Człowiek śmiechu/Część druga/Księga siódma/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI
Ewa.

Ośmiokątna komnata, z kolistem sklepieniem, bez okien, oświetlona tylko z góry, w całości wyłożona marmurem barwy brzoskwiniowej; w pośrodku tej komnaty rodzaj dźwigającego się aż pod sufit baldachimu na krętych słupach z czarnego w białe kropki marmuru, zbudowanego w ciężkim a jednak wdzięcznym stylu z czasów Elżbiety, ocieniającego zaś głęboką wannę również z czarnego marmuru; w pośrodku tej wanny cieniutki wytrysk pachnącej i ciepłej wody, wypełniającej zwolna ową czarę — oto co się tam ukazało zdumionym oczom Gwynplaina.
Czarna kąpiel, przygotowana dla nadania śnieżnym członkom promienistych blasków.
Tej to wody szmer uderzył był jego ucho. Upływ, urządzony w pewnej wysokości owej wanny, nie dopuszczał jej przepełnienia. Unosiła się stamtąd para, ale tak lekka, że zaledwie osiadało nieco rosy na marmurze. Cieniutka wody niteczka, tryskająca w górę, podobna się wydawała do wątłej różdżki stalowych odblasków, chwiejącej się za lada powiewem.
Nigdzie żadnego sprzętu. Tylko tuż obok wanny jedna z tych sofek z poduszkami, tyle długa, ażeby leżąca na niej kobieta mogła jeszcze u nóg swych pomieścić ulubionego pieska, albo siedzącego kochanka. Stąd can-al-pie, z czego Francuzi zrobili canapé.
Był to sprzęt zapożyczony naonczas od Hiszpanji; srebro zastępowało tam zwyczajną gdzieindziej drewnianą oprawę. Wysłanie jego i poduszki były z białego błyszczącego jedwabiu.
Po drugiej stronie wanny znajdowała się przyparta do muru wysoka tualetowa etażerka, także cała ze srebra, wraz ze wszystkiemi swemi przyborami, mająca w pośrodku osiem małych weneckich zwierciadeł, podobnież pooprawianych w srebro i razem okno naśladujących.
We wgłębieniu ściany najbliższej sofce wycięty był czworobok podobny do okienka, zamknięty wewnątrz klapą z czerwonawej blachy srebrnej. Klapa ta miała zawiasy, na podobieństwo okiennicy. Na jej tle wygładzonem rysowała się w przyćmionem złocie korona królewska. Ponad tą klapą zwieszał się, drutem w ścianę wpuszczony, dzwonek wyzłacany, który nawet może był ze szczerego złota.
Naprzeciw wejścia do tej komnaty, tuż niemal przed zdumionym Gwynplainem, znajdowało się również w ścianie wgłębienie, ale tym razem całkiem naprzestrzał. Dochodziło ono aż do sklepienia, zapuszczone zaś było sutym rąbkiem przerabianym w srebro. Rąbek ten, prawdziwie powietrznej cienkości, najzupełniej był przejrzysty. Przez niego patrzeć było można, jakby przez okno.
Wyglądał on, niby tkanka pajęcza.
Tylko że wpośród tej pajęczyny, właśnie w miejscu, kędy zwykle pająk się zaczaja, Gwynplaine spostrzegł rzecz nierównie straszliwszą, gdyż nagą kobietę.
Niezupełnie jednak nagą. Była ona bowiem okryta, i to okryta od stóp aż po głowę. Okrycie to stanowiła szata bardzo długa, zapewne nawet powłóczysta, tak jednak cienka, że zdawała się być wodą przejęta. Stąd pozory kształtów kobiety całkiem obnażonej, nieporównanie więcej zdradzieckie i niebezpieczniejsze od nagości rzeczywistej. Historja zapisała procesje księżniczek i wielkich pań, między dwoma rzędami mnichów, w których, pod pretekstem bosych nóg i pokory, księżna de Montpensier pokazywała się tak całemu Paryżowi w koszuli z koronek. Złagodzenie: gromnica w dłoni.
