Człowiek śmiechu/Część druga/Księga pierwsza/Rozdział jedenasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ JEDENASTY
Barkilphedro urządza zasadzkę.

Odkryć słabą stronę Jozyany i tam ją ugodzić; taką była ze wszystkich wyżej wymienionych pobudek niezachwiana wola Barkilphedra.
Ale niedość chcieć, trzeba móc.
A jak tu sobie radzić w tym względzie?
Właśnie o to chodziło. Tuzinkowi hultaje zwykli starannie układać scenarjusz łotrostwa, które popełnić zamierzają. Nie czują się dość na siłach, by sposobność w lot pochwycić, ażeby ją owładnąć tak czy owak, ażeby ją przyniewolić do służebnictwa. Stąd przedwstępne kartowanie, które w pogardzie mają niegodziwcy skończeni. Tacy na każde zdarzenie w gotowości trzymają swoją niegodziwość; każda broń im dobra, wszystko u nich przygotowane na wszelki wypadek, skutkiem czego, właśnie jak Barkilphedro, poprostu czatują tylko na sposobność. Wiedzą oni dobrze, że plan, zgóry zarysowany, łatwo może się nie chcieć pomieścić w ramach nastręczającego się wypadku. Nie tym to sposobem staje się człowiek panem możebności i nie w tak i to sposób zrobi, co zechce. Nie potrafisz się przecie zgóry rozmówić z przeznaczeniem. Jutro nie zawsze nam bywa posłuszne. Traf ślepy rządzi się pewną niekarnością.
Więc też niegodziwcy czatują nań w celu zażądania od niego bez ogródek, nakazująco i to niezwłocznie, jego współdziałania. Nie biorą z sobą ani planu, ani szkicu, ani modelu, słowem żadnego gotowego obuwia, mogącego ucisnąć stopę nadchodzącej niespodzianki. Poprostu rzucają się na głowę w czarności. Bezzwłoczne i szybkie obrócenie na swoją korzyść jakiegobądź wypadku, który może przyjść w pomoc, oto zręczność wyróżniająca wykończonego niegodziwca i wynosząca łotra do godności szatana. Przymusić los, oto genjusz.
Prawdziwy zbrodniarz godzi w ciebie, jak proca, to jest pierwszym lepszym kamieniem.
Uzdolnieni złoczyńcy liczą na nieprzewidzianość, tego osłupiałego pomocnika tylu zbrodni.
Pochwycić za kark wypadek, wsiąść mu na głowę, jedyna to sztuka poetycka dla tego rodzaju zdolności.
Tymczasem zaś wiedzieć z kim się ma do czynienia. Słowem, opatrzyć miejscowość.
Dla Barkilphedra miejscowością tą była królowa Anna.
Barkilphedro miał przystęp do królowej.
I to z tak bliska, że niekiedy zdawało mu się, że słyszy monologi jej królewskiej mości.
Niekiedy także, liczony za nic, obecny bywał przy rozmowach dwóch sióstr. Nie zabraniano mu nawet wtrącić jakiegoś słowa; korzystał z tego, żeby się tem mniejszym okazać. Jest to sposób pozyskania zaufania.
Tak naprzykład, dnia pewnego, w Hampton-Court, w ogrodzie, stojąc za księżniczką, która stała za królową, usłyszał Annę, usiłującą zastosować się do mody wypowiadaniem aforyzmów.
— Co to za szczęśliwe te zwierzęta — mówiła.
— Nie będą nigdy w piekle.
— Bo już w niem są — odpowiedziała Jozyana.
Odpowiedź ta, podstawiająca nagle filozofję, na miejsce religji, mocno się nie podobała. Gdyby przypadkiem miało być w tem coś głębokiego, Anna czułaby się nawet urażoną.
— Moja kochana — rzekła do Jozyany — rozmawiamy o piekle, jak dwie gąski. Spytajmy się lepiej Barkilphedra, co o tem myśli. On przecież zna się na tych rzeczach.
— Jako zły duch? — spytała Jozyana.
— Jako zwierzę — odpowiedział Barkilphedro.
I to mówiąc, skłonił się aż do ziemi.
— Jozyano — rzekła Anna — ma on więcej rozumu, niż my obie.
Dla człowieka, jakim był Barkilphedro, zbliżyć się do królowej było to trzymać ją w ręku. Mógł sobie wtedy powiedzieć: mam ją. Teraz trzeba m u było tylko obmyślić sposób zużytkowania jej.
Przyjął się był już na dworze. Mieć stanowisko, to rzecz przepyszna. Żadna sposobność nie mogła go już ominąć. Nieraz już udało mu się złośliwie rozśmieszyć królową. Było to niby pozwolenie na noszenie broni.
Nie istniałaż jednak jaka wyłączona zwierzyna? To pozwolenie dawałoż prawo przetrącić skrzydło lub nogę komukolwiek z wysoko u dworu postawionych; naprzykład siostrze jej królewskiej mości?
Przedewszystkiem, rzecz do zbadania. Czy królowa lubiła Jozyanę?
