Człowiek śmiechu/Część druga/Księga siódma/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pałacach budowy włoskiej, a do takich należał Corleone-Lodge, bardzo mało drzwi bywało. Wszystko tam było oponą, zasłoną, obiciem.
W epoce owej każdy niemal pałac posiadał osobliwszą gmatwaninę komnat i przejść, gdzie wszędzie pod dostatkiem było zbytku w złoceniach, marmurach, rzeźbach z drzewa, tkaninach wschodnich; tuż obok zakątków, kryjących się w gęstym cieniu, znajdowały się rozkoszne ustronia, pełne światłości.
Wirowały tam schodki, to w górę się świdrując, to zbiegając na dół. Wiły się tam galerje i przechody skryte, to ślimaczemi skręty, to w zawrotne esy i floresy.
Gwynplaine zaszedł był do „prywatnych pokojów“ Corleone-lodge.
Trawiła go gorączka wydobycia się stamtąd, odejścia coprędzej, oglądania co najśpieszniej Dei. Ale chaos przejść rozlicznych, zboczeń, drzwi skrytych, drzwi niespodzianych zatrzymywał go i opóźniał w pochodzie. Radby był biec, a zmuszony był błądzić. Myślał, że będzie miał tylko drzwi do otwarcia, a znalazł kłębek do rozwikłania.
Po jednej komnacie druga. Potem znów rozstajne wyjście na wszystkie strony.
Nie napotykał nic żyjącego. Nasłuchiwał. Nigdzie najmniejszego ruchu.
Zdawało m u się niekiedy, że wraca tam, skąd wyszedł.
Chwilami sądził, że ktoś przeciw niemu idzie. Ale to on sam był, odbity w zwierciedle, w pańskim ubiorze.
On to sam był, ale jakże nieprawdopodobny! Gwynplaine poznawał siebie, ale dopiero po pewnem zastanowieniu.
Szedł, powierzając się lada kierunkowi, który mu się nadarzył.
Zapuszczał się coraz głębiej w kapryśne gzygzaki prywatnych komnat zbiorowiska. Tu napotkał pokoik jakiś ustronny, zalotnie zdobny malowidłami i rzeźbą, wyglądający nieco rozwięźle, ale bardzo tajemniczy; tam znowu dwuznaczną jakąś kaplicę, ubarwioną blaskami perłowej muszli i emalji, z ozdobami z kości słoniowej, które należałoby chyba oglądać z drobnowidzem w ręku, niby wieczko od tabakierki; owdzie jeden z tych wytwornych zakątków florenckich, przeznaczonych na schronienie kwaśnego Usposobienia kobiecego, a które też z tego względu nazywać poczęto buduarami. Wszędzie zresztą po sufitach, po ścianach, po posadzkach nawet, znajdowały się, to haftowane, to kruszcowym błyszczące połyskiem, postacie ptaków i drzew, dziwacznych roślinności ponabijanych perłami, wypukłorzeźby z tkanych plecionek, strumienie z czarnej rżniętej lawy; tu jakiś wojownik, tam królowa, owdzie bogini wodna obwinięta ślimaczemi skręty fantastycznej ryby. Tła całe, wysiane niby kryształowym pyłem, grały wszędzie odblaskami pryzmatów, rozkładających światło w barwy tęczowe. Szkła tam udawały drogie kamienie. Iskrzyło się nawet w zagłębieniach ciemnych. Nie wiedziałeś, czy wszystkie te świetliste zbiorowiska kantów, pośród których szmaragdowe zielenie kojarzyły się ze złotawemi odblaskami wschodzącego słońca i zpośród których zdawały się buchać tumany pyłów, mieniących się jak gołębie pierze, zwierciadełkami mikroskopijnemi były, czy też ogromną, falującą bezprzestannie trawą morską. Przepych zarazem wytworny i niezmierny. Było to istne cacko w postaci pałacu, jeśli tylko nie najogromniejsza w świecie szkatułka z klejnotami. Dom dla Mab albo klejnot dla Geo.
Gwynplaine ciągle szukał wyjścia.
Nigdzie go nie znajdował. Ani podobieństwo rozpoznać kierunek. Nic mocniej uderzającego do głowy, jak zbytkowna zamożność, oglądana po raz pierwszy w życiu.
Koniec końcem był to labirynt. Co krok jakiś nowy przepych zjawiał mu się na drodze. Wszystko zdawało się stawiać przeszkody jego odejściu stamtąd. Przedmiot każdy niby go nie chciał stamtąd puszczać. Gwynplaine ulgnął tam był niejako na lepie cudowisk. Czuł się poniekąd schwytanym i osadzonym w miejscu.
— Cóż za straszliwy pałac! — myślał sobie.
Błąkał się po tych nierozwikłanych zakrętach, niespokojny, pytając siebie, co to wszystko znaczy, czy w więzieniu jest, gniewem się unosząc, powietrza łaknąc. Powtarzał nieustannie: — Deal Dea! — jakby silnie zaciskając w ręku nić, której nie należy zerwać, bo to jedyny stamtąd przewodnik do wyjścia.
Chwilami znowu wołał:
— Hej!Jest tam kto?
Nikt nie odpowiadał.
Pokoje te kończyć się nie chciały. Wszystko wyglądało opustoszałe, milczące, wspaniałe, złowrogie.
Podobnie wyobrażać sobie można zaczarowane zamczyska.
Ziejące ciepłem otwory skryte utrzymywały tu wszędzie ciepłe przewiewy letnie. Zdawało się, jakby tchnienia czerwcowe w lot pochwycone zostały przez jakiegoś czarodzieja i zaklęte na miejscu w tym labiryncie. Chwilami przyjemnie pachniało; przebywałeś fale woni, właśnie jakby się tam gdzie krzewiły niewidzialne kwiaty. Rozkoszne wrażenie przejmowało członki. Wszędzie stąpałeś po kobiercach.
Mogłeś się tam przechadzać nagim zupełnie.
Gwynplaine spoglądał przez okna. Widok się w nich co chwila zmieniał. Raz widniały przez nie ogrody, ziejące świeżością wiosny i poranku, to znowu nowe jakieś krużganki z nowemi szeregami posągów, albo dziedzińczyki hiszpańskie, będące posadzką marmurową, wilgotną i chłodną, zamkniętą w czworobocznem otoczeniu z zabudowań; niekiedy w przerwach błyskała rzeka, będąca Tamizą, niekiedy znowu ukazywała się potężna baszta, Windsorem będąca.
Zewnątrz, z powodu bardzo wczesnej pory, nie widać było przechodniów.
Gwynplaine zatrzymał się, nasłuchiwał.
— Muszę wyjść stąd! — mówił. — Spieszno mi do Dei. Nie zatrzymają mię tu przemocą. Biada temu, ktoby mi chciał przeszkodzić wyjść stąd! Co to za jedna, ta tam groźna wieża? Gdyby tu nawet olbrzym, gdyby Cerber piekielny stał na straży, zmogę go i zabiję. Zastępom nawet całym dałbym radę! Dea, gdzie jest Dea?
Wtem usłyszał szelest leciuchny. Podobne to było do szmeru spływającej wody.
Znajdował się w tej chwili w ciasnem, zacienionem przejściu, zamkniętem o kilka kroków przed nim rozciętą środkiem zasłoną.
Postąpił ku tej zasłonie, rozsunął ją i wszedł.
I oto znalazł się w czarodziejskiej niespodziance.