Srebrzysta siatka, przezrocza na podobieństwo szklanej szyby, była, jak powiedzieliśmy, jedyną w tej komnacie zasłoną. Uczepiona tylko od góry, z łatwością się podnosić dawała. Przegradzała ona przedsionek marmurowy, będący łazienką, od pokoju, sypialnią będącego. Komnatata, a raczej pokoik, była rodzajem zwierciadlanej ustroni. Zewsząd lustrzane weneckie tafle czworoboczne, pospajane złocistemi pręcikami, stokrotnie odbijały łoże, umieszczone pośrodku. Na łożu tem ze srebra, równie jak sofka i toaleta, leżała owa kobieta. Spała.
Spała z głową w tył przechyloną, jedną nogą odrzuciwszy z siebie pokrycie, podobna do pięknej upiorzycy, ponad którą, bijąc skrzydły, unosi się senna zmora.
Koronkowe jej Wezgłowie, w tych ruchach jej niespokojnych, spadło było na kobierzec.
Pomiędzy jej nagością i wzrokiem Gwynplaina dwie tylko znajdowały się przeszkody, to jest szata, w którą była obwinięta, oraz rąbek ze srebrzystej gazy — dwie przejrzystości. Pokoik ten, będący raczej alkową, oświetlony był z pewną wstrzemięźliwością samym tylko odblaskiem, napływającym z łazienki. Kobieta mogła sobie nie mieć wstydu, ale światło go miało.
U łoża nie było ani zasłony żadnej, ani kotary, ani choćby krawędzi po bokach, tak dalece, że kobieta, za pierwszem otworzeniem oczu, mogła się widzieć po tysiąc razy nagą w tych wszystkich zwierciadlanych zewsząd ścianach.
Pościel cala dziwnym swoim bezładem zdradzała sen bardzo niespokojny. Piękny układ fałdów świadczył o przedziwnej cienkości tkaniny. Czasy to były, w których pewna królowa, myśląc o tem, że może pójść na potępienie, w następujący sposób wyobrażała sobie piekło: „Jest to łożko zasłane grubem prześcieradłem“.
Zresztą zwyczaj ów sypiania niemal nago modą był włoską i brał początek wprost od Rzymian. Sub clara nuda lucerna — powiadał Horacy.
Zwierzchnia szata poranna, z osobliwej, zapewne chińskiej materji, gdyż tu i owdzie napotykało się na niej smoki złociste, porzucona była w nogach łoża.
Poza łożem, w głębi alkowy, były, jak się zdaje, drzwi jakieś, odznaczone, ale zarazem i zakryte, wielkiem z jednej sztuki zwierciadłem, na którem wymalowane były pawie i łabędzie. W komnacie tej, urobionej z cienia, wszystko jednak połyskiwało. Szpary pomiędzy taflami kryształów i ich złoconemi ramami napuszczone były wszędzie tym płynem szklanym, dziwnie błyszczącym, który tylko w Wenecji wyrabiać umiano.
W głowach łoża zatknięty był również srebrny, wykręcający się na osi i opatrzony w świeczniki pulpit, na którym leżała rozwarta księga, mająca na każdej stronicy u góry wypisane wyraźnie dużemi czerwonemi głoskami: Alcoranus Mahumedis.
Ale wszystkie te szczegóły wymykały się uwadze Gwynplaina. On w tem wszystkiem widział tylko ową kobietę.
Był jednocześnie skamieniały i wzburzony; rzeczy te, z pozoru przeciwne sobie, niekiedy się jednak godzą z sobą.
On poznawał tę kobietę.
Miała ona oczy przymknięte, ale twarz ku niemu zwróconą.
Była to księżniczka.
Ona, owa tajemnicza istota, w której zaplątały się wszystkie promienie światów nieznanych; ta sama, która go nabawiła tylu snów nie do wyznania; ta sama, która do niego napisała była w sposób tak dziwny!
Jedyna kobieta na świecie, o której mógł powiedzieć: — Widziała mnie, i chce być moją!
Sny od siebie odpędził, list spalił. Odsunął ją jak mógł najdalej poza swoje marzenia i wspomnienia; nie myślał już o niej; już jej był zapomniał...
A tu naraz widzi ją znowu.
I to jakże straszliwą!
Bowiem naga kobieta to zarazem dziwnie zbrojna.
Tchu mu w piersi brakło. Czuł się niby pochwycony w jakiś tuman świetlisty i naprzód popychany. Spoglądał. Ta kobieta tuż przed nim!