Krok niewłaściwy mógł wszystko zgubić. Barkilphedro tedy uważał pilni.
Przed rozpoczęciem gry gracz przepatruje naprzód swe karty. Ile też ma atutów? Barkilphedro rozpoczął od porównania z sobą wieku tych dwóch kobiet. Jozyana miała lat dwadzieścia trzy, Anna zaś czterdzieści jeden. Był to właśnie dobry stosunek. Coś z niego wyrobić nie trudno.
Rozdrażniająca jest dla kobiety chwila, w której zmuszona jest przestać liczyć na wiosny, a za to rozpocząć rachubę na zimy. Natenczas doświadcza się głuchej urazy przeciw czasowi, który się nosi w sobie. Wszystkie piękne młodości w rozkwicie, będące wonią dla drugich, dla ciebie mają tylko kolce, i każdej z róż tych uczuwasz ukłucie. Zdaje ci się, że wszystka ta świeżość tobie jest odjęta, i że dlatego ci tylko piękności ubywa, że jej w drugich przybyło.
Otóż wyzyskiwać to tajemne niezadowolenie, wyżłabiać zmarszczki na twarzy czterdziestoletniej kobiety, będącej zarazem królową, stać się miało udziałem Barkilphedra.
Zawiść celuje w podżeganiu zazdrości, podobnie jak szczur nilowy, posiadający umiejętność wyprowadzenia w pole krokodyla.
Barkilphedro ani na chwilę nie spuszczał Anny z oczu.
Przeglądał ją tak, jak to się wzrok zapuszcza w toń zastałą. I trzęsawisko ma swoją przejrzystość. W zbrukanej wodzie dostrzega się zepsucie; ale w wodzie mętnej nieudolności tylko dostrzec można. Anna była wodą zmąconą.
Poruszały się tylko zarodki uczuć i poczwarki pojęć w tym ociężałym umyśle.
Nie było tam nic wyraźnego. Wszystko miało zaledwie zarysy. A przecież były to rzeczywistości, tylko że bezkształtne. Anna myślała to lub owo. Anna życzyła sobie tego lub owego. Ale określić, co myślała, czego chciała, było rzeczą bardzo trudną. Mętne przeobrażenia, odbywające się w zatęchłej wodzie, są bardzo uciążliwe do zbadania.
Anna, zazwyczaj i tak już zagadkowa, chwilami miewała wybuchy niewyrozumowane i gwałtowne. To właśnie należało pochwycić. Trzeba ją było raz i drugi przytrzymać na gorącym uczynku.
Czego też Anna, w głębi duszy, rzeczywiście chciała od Jozyany? Źle czy dobrze jej życzyła?
Właśnie to zagadnienie założył sobie Barkilphedro.
Rozwiązawszy je, można było iść dalej.
Rozmaite trafy sprzyjały w tem Barkilphedrowi, dzięki jego wytrwałości w czatowaniu.
Anna ze strony męża była nieco krewną nowej królowej pruskiej, żony króla o stu szambelanach, której posiadała nawet portret, emaljowany na złocie znanym naówczas sposobem Turqueta z Mayerny. Ta królowa: pruska miała podobnież młodszą nieprawą siostrę, niejaką baronównę Drika.
Raz, w obecności Barkilphedra, Anna troskliwie ambasadora Prus wypytywała o tę właśnie baronównę.
— Ma być bogata?
— Bardzo bogata — odpowiedział ambasador.
— Ma podobno pałace?
— Daleko wspanialsze od księżnej, swojej siostry.
— Za kogo to ona idzie?
— Za jednego z najznakomitszych panów: hrabiego Gormo.
— Przystojnego?
— Nawet bardzo pięknego.
— Czy młoda?
— Młodziutka.
— Czy tak ładna, jak królowa?.
Ambasador wyszeptał z cicha:
— Daleko piękniejsza.
— Co za zuchwalstwo! — mruknął Barkilphedro.
Anna chwilę milczała, potem rzekła, jakby do siebie:
— Te kochane siostrzyczki!... Przybłędy! Barkilphedro zapisał sobie w pamięci tę liczbę mnogą.
Innym razem, przy wyjściu z kaplicy, kędy Barkilphedro stał bardzo blisko królowej, tuż poza dwoma pachołkami wielkiego jałmużnika, lord Dawid Dirry-Moir, przechodząc pośród kobiet dworskich, powierzchownością swoją zwracał ogólną uwagę. Ze wszystkich stron słychać tylko było wykrzyki kobiece: — Jakiż on piękny, jaki wytworny, jakże pańską ma postawę!
— Jakie to nieprzyjemne — mruknęła Anna.
Barkilphedro to podchwycił.
Odtąd wiedział już, czego się trzymać.
Można było szkodzić księżniczce, nie narażając się na niełaskę królowej.
Tym sposobem pierwsze zadanie było już rozwiązane.
Z kolei nadchodziło drugie.
Jakim by tu sposobem zaszkodzić księżniczce? Ku tak trudnemu celowi mógłże znaleźć jaki zasób środków na swojem nędznem stanowisku?
Widocznie, żaden.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.