Człowiek śmiechu/Część druga/Księga siódma/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĄTY
Twarz znana, człowiek nieznany.

Gwynplaine tedy pozostał samotny. Samotny wobec tej letniej jeszcze kąpieli i tego zmiętego łoża. W głowie jego rozkołatanie dochodziło już do swego szczytu. To, co myślał, do myśli już podobne nie było. Było to rozproszenie, rozpierzchnięcie, trwoga znajdowania się w natłoku rzeczy niepojętych. Czuł w sobie coś, jakby chęć zbudzenia się z dręczącej zmory. Wstąpić w światy nieznane nie jest to tak prostą rzeczą. Poczynając od listu, wręczonego mu przez pazia, przepłynął wkoło Gwynplaina cały pochód niespodzianek coraz mniej przystępnych rozumowi. Aż po tę chwilę senne niby miał przywidzenia; widział jednak w nich jasno. Ale co teraz, to już omackiem iść było trzeba.
Więc też nic już nie myślał. Nawet nie usiłował myśleć. Poprostu biernie ulegał. Został siedzący na tem samem miejscu, na którem go odbiegła Jozyana.
Wtem pośród tych zewsząd gromadzących się wokoło niego ciemności szelest kroków doszedł jego ucha. Były to kroki męskie. Przychodziły zaś z całkiem przeciwnej strony galerji, niż było wyjście, którem zniknęła księżniczka. Coraz się bardziej zbliżały. Gwynplaine, jakkolwiek dziwnie odrętwiały, bacznie nasłuchiwać począł, I oto naraź otworzyły się z trzaskiem opisane wyżej drzwi zwierciadlane, i z wesołą piosnką francuską, poczynającą się od słów:

Raz głodne wieprze w swym karmniku
Piekielnie kląć zaczęły —

Ukazał się na progu młody mężczyzna. Miał szpadę przy boku, w ręku kapelusz z piórami i kokardą, na sobie zaś wspaniały ubiór morski. Widząc go, Gwynplaine zerwał się na równe nogi, jakby za pociśnięciem sprężyny. Wzajemnie się obadwaj poznali.
Jednocześnie niemal wykrzyknęli obaj:
— Gwynplaine!
— Tom-Jim-Jack!
Gwynplaine skrzyżował ręce na piersiach. Tam ten podszedł ku niemu.
— Skądżeś się tu wziął, Gwynplaine?
— A ty jakim sposobem tu przychodzisz, Tom-Jim-Jacku?
— A, rozumiem. Jozyana! Zwyczajnie, kaprys kobiecy. Pajac, będący zarazem poczwarą, to już powab podwójny, któremu się oprzeć trudno. Przebrałeś się, widzę, mając tu przyjść Gwynplaine.
— I ty także, Tom-Jim-Jacku.
— Gwynplainie, co znaczy na tobie ten ubiór pański?
— Tom-Jim-Jacku, co znaczy na tobie ten ubiór wojskowy?
— Wiedz, kochanku, że ja nie odpowiadam na twoje pytania.
— Ani ja także na twoje, Tom-