy wszystkie, przez Barkilphedra wyszczególnione, Gwynplaine znał dokładnie. Wypisane one były ku końcowi karty przylepionej na ścianie budy, w której upłynęło jego dzieciństwo, i tyle razy machinalnie po nich oczyma błądząc, wszystkiego wreszcie nauczył się na pamięć. Gdy przyszedł, opuszczony sierota, do budy na kołach w Weymouth, znalazł tam spisane swoje dziedzictwo, i rano, gdy się budził, pierwszą rzeczą jaką sylabizował wzrokiem nieuważnym i beztroskim, były jego posiadłości, jego parostwo. Dziwny szczegół, który się łączył z temi wszystkiemi niespodziankami, przez piętnaście lat, błądząc po drogach rozstajnych, klown wędrownej budy, zarabiając z dnia na dzień na chleb, podnosząc groszaki i żyjąc z okruchów, włóczył się ze swoim majątkiem wypisanym na swojej nędzy.
Barkilphedro, dotknąwszy wskazującym palcem szkatułki, stojącej na stole, rzekł:
— Milordzie, szkatułka ta zawiera dwa tysiące gwinej, które Jej Królewska Mość najłaskawsza nasza monarchini przysyłać ci raczy na pierwsze twoje potrzeby.
Gwynplaine zawołał żywo:
— To dla mojego ojca, Ursusa.
— Dobrze, milordzie, skoro tak każesz — rzekł Barkilphedro. — Ursus w Inn-Tadcasterze. Wiem, czepcowy urzędnik, który tu przybył z nami i który niebawem odjeżdża, pieniądze te według wskazania wręczy. A może ja sam mam to załatwić w Londynie? Chętnie się tego podejmę.
— Ja mu te pieniądze zawiozę — rzekł Gwynplaine.
Barkilphedro przestał się uśmiechać i odpowiedział:
— To niepodobna.
Bywają dźwięki głosu, zdwajające znaczenie wyrazów. Właśnie podobnym sposobem wyrzekł te dwa słowa Barkilphedro. Chwilę się zatrzymał, jakby kropkę kładąc po ostatniem, poczem znowu ciągnął dalej z uszanowaniem, ale zarazem stanowczością sługi, czującego się panem.
— Pozwól sobie zrobić uwagę, milordzie, że znajdujesz się o dwadzieścia trzy mile od Londynu, w Corleone-Lodge, dworskiej twojej siedzibie, przytykającej do królewskiego zamku w Windsorze. Nikt tu nie wie o twoim pobycie. Przywieziony zostałeś w zamkniętym powozie, który czekał na ciebie przed bramą więzienia Southwarku. Ludzie, którzy cię wprowadzili do twego pałacu, ani wiedzą, kto jesteś; ale znają mnie i tego im dosyć. Wprowadzony zostałeś do tych pokoi za pomocą tajemnie powierzonego mi klucza. W domu tym śpią już wszyscy, i nie jest to stosowna godzina do budzenia służby. Z tych względów mamy wszelką porę do porozumienia się wzajemnego, co zresztą nie potrwa długo. Winienem waszej dostojności niejakie wyjaśnienie. Mam na to wyraźne zlecenie od Jej Królewskiej Mości.
Mówiąc to wszystko, począł przerzucać między papierami, porozkładanemi obok szkatułki.
— Milordzie, oto pergamin świadczący, żeś jest parem. Oto nadanie margrabstwa Sycylijskiego. Oto dokumenty i dyplomaty, tyczące się ośmiu twoich baronij, z pieczęciami jedenastu królów, poczynając od Baldreta, króla Kentu, aż do Jakóba I, króla Anglji i Szkocji. Tu są znowu dowody twoich praw przodkowania. Tu nareszcie rozmaite nadania dochodów, oraz tytuły i szczegółowe opisy twoich posiadłości, wyliczenie lennych obszarów i określenie służących im przywilejów. Na tej oto tarczy, zwieszonej ponad twą głową, dwie należące do ciebie korony błyszczą: baranowska taśma perłami tkana, oraz przepaska margrabiowska z kwiatonami. Tuż obok, w szatni, znajdziesz powłóczystą szatę parowską z szkarłatnego aksamitu, bramowaną gronostajami. Niedalej jak dziś, niedalej jak kilka godzin temu, lord kanclerz, oraz wielki marszałek Anglji, zawiadomieni o skutku sprawdzenia tożsamości twej osoby przez comprachicosa Hardquanonna, zbadali w tym względzie wolę naszej monarchini. Najjaśniejsza pani zaraz rzecz całą zatwierdzić raczyła, co, jak wiadomo, ma powagę prawa. Wszystkiego tedy, co niezbędne było, już dopełniono. Zaczem, niedalej jak jutro, wasza dostojność do izby lordów wprowadzony zostaniesz. Od niejakiego czasu toczą się tam rozprawy nad billem, wniesionym od korony, mającym zaś za przedmiot powiększenie o sto tysięcy funtów szterlingów (co wynosi dwa miljony pięćkroć sto tysięcy liwrów na francuską monetę) rocznego uposażenia księcia Kumberlandu, małżonka królowej; zdanie w tym względzie waszej dostojności niemniej od drugich potrzebne będzie.
Tu zatrzymał się chwilę, pomyślał, poczem rzekł znowu:
— Jednak nie wszystko tu już za załatwione uważać należy. Niepodobna zostać parem Anglji wbrew własnej woli. Rzecz cała odrobić się znowu i nawet całkiem zniknąć może, jeślibyś wasza dostojność położenia twego na uwagę wziąć nie chciał. W polityce nierzadko widzieć można rozpierzchające się jeszcze przed zupełnym rozwojem wypadki. Milordzie, w chwili tej milczenie jeszcze cię osłania. Izba lordów dopiero jutro zawiadomiona o wszystkiem zostanie. Tajemnica twoich losów ściśle jest dotąd chowana, z przyczyn interesu państwowego, który jest tak ogromnej doniosłości, że szczupłe grono dostojnych osób jedynie w tej chwili o istnieniu twojem i prawach powiadomione, niezwłocznie o całej tej sprawie zapomni, jeśliby tego dobro kraju wymagało. Co z nocy wyszło, w nocy też pozostać może. Nic łatwiejszego, jak cię jeszcze zniweczyć. Tem snadniejby się to stać mogło, że wasza dostojność posiadasz brata, naturalnego syna twego ojca i pewnej kobiety, która przez czas wygnania jego długo doznawała względów Karola II, z czego wypada, że syn jej dobrze jest widziany na dworze; otóż jemu to, jakkolwiek nieprawemu, uśmiecha się w tej chwili twoje parostwo. Chciałżebyś się go wyrzec? Nie zdaje mi się. Wszystko tedy od ciebie tu zależy. Trzeba być posłusznym królowej. Dlatego nie wyjdziesz stąd aż jutro, i to, aby wsiąść do własnego Jej Królewskiej Mości powozu, który cię prosto zawiezie do izby lordów. Milordzie, czy chcesz być parem Anglji? Wolno ci jeszcze nie chcieć tego, Królowa mocno się zaprząta twoim losem. Przeznacza ci związek niemal królewski. Lordzie Fermainie Clancharlie, zastanowić się chciej! Chwila to ze wszech miar stanowcza. Przeznaczenie wtedy tylko jedne drzwi odmyka, kiedy już drugie zatrzasnęło. Bywają kroki naprzód, po których ani już podobna się cofnąć. Kto w przeobrażenie wkracza, poza sobą zamknięcie zostawia. Milordzie — Gwynplaine umarł.
Czy mię rozumiesz? Gwynplaine zadrżał od stóp do głowy, poczem nieco się opamiętawszy:
— Rozumiem — głucho wyszeptał.
Barkilphedro uśmiechnął się, skłonił nisko, wziął pod płaszcz szkatułkę i wyszedł.