Czy to podobna? Na widowisku — wielka pani. Tu zaś nereida, najada, rusałka. Tu i tam — urocze widziadło.
Probował uciec, ale czuł, że to jest niemożebne. Źrenice jego stały się niby dwoma łańcuchami, które go przykuwały do tego widzenia.
Byłaż to zalotnica? Byłaż to dziewica? Obie razem. Messalina, obecna tam może, jakkolwiek niewidzialna, uśmiechać się musiała, Djana zaś czuwać na straży. Niedostępna światłość zdawała się opływać wdzięki śpiącej kobiety. Niema czystości, któraby się porównać dała z jej kształtami niepokalanemi i wyniosłemi. Bywają śniegi, na które spojrzawszy, od razu poznać można, że ich nigdy stopa ludzka nie dotknęła. Otóż posiadała ta kobieta przeczyste białości śnieżnych szczytów Góry-dziewicy (Jungfrau). Wszystko, co się wydzielało w przestrzenie z bezwiednych snów jej czoła, z jej złotawych porozrzucanych splotów, z pod jej rzęs pozapuszczanych, z błękitnych żyłek siatkujących jej ciało, z posągowych zaokrągleń jej łona, z wytwornych kształtów bioder i kolan, przebijających różowo z pod narzuconej zasłony, wszystko to tchnęło pewną pogańską boskością snu, pełnego wspaniałej powagi. Cały jej bezwstyd w promienistość się rozpływał. Istota ta z tak wytwornym spokojem naga była, jakby miała niezaprzeczone prawo do tej cynicznej wyłączności; posiadała niby zuchwałą swobodę mieszkanki Olimpu, która się czuje córą otchłani, mogąc Ocean ojcem swoim nazwać; i tak, ani dbając o zwyczajne ziemskie względy, niedostępna i wspaniała, odsłaniała się wszystkim przechodniom zmysłowych manowców: spojrzeniom, żądzom, szałom, sennym obłędom, tyleż dumnie uśpiona na tem łożu buduarowem, ile niegdyś Venus na muszli, pośród piany ogromu.
Usnęła w nocy, a przedłużała sen swój aż w dzień biały. Z całem zaufaniem zrodzonem w ciemnościach, a zachodzącem aż w światłości.
Gwynplaine, drżący, ogarniał ją wzrokiem pełnym podziwu.
Niezdrowy to był podziw i nazbyt go przykuwający do miejsca.
Strach go przejmował.
Nie tak łatwo to wyczerpują się niespodzianki trafu. Gwynplaine sądził, że już jest u kresu. A tu się znowu przed nim poczynała droga. Czemże tedy były te wszystkie błyskawice, bez ustanku migające mu ponad głową, po których nagle przyszło potężne uderzenie gromu, rzucając przed nim drżącym tę boginię śpiącą? Czemże były te wszystkie bezustanne uchylania się nieba, z których strzeliło nareszcie to pożądane jego, a tak przerażające marzenie? Czemże były te uprzejmości nieznanego kusiciela, podsuwające mu z kolei niewyraźne naprzód tęsknoty, następnie żądze tłumne, aż wreszcie myśli grzeszne, wcielające się w żyjącą istotę i przygniatające go upajającem brzemieniem rzeczywistości, czerpanych w niepodobieństwie? Byłoż jakie sprzysiężenie całej ciemności zgrai przeciw niemu nędznemu? I czy on sobie da radę wśród tych wszystkich złowrogich uśmiechów szczęścia, błyskających wokoło niego? Cóż znaczyło to oszołomienie ułożone z umysłu? Ta kobieta? Tam? Dlaczego? Jak? — Któż wytłomaczy? Dlaczego on? Dlaczego ona? Zrobionoż go parem Anglji właśnie dla tej księżniczki? Kto ich tu wzajemnie prowadził ku sobie? Kto tu jest oszukanym, kto jest ofiarą? Czyjejże to tym sposobem nadużywano wiary? Czy Boga podejść chciano? Wszystkiego tego nie wypowiadał sobie wyraźnie, raczej tylko nasuwały mu się te myśli poprzez pochody czarnych tumanów, przepływających po jego mózgu. Siedziba ta czarodziejska i nieprzyjazna, dziwny pałac ten nieużyty, jakby więzienie, byłże z ludźmi w zmowie? Gwynplaine doświadczał dziwnie dręczących wrażeń. Krępowały go ciemne siły tajemnicze. Znajdował się niby w szczupłem kole zaklętem. Wola jego, niby z niego wykradana, zdawała się go opuszczać. Czego się tu uczepić? Jednocześnie odchodził od siebie z trwogi i z zachwytu. Czuł, że tym razem bez ratunku już oszalał. Ponure na złamanie karku spadanie w otchłań olśnienia znowu dla niego wracało.
Kobieta spała.
Przy wzmagającem się coraz mocniej wzburzeniu Gwynplaina nie była to już dla niego lady, księżniczka, wielka pani, ale poprostu kobieta.
W duszy ludzkiej zboczenia stale przebywają w miejscach najskrytszych. Złe posiada pośród jej głębi swoje przechody niewidzialne, wiecznie będące w gotowości. Niewinnymi nawet będąc i czystymi z pozoru, ustrój ten w sobie nosimy. Być bez plamy nie jest to jeszcze być bez skazy. Miłość jest prawem. Rozkosz zasadzką. Bywa upojenie i bywa pijaństwo. Upojenie jest to kochać kobietę; pijaństwem jest chcieć ją posiadać.
Gwynplaine drżał, niemal odchodząc od siebie.
Co począć przeciw temu spotkaniu? Ani osłaniających tkanin fali, ani jedwabistych nigdzie draperyj, ani choćby przystrojeń zbytkownych i zalotnych, lub przesady, wabiącej to wzdraganiem się, to nastręczaniem, nigdzie, słowem, obłoku. Owszem, nagość w całem swojem straszliwem streszczeniu; rodzaj niby tajemniczego wyzywania, bezczelnie rajskiego; cała ciemna strona człowiecza w grę wprowadzona. Ewa gorsza od szatana. Rzeczy człowiecze z nadludzkiem i splątane. Niepokojące zachwyty, dążące do zwierzęcego zwycięstwa zmysłowego popędu nad obowiązkiem. Wszechwładne zarysy piękności nakazują posłuszeństwo. Ilekroć z dziedziny ideału występują i raczą być rzeczywistemi, zgubne to dla człowieka zbliżenie.
Chwilami śpiąca kobieta przeciągała się miękko na swojem posłaniu, i wtedy ruchy jej przypominały zmienne kształty mgły powietrznej, płynącej pośród lazuru. Falowała, układając się w coraz inne zgięcia czarowne. Kobieta z natury już posiada całą gibkość toni. Więc też i tu śpiąca owa, na podobieństwo toni, miała w sobie coś dziwnie niepochwytnego. Rzecz to osobliwa: leżała ona tam, widocznie, z ciała złożona i kości, a przecież całkiem niby niewcielona. Jakkolwiek dotykalna, zdawała się być oddalona. Gwynplaine, oszołomiony i blady, wzroku od niej oderwać nie umiał. Nasłuchiwał drgania tego kobiecego łona, i zdawało mu się, że słyszy wychodzące z jego głębi oddychanie sennego jakiegoś przywidzenia. Czuł się przyciąganym i szamotał się z tym popędem. Co tu począć przeciw niej? Co tu począć przeciw samemu sobie?
Wszystko przewidywał, wyjąwszy to. Napotkać u wyjścia dziki jaki opór, rozwścieczoną jaką potworę do zwalczenia znaleźć, oto na co on liczył. Przewidywał Cerbera, a tu znalazł Hebe.
Kobieta naga, kobieta śpiąca.
Cóż to za ciemna walka!
Przymykał powieki. Nazbyt dużo brzasku sprawia źrenicy dolegliwe uczucie. Ale poprzez przymknięte nawet powieki natychmiast oglądał ją znowu. Mocniej przymierzchłą, a równie piękną.
Uciec nie tak to rzecz łatwa. Spróbował, ale nie mógł. Czuł się przygwożdżonym do miejsca, jak bywa we śnie. Kiedyby się człowiek zawrócić rad, pokusa do miejsca przykuwa mu stopy. Możebne jest wtedy naprzód iść, ale cofnąć się — nigdy. Niewidzialne ręce grzechu występują wtedy z ziemi i ciągną człowieka po śliskiej pochyłości.
Jest to tylko zużytą przez wszystkich oklepanką, jakoby siła wrażeń sama siebie trawiła. Nic nad to mylniejszego. To zupełnie tak, jakby kto zapewniał, że od kapania siarczanego kwasu rana się goi i zabliźnia.
Prawdą zaś jest, że co przystęp nowy, to i uczucie tem przenikliwsze.
Ze zdumienia przechodząc w zdumienie, Gwynplaine dosięgnął wreszcie ostatecznych krańców szału. Rozum jego, niby naczynie, pod działaniem tego osłupienia nowego, przepełniać się zaczynał. Gwynplaine uczuwał w sobie straszliwe jakieś rozbudzenie.
Nie znał już więcej kierunku. Jedyną przed nim pewnością była ta kobieta. Niby rozpadała się przed nim jakaś nieuleczona szczęścia otchłań, w której taić się mogło rozbicie. Nie było tu już wyboru drogi. Tylko zewsząd prąd nieprzeparty, niosący prosto ku zgubie. Tylko że zgubą nie była tu skała, ale syrena. Na samem dnie przepaści magnes błyska. Chciał Gwynplaine wydrzeć się temu przyciąganiu; ale jak tego dokazać? Nie czuł się już do niczego przytwierdzonym. Wpośród podobnie rozpasanego kołysania człowiek, równie jak okręt, rozkołatanym być może. Kotwicą jego jest sumienie. Rzecz to smutna, ale i sumienie strzaskać się może!
Gwynplaine nie miał nawet ucieczki móc powiedzieć sobie; — Jestem oszpecony i straszliwy. Ona mię od siebie odtrąci. — Kobieta ta napisała mu, że go kocha.
I w przesileniach zdarzają się chwile wahania. Kiedy nas złe podchodzi, to chociaż całą siłą trzymamy się dobrego, już samo zawieszenie w postanowieniu, łącznie z ułomnością nam wrodzoną, własnym ciężarem w grzech nas spycha. Smutna ta chwila czy wybiła już dla Gwynplaina?
Jak tu się wyratować?
A więc to ona! Księżniczka! Ta kobieta! Ją to on miał przed sobą, w tej cichej komnacie, w tem ustronnem miejscu, śpiącą, bezbronną, samotną! Na jego łasce była; ale on był w jej władzy!
Księżniczka!
Gwiazdę ujrzałeś w głębiach przestrzeni. Podziwem cię przejęła. Taka daleka! Czegóż się obawiać od gwiazdy stałej? Aż raz — nocy pewnej — jakoś miejsce zmieniła. I oto dostrzegasz dreszcz światłości wkoło niej. Słowem gwiazda, o której sądziłeś, że jest w miejsce wryta, w pochód ruszyła. I nie jest to już gwiazda, ale kometa. Niezmierna żagiew, pożogę roznosząca po niebie. Posuwa się, wzrasta, szkarłatną grzywą wstrząsa, ogromną się stawa. Aż wreszcie w twoją stronę się zwraca. O nieba! Ku tobie ona pędzi! Zna cię, posiadać cię pragnie, wchłonąć cię chce! Straszliwe zbliżenie gościa z niebios! To, co ku tobie zmierza, jest to przemoc światła, za którą dąży oślepienie; jest to nadmiar życia, za którym idzie śmierć. Odmawiasz temu kuszącemu wyzwaniu zenitu. Odrzucasz tę ofiarę miłości ze strony otchłani. Kładziesz ręce na powieki, kryjesz się, uciekasz, sądzisz, żeś ocalony. Wreszcie otwierasz znowu oczy... I oto straszliwa gwiazda zawsze jest przed tobą. Tylko że nie gwiazda to już, ale świat. Świat nieznany. Świat rozpławionej lawy i płomieni. Pożercze cudowisko ciemnych głębi! Niebo już całe wypełnia! Niema już nic innego, tylko ona! Opal w głębi nieskończoności, djament z oddali, zbliska płonącą jest czeluścią. Objęły cię jej ziejące żary.
I nagle czujesz, jak się rozkosznem rajskiem ciepłem rozpoczyna twoje ogniem strawienie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.