Człowiek śmiechu/Część druga/Księga siódma/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY
Szatan.

Naraz ocknęła się śpiąca kobieta. Uniosła się i siadła ruchem pełnym majestatycznej żywości i wdzięku; jasne jej jedwabiste włosów fale spłynęły w uroczym nieładzie na jej ramiona; opadający z niej rąbek dozwolił widzieć pierś jej obnażoną; dotknęła ręką palców swojej stopy i chwilę popatrzała sobie na jej kształty wytworne, godne podziwu Peryklesa oraz Fidjaszowego dłuta. Poczem się przeciągnęła i ziewnęła, podobna do tygrysicy, budzącej się przy wschodzącem słońcu.
Gwynplaine z wysileniem powstrzymywał oddech. Być może, że jednak, pomimo tego, szmer tchnienia jego w powietrzu krążył.
— Czy tam kto jest? — spytała kobieta.
Wymówiła słowa te ziewając, a było to pełne wdzięku.
Gwynplaine usłyszał nareszcie głos jej, dotąd mu nieznany. Głos czarodziejski, mający brzmienie rozkosznie wyniosłe, posiadający dźwięki pieszczoty, łagodzącej nawyknienie do wydawania rozkazów.
Jednocześnie, podniósłszy się na kolanach, podobna do starożytnego posągu w tenże sposób narzuconego przejrzystą draperją, schwyciła leżącą w nogach zwierzchnią szatę poranną i, wyskoczywszy z łóżka, obnażona zupełnie nie dłużej jak przez mgnienie błyskawicy, natychmiast się w tę szatę jedwabną jak najszczelniej otuliła. Długie tej sukni rękawy całkiem okryły jej ręce. Spodem też widać już było tylko alabastrowe końce palców stóp jej z różowemi paznokciami, podobnych małością do nóżek dziecięcych.
Poczem wzięła sobie z karku kłąb włosów, odrzucając je na wierzch sukni, następnie pobiegła w głąb alkowy i przyłożyła ucho do malowanego zwierciadła, które prawdopodobnie drzwi jakieś skrywało.
Zastukała w nie, zgiąwszy wdzięcznie palec wskazujący, i rzekła:
— Czy tam kto jest? Czy to lord Dawid może? Któraż tam godzina? Czy to ty, Barkilphedro?
Nie słysząc żadnej odpowiedzi, odwróciła się.
— Nie, to nie z tej strony. Czy kto jest w łazience? No, proszę odpowiedzieć! Ale nie, tam tędy przecie nikt przyjść nie może.
Podbiegła ku srebrzystej siatce, odgięła ją końcem stopy, usunęła poruszeniem ramienia i weszła do komnaty marmurowej.
Gwynplaine uczuł po sobie niby dreszcze konania. Nie było się gdzie schronić. Zapóźno już uciekać. Zresztą i siły mu już do tego brakło. Chciałby był, żeby posadzka pod nim pękła, a on mógł zapaść się w ziemię. Ani sposobu nie być spostrzeżonym.
Ona go też zaraz ujrzała. Popatrzała na niego cudownie zadziwiona, ale bez najmniejszego dreszczu, z mocnym tylko wyrazem szczęścia i pogardy.
— A! To Gwynplaine! — rzekła.
Potem nagie gwałtownym skokiem zwinnej pantery rzuciła mu się na szyję. I do piersi przycisnęła mu głowę nagiemi ramiony, rękawy bowiem sukni, w tym jej ruchu zapamiętałym, w tył odleciały. Naraz, odrzuciwszy go od siebie, jednak drobnemi rękoma niby szponami trzymając silnie, ona przed nim, on przed nią, poczęła się dziwnym sposobem w niego wpatrywać.
Wpatrywała się czarodziejka syrjuszowym wzroku swego ogniem, złożonym z dwojakiej natury promieni, mającym jednocześnie coś skośnego i gwiaździstego. Podobnież Gwynplaine wpatrywał się w te jej źrenice, jedną błękitną, drugą czarną, niemal bezprzytomny pod temi tkwiącemi w nim spojrzeniami, z których jednem niebo patrzeć się zdawało, drugiem piekło. Dwoje tych ludzi wzajemnie sobie przesyłało złowrogie olśnienie. Niby oczarowywali jedno drugie, on swoją potwornością, ona pięknością, niby dwiema równemi sobie okropnościami. On milczał, jakby przywalony brzemieniem niemożliwem do podźwignięcia. Ona nagle zawołała:
— Jakiś ty rozumny! Przyszedłeś. Wiedziałeś, że zmuszona byłam Londyn opuścić. Wybrałeś się za mną. Dobrześ zrobił. Jesteś człowiekiem nadzwyczajnym, żeś się tu dostał.
Wzajemne objęcie się w posiadanie błyskawice z siebie wyrzuca. Gwynplaine, przeczuciową jakąś dziką i zarazem uczciwą trwogą tknięty, probował się cofnąć, ale silnie go trzymały różowe paznokcie, niby szpony w ramiona jego zatopione. Coś nieubłaganego się zarysowywało. Sam dziki, był w jaskini dzikiej kobiety.
Ona mówiła dalej:
— Anna, ta szalona pałka, sprowadziła mnie sobie do Windsoru, sama nie wie czemu. Gdy przybyłam, była zamknięta z tym idjotą, kanclerzem. Ale jakżeś ty sobie poradził, żeby się aż tu dostać? Oto co ja nazywam być człowiekiem! Przeszkód nie znać. Przyzwą cię, natychmiast przybiegasz. Wypytywałeś się o mnie? Dowiedziałeś się, żem jest księżniczka Jozyana, wszak prawda? Ale kto cię tu wprowadził? A, pazik zapewne. On jest nie w ciemię bity. Dam mu za to sto gwinej. Ale opowiedz mi, jakżeś sobie poradził. Albo nie, nie mów mi nawet o tem. Nie chcę tego wiedzieć. Wyjaśnienie rzecz pomniejsza. Wolę cię mieć nieodgadniętym. Jesteś dostatecznie potwornym, żeby aż być czemś cudownem. Jedno z dwojga: albo z nieba spadasz, albo wyłazisz z pod ostatecznego dna wszech rzeczy, przez piekielną podłogę. Nic nad to zwyczajniejszego. Poprostu sufit pękł, albo deski się rozpadły. Zstąpienie wpośród obłoków, lub też wzbicie się w górę w otoczeniu z kłębów siarki — oto w jaki sposób ty przybywasz. Zasługujesz na to, żebyś w triumfie wszedł, jak bogowie. No, stało się. Jesteś moim kochankiem.
Gwynplaine, oszołomiony, słuchał, czując, że myśl jego coraz wyraźniej się chwieje. Rzeczywiście stało się. I nawet ani wątpić podobna. Ów list odebrany nocą... toż ta kobieta go potwierdza. On, Gwynplaine, kochankiem tej wielkiej pani? Kochankiem kochanym! Niezmierna, tysiącgłowa pycha ponuro roić się poczęła w tem jego sercu nieszczęsnem.
Pycha, siła olbrzymia w nas, przeciwko nam.
Księżniczka ciągnęła dalej:
— Ponieważ się tu znajdujesz, więc widać, że już tak być musiało. Nie żądam niczego więcej. Jest ktoś w górze czy w dole, który nas oboje rzuca sobie w objęcia. To niby gody weselne Styksu z Jutrzenką. Gody wyuzdane, natrząsające się z wszelkiego prawa. Dnia, w którym cię ujrzałam po raz pierwszy, powiedziałam zaraz: — To on! Poznaję go. To poczwara moich marzeń! On musi być moim! — Ale potrzeba dopomagać przeznaczeniu. Otóż dlaczegom do ciebie napisała. Słuchaj, Gwynplainie, czy wierzysz ty w konieczność? Co do mnie, wierzę w nią od czasu, jak przeczytałam sen Scypjona w Cyceronie. A, nie uważałam, ubrany jesteś po pańsku. Ale dlaczego nie? Toż ty jesteś błaznem z hecy. Właśnie bardzo słusznie. Kuglarz wart jest lorda. Bo zresztą cóż to są lordowie? Klowny tylko poprostu. Jakiś ty urodziwy! Jakie masz piękne kształty! To rzecz nie do uwierzenia, żeś ty się tu dostał. Kiedyżeś wszedł? Od jak dawna tu jesteś? Czyś mnie widział nagą? Jestem piękna, nieprawdaż? Miałam właśnie wejść do kąpieli. O, jakże cię kocham! Czytałeś mój list! Ale czyś go sam czytał? Może ci go czytał kto drugi? Bo zapewne sam nie umiesz czytać. Musisz być całkiem niepiśmienny. Zadaję ci zapytania, ale ani mi się waż odpowiadać. Nie cierpię dźwięku twojego głosu. Jest bardzo słodki. Takie, jak ty, nieporównane stworzenie zgrzytaćby powinno, ale nie mówić. Śpiew twój także bardzo jest tkliwy. Ale ja tego nienawidzę. Jedyna to rzecz, która mi się w tobie nie podoba. Wszystko zresztą jest potężne, wszystko jest wspaniałe. W Indjach byłbyś bogiem. Czyś ty się urodził z tym twoim straszliwym śmiechem na twarzy? Nie, nieprawdaż? Pewnie to za karę uległeś podobnemu okaleczeniu. Nie wątpię, że popełniłeś jaką zbrodnię. No, chodź w moje objęcia.
Osunęła się na sofkę i pociągnęła go za sobą. Znaleźli się tak jedno obok drugiego, ani wiedząc jak. To, co mówiła, przelatywało po Gwynplainie na podobieństwo podmuchu wichrów. Zaledwie chwytać mógł znaczenie tej wirującej trąby słów wyuzdanych. Jozyana podziw miała w oczach. Słowa wylatywały z ust jej tłumnie, gorączkowo; głos szaleństwo zdradzał, jakkolwiek tkliwe miał drżenie. Mowa tej kobiety muzyką była, ale Gwynplaine w muzyce tej słyszał grzmienie nawałnicy.
Utkwiła w nim znowu wryte spojrzenie.
— Czuję się przy tobie upodloną — co za szczęście! Jaśnie oświeconą być — cóż za rzecz licha! Dostojność! Nic nad to mocniej utrudzającego! Sponiewierać się wypoczynkiem bywa. Tak już jestem poszanowania syta, że czuję potrzebę pogardy. Każda z nas nieco jest postrzelona, poczynając od Wenery, Kleopatry, pani de Chevreuse i pani de Longueville, a na mnie kończąc. Jawnie się do ciebie przyznam — zapowiadam to z góry. Oto miłostka, która dopiero przyjemnie skrobnie całą moją rodzinę królewską! Ach, oddycham wreszcie! Znalazłam przecie stosowne wyjście. Sponiewierać się jest to wylecieć na swobodę. Wszystko zszarpać, wszystkiemu stawić miedziane czoło, wszystko przewrócić do góry nogami — to się dopiero żyć nazywa. Słuchaj, ja cię kocham.
Tu przerwała sobie i uśmiechnęła się straszliwie:
— Kocham cię nietylko dlatego, żeś do stworzenia boskiego niepodobny, ale także dlatego, żeś nikczemny. Kocham w tobie zarazem poczwarę i pajaca. Wierz mi, kochanek jak ty: upokarzany, oklaskiwany, pocieszny, szkaradny, ohydny, wystawiany codzień na pośmiewisko u tego pręgierza, który teatrem się zowie, kochanek taki smak ma dla mnie przedziwny. To tak, jakby kto kosztował zakazanego owocu otchłani. Kochanek upadlający cóż za rzecz wytworna! Zatopić zęby nie w rajskiem jabłku, ale w piekielnem, oto co mię kusi! Oto od czegom ja Ewa! Ewa niezgłębionych przepaści. Jakkolwiek o tem nie wiesz, jesteś zapewne szatanem. Jam też zawsze wyczekiwała podobnego do ciebie wcielenia zmory. Sprężyny twojego życia król ciemności zapewne w złośliwych rękach trzyma. Odblaskiem być musisz zgrzytającego piekielnego śmiechu. Panem jesteś, na któregom właśnie czekała. Bo mi tylko wystarczyć może miłość, jaką niegdyś płonęły Medee i Kanidje. Pewna byłam, że mi się nareszcie nastręczy jedna z tych niesłychanych przygód nocnych. Jesteś tem, czego właśnie sobie życzyłam. Mówię ci tysiące rzeczy, których zapewne nie rozumiesz. Gwynplainie, niczyją nigdy nie byłam, oddaję ci się czysta, jako płonące zarzewie. Być może, że mi nie wierzysz: ale gdybyś wiedział, jak mi to jest obojętne!
Słowa te miały tłumny bezład wulkanicznego wybuchu. Gdyby kto przekłuć zdołał bok Etny, mógłby sobie zrobić pojęcie podobnego wytrysku płomieni.
Gwynplaine wyjąkał:
— Ależ pani...
Położyła mu rękę na ustach.
— Cicho bądź! Ja na ciebie patrzę. Słuchaj mnie. Jam zarazem niepokalana i rozpasana. Jestem niby westalką-bachantką. Niczyją nigdy nie byłam, i mogłabym być Pytją w Delfach, i mieć pod moją stopą nagą trójnóg bronzowy, zasłany skórą Pytana, na którym łokciami wsparci kapłani pytania szepczą niewidzialnemu bogu. Serce moje jest z głazu, ale podobne zarazem do tych tajemniczych kamieni, które morze wytacza pod stopy skały Huntly Nabb, przy ujściu Theessy, i które rozbiwszy młotem, węża znajdziesz w środku. Otóż wąż ten to moja miłość. Miłość wszystko mogąca, gdyż cię tu sprowadzić potrafiła. Nieprzebyta przestrzeń nas dzieliła. Ja byłam w ogniach Syrjusza, tyś się czołgał po ziemi. Aleś umiał przebyć ten przestwór niezmierny, i oto jesteś. A więc dobrze. Milcz. Jam twoja!
Zatrzymała się przez chwilę. Gwynplaine drżał, jak liść. Ona znów się uśmiechnęła.
— Widzisz, Gwynplainie, marzyć jest to stwarzać. Życzenie przyzwaniem bywa. Urojenie snuć jest to wywoływać rzeczywistość. Wszechmocna i straszliwa pomroka nie daje się wyzywać nadaremnie. Daje nam, czego pożądamy. I oto jesteś. Będęż się wahała pobiec ku zgubie? Nie. Ośmielęż się być twoją kochanką, twoją niewolnicą, twojem czemśkolwiek? Z rozkoszą. Słuchaj, Gwynplainie, jam kobieta. Kobieta to zlepek, gliny który błotem być żąda. Czuję potrzebę pogardzać sam a sobą. Dodaje to smaku pysze. Z wielkością podłość niech się złączy. Nic się wyborniej nie kojarzy. Pomiataj mną, ty, którym pomiatają inni. Znikczemnienie niżej znikczemnienia — cóż za rozkosz! Wypielęgnowany długoletnią tęsknotą, podwójny ten bezcześci kwiat niechże raz zerwę! Stopami mię twemi zgnieć! Tem mocniej mię pokochasz. Wiem to. Ale czy rozumiesz, dlaczego ja cię ubóstwiam? Bo pogardzam tobą. Znajdujesz się tak dalece niżej ode mnie, że aż cię to na podwyższeniu stawia. Górę z otchłanią w jedno zbić zamętem jest; a ja zamęt lubię. Z niego wszystko się poczyna i na nim kończy. Cóż to jest zamęt? Jedno tylko niezmierzone zbiorowisko kału. A przecież z kału tego światło trysnęło, z śmietniska tego świat się zrodził. Ani pojęcia mieć nie możesz, do jakiego stopnia jestem przewrotna. Z błotem gwiazdę zagnieć a mnie utworzysz.
Tak mówiła straszliwa ta kobieta, podczas gdy opadająca z piersi jej szata odsłaniała całe bogactwo kształtów jej dziewiczych. Ciągnęła dalej:
— Lwica dla wszystkich, suka dla ciebie. Jak też to się świat wydziwiać będzie! Być dziwowiskiem głupców przyjemną jest rzeczą. Ja, ja rozumiem siebie. Jeślim jest boginią, to wszak Amfitryte kochała jednookiego Cyklopa. Jeżelim czarodziejką, to Urgela wybrała sobie Bugryksa, straszydła o ośmiu pletwowatych dłoniach. Jeślim księżniczką, to Marja Stuart miała swojego Rizzia. Na trzy piękności trzech potworów. Jam większa od tych wszystkich kobiet, boś ty od ich kochanków większą jeszcze poczwarą. Gwynplainie, myśmy dla siebie stworzeni. Tyś nazewnątrz, jam wewnętrznie potworą. Stąd moja cała miłość. Kaprys, dobrze. Ale czem jest huragan? Kaprysem. Jest między nami gwiaździste jakieś powinowactwo; obojeśmy dzieci nocy, ty twarzą, ja umysłem. Ty mnie niejako odtwarzasz. Ukazujesz się, i oto dusza moja ku tobie idzie. Dotąd ja jej nie znałam. Zdumiewająca jest ona. Zjawienie się twoje wywołuje hydrę ze mnie, bogini. Ty mnie uczysz prawdziwej mojej natury. Ty mnie prowadzisz do odkrycia samej siebie. Patrz, jak jestem do ciebie podobna. Spoglądaj we mnie, jakby w zwierciadło. Twarz twoja mojej duszy jest obrazem. Nie wiedziałam, żem do tego stopnia przerażająca. Ha, ha! Ja także jestem potworą. O Gwynplainie, jakąż ty mi jesteś rozrywką!
Tu w dziwny sposób roześmiała się po dziecięcemu, pochyliła mu się do ucha i szepnęła:
— Chcesz ty widzieć kobietę oszalałą? To ja.
Wzrok jej wpijał się w Gwynplaina. Wzrok bywa odurzającym napojem. Suknia jej groźnie się przesuwała. Ślepe i zwierzęce uniesienie ogarniało Gwynplaina. Zachwyt to był niemal bliski konania. Podczas gdy ta kobieta mówiła, czuł, jakby go obryzgiwały płomienie. Nie miał siły wyrzec słowa. Ona zaś co chwila sobie przerywała i, co chwila wpatrując się w niego: — O cóż to za potwora! — mruczała. Zdawała się być opętaną.
Naraz pochwyciła go za ręce.
— Gwynplainie, jam pałac, ty zaś ulica. Stańmy obok siebie. O, jakżem szczęśliwa, jużem upadła! Radabym, żeby cały świat wiedział, do jakiego stopnia jestem znikczemniała. Tem mocniejby jeszcze na twarz padano przede mną, gdyż im co jest więcej pogardy godnego, tem chętniej przed tem człowiek pełza. Taki to jest ten nasz rodzaj ludzki. Wróg, ale uniżony; smok, ale zarazem robak nędzny. O, jam jest rozpasana, jak bogowie Olimpu! Umiem też działać, jak królowa! Któż była Rodope? Władczyni Egiptu, która kochała Phteha, człowieka z głową krokodyla. Na cześć jego wybudowała trzecią piramidę. Pentezilea kochała Centaura, który się z tego powodu stał konstelacją, Strzelcem zwaną. A co myślisz o Annie austrjackiej? Jakżeż Mazarin byłbrzydki! Ty już nie brzydki jesteś, ale potworny. Brzydota małością jest, a potworność wielkością. Brzydota to wydrzeźnianie się szatana poza pięknością. Ale potworność jest odwrotną stroną szczytności. To tylko inny jej objaw. Olimp posiada dwa stoki; jeden, ku słońcu zwrócony, Apollona wydał; drugi, od strony nocy, Polifema. Ty, tyś jest Tytanem! Byłbyś Behemotem w puszczy leśnej, Lewiatanem w Oceanie, Tyfonem w otchłani błota. Jesteś potężny. Jest coś gromowego w twojej potworności. Możnaby sądzić że ci twarz poprzeorywały ciosy piorunów. Niby wyczytuje się na niej gniewne szkicowanie wielkiej płomienistej pięści. Urobiła cię i przepadła. Zapamiętałość ciemna, we wściekłości przystępie, wlepiła ci duszę pod tę straszliwą postać nadludzką. Piekło jest rozpalonym przyrządem katowskim, w którym się do czerwoności rozpala żelazo, przeznaczeniem zwane; otóż tyś napiętnowany tem żelazem. Kochać cię jest to rozumieć wielkość. Ja to się cieszę tem zwycięstwem! Zakochać się w Apollonie, potrzebaż na to wysiłku? Zdumieniem chwała się mierzy. Ja cię kocham. Marzyłam o tobie noce całe, noce całe, noce całe! Ten pałac to mój własny. Musisz zobaczyć moje ogrody. Są tam zdroje szemrzące pośród liści, pieczary do pieszczot i przepyszne posągi dłuta kawalera Bernina. A co kwiatów! Może ich nawet zanadto. Wiosną płonie tam od róż. Czy ci mówiłam, że królowa jest moją siostrą? Rób ze mną, co ci się podoba. Stworzona jestem na to, żeby mi Jowisz całował stopy, a szatan w twarz mi pluł. Maszże ty jaką wiarę? Ja jestem papistką. Mój ojciec Jakób II umarł we Francji z tłumem jezuitów wokoło siebie. Nigdy, jak żyję, nie doświadczałam tego, co doświadczam przy tobie. O, chciałabym w księżycowy wieczór być razem z tobą, przy hucznej muzyki dźwiękach, oboje siedzący na jednem wezgłowiu, pod szkarłatnym namiotem złocistej galery, wpośród niewyczerpanych słodyczy kołysania się fal. Znieważaj mnie. Bij mię. Płać mi. Nie miej mnie za stworzenie boskie. Ja cię ubóstwiam.
Pieszczoty wyciem być mogą. Wątpicie o tem? Wejdźcie tylko do lwiej jaskini. Ohyda siedziała w tej kobiecie, z wdziękiem napoły. Nic mocniej dramatycznego. Czułeś tam szpony, czułeś tam dotknięcie aksamitu. Był to napad tygrysi, przerywany uskakiwaniem. Była igraszka, była i śmierć w tych podskokach. Kobieta ta ubóstwiała bezwstydnie. Wypływem tego było udzielanie się szału. Nieprzeparta wymowa, niewypowiedzianie gwałtowna i słodka. Zniewaga słów tych nie znieważała. Zarazem bałwochwalstwo ich obelgą było. Jednocześnie policzkowanie ich wniebowzięciem było. Dźwięki mowy tej kobiety nadawały szalonym jej i palącym miłością słowom jakąś cechę prometejskiej wielkości. Obchody świąt wielkiej bogini, opiewane przez Ajschylosa, udzielały kobietom, szukającym Satyrów przy gwiazd blasku, tej samej ponurej wściekłości bohaterskiej. Szały podobne podrzucały także tajemnicze grona, tańczące pod konarami dębu Dodony. Kobieta ta wydawała się całkiem przeistoczoną, jeśli tylko podobna być przeistoczonym po stronie przeciwnej niebu. Włosy jej unosiły się dreszczem grzywy; suknia jej się rozsuwała, potem przymykała znowu; nic czarowniejszego jak jej łono pełne dzikich wykrzyków. Promienie błękitnego jej oka krzyżowały się z błyskami jej czarnej źrenicy. Wydawała się nadprzyrodzoną. Gwynplaine, coraz bardziej słabnący, czuł, że ulega powoli przenikliwym wrażeniom podobnego zbliżenia.
— Kocham cię! — zawołała. I ukąsiła go pocałunkiem.
Homer ma chmury, które miały się może stać konieczne nad Gwynplainem i Jozyaną, tak jak nad Jowiszem i Junoną. Dla Gwynplaina kochanym być przez kobietę, która miała wzrok i widzieć go mogła, i czuć na swoich ustach potwornych dotknięcie niebiańskiego pocałunku było czemś wytwornem i gromowładnem. Zdawało mu się, że wobec tej kobiety, pełnej zagadkowości, wszystko się w nim rozpierzcha. Wspomnienie Dei szarpało się, pokrzykując boleśnie pośród tego cienia. Istnieje starożytna płaskorzeźba, przedstawiająca sfinksa zjadającego amorka; skrzydła łagodnej niebiańskiej istotki krwawią między temi dzikiemi i uśmiechniętemi zębami.
Czy Gwynplaine kochał tę kobietę? Czy, jak kula ziemska, i człowiek posiada także dwa bieguny? Jesteśmyż także czemś wirującem na nieporuszonej osi, gwiazdą zdaleka, bryłą błota zbliska, po której przesuwają się naprzemian dzień z nocą? Maż i serce dwie strony: jedną, która kocha w świetle, drugą, która miłuje w ciemnościach? Tu kobieta-promień, tam znów kobieta-kałuża. Niezbędnym jest anioł. Więc czyżby podobna, żeby i szatan był potrzebny? Posiadaż i dusza skrzydła nietoperze Wydzwaniaż dla wszystkich zmroku godzina? Jestże wina nieodłączną częścią konieczności naszego przeznaczenia? Wrodzone nam złe musimyż nieodwołalnie wraz ze wszystkiem przyjmować za nasze? Błąd jestże długiem do spłacenia? W zapytaniach tych wszystkich tkwi głęboka groza! A przecież mówi nam głos jakiś, że zbrodnią jest być słabym. Niewypowiedziany zamęt miotał duszą Gwynplaina. Ciała dreszcze, życie, trwoga, rozkosz, bezwładne upojenie i cały ogrom wstydu, jaki duma w sobie mieści. Skłoniż się się on ku upadkowi?
Jozyana powtórzyła: — Kocham cię!
I, rozszalała, przycisnęła go do piersi.
Gwynplaine odchodził od zmysłów.
Naraz tuż obok nich zadrżał srebrny głos dzwonka. Był to ów tajemniczy przyrząd we wgłębieniu ściany. Jozyana niecierpliwie odwróciła głowę i rzekła:
— Czegóż ona znowu chce?
Wtem nagle, z szelestem czegoś wykręcającego się na osi, rozwarła się skrytka srebrna, zdobna królewską koroną. Ukazało się tam wnętrze, wybite błękitnym aksamitem, a wpośród niego list na złotej tacy. List ten wydawał się bardzo gruby, położony zaś w górę pieczątką, która również posiadała odblaski złotawe. Dzwonek ciągle dalej dźwięczał. Skrytka przytykała niemal do miejsca, na którem oboje siedzieli. Księżniczka, jedną ręką obejmując szyję Gwynplaina, drugą wzięła list z tacy i odepchnęła kołowrotek. Ten się przymknął natychmiast i jednocześnie dzwonek także zamilkł. Jozyana słaniała pieczęć, wyjęła dwa jakieś spore papiery z koperty i rzuciła je pod stopy Gwynplaina. Na pieczęci znajdowała się korona królewska, pod nią zaś głoska A. Na kopercie zaś dużemi literami wypisane było: Jej Dostojność Księżniczka Jozyana. To, co koperta w sobie zawierała, było w części pergaminem, w części papierem. Pergamin znacznie był grubszy i większy od papieru. Wisiała u niego duża pieczęć z zielonego wosku. Księżniczka, cała drżąca i z oczyma wilgotnemi od miłosnego zachwytu, zobaczywszy to, skrzywiła się w sposób bardzo niecierpliwy.
— Ach, cóż mi ona znowu nasyła? — rzekła z niesmakiem. — Jakieś papierzyska. Co też to za nudna kobieta!
I, odrzuciwszy na bok pergamin, poczęła papier rozwijać.
— To jej pismo. Własnoręczne pismo mojej pani siostry. Niewymownie mi się przykrzy to wszystko. Gwynplainie, czy umiesz ty czytać?
Gwynplaine dał potakujący znak głową.
Wtedy wyciągnęła się nawznak na sofce, prawie leżąc, podwinęła nagie stopy pod suknię i ramiona starannie nasunęła rękawami, co było osobliwszą zaprawdę wstydliwością, gdyż jej szyja i piersi pozostały odkrytemi, i nie przestając czarować Gwynplaina namiętnem spojrzeniem, podała mu przesłane sobie pismo.
— A więc, Gwynplainie, ponieważ już mój jesteś, służbę twoją rozpocznij. Proszę cię, ukochany mój, czytaj sam, co pisze królowa.
Gwynplaine wziął papier, rozłożył go i głosem, w którym przebijały wszelkiego rodzaju drżenia, czytał co następuje:

„Pani!“

„Niniejszem najmiłościwiej przesyłamy ci załączony odpis protokółu poświadczonego i podpisanego przez wiernego nam Williama Cowpera, lorda kanclerza królestwa naszego angielskiego, z którego to protokółu wykazuje się dowodnie, jako prawy syn lorda Linnaeusa Clancharlie wykryty został i sprawdzony pod nazwiskiem Gwynplaina, w niskości wałęsającego się kuglarzy i skoczków rzemiosła. To jego z prerogatyw mu należnych wyzucie odnosi się do czasu najwcześniejszego jego dzieciństwa. Stosownie tedy do ustaw zasadniczych i niezaprzeczonych jego praw do należnego mu dziedzictwa, rzeczony lord Fermain Clancharlie, syn lorda Linnaeusa, nie dalej jak dnia dzisiejszego wprowadzony zostanie w posiadanie należnego mu w izbie lordów krzesła; z tego tedy powodu, w życzliwości naszej, chcąc i nadal utrzymać względem twej osoby wyrzeczony poprzednio przekaz dóbr i posiadłości lordów Clancharlie Hunkerville, pomienionego lorda względom serca twego w miejsce lorda Dawida Dirry-Moir zalecamy. Jakoż do rezydencji twojej w Corleone-Lodge sprowadzić go zarządziwszy, niniejszem rozkazujemy i wyraźnie mieć chcemy, jako siostra i królowa, ażeby ów lord Fermain Clancharlie, aż dotąd Gwynplainem zwany, za małżonka był od ciebie przyjęty i uznany. Taka jest nasza królewska wola“.
Podczas całego tego czytania księżniczka, coraz więcej się unosząc z wezgłowia, słuchała milcząca z zaiskrzonem wejrzeniem. Kiedy wreszcie Gwynplaine słów ostatnich dokończył, gwałtownie list mu z rąk wyrwała.
Anna, królowa — rzekła zamyślona spojrzawszy na podpis listu.
Poczem porwała z posadzki porzucony pergamin i poczęła go przebiegać szybkim wzrokiem. Było to wiadome nam już zeznanie rozbitków Matutiny, poświadczone jako wypis wiarogodny przez szeryfa Southwarku i lorda kanclerza.
Przerzuciwszy go, odczytała raz jeszcze pismo królowej, poczem rzekła:
— A więc dobrze.
I ukazując palcem Gwynplainowi wyjście z galerji, którą się był do jej komnaty dostał:
— Precz stąd! — rzekła.
Gwynplaine, skamieniały, nie ruszył się z miejsca.
Ona znowu rzekła lodowato:
— Ponieważ mężem moim jesteś, więc precz stąd! Gwynplaine, słowa wymówić niezdolny, z oczyma spuszczonemi jakby winowajca, zdawał się do miejsca przykuty.
Ona mówiła dalej wyniośle:
— Nie masz już prawa tu być. To miejsce dla mojego kochanka!
Gwynplaine wydawał się być posągiem.
— A więc, jeżeli tak — rzekła — to ja stąd odejdę. A, mężem moim jesteś! Nic wyborniejszego. Nienawidzę cię!
Poczem, zerwawszy się i rzucając w przestrzeń niesłychanie dumne, niewiadomo już kom u pożegnania skinienie, oddaliła się z komnaty.
Niebawem zasłona, stanowiąca wyjście z galerji, z szelestem za nią zapadła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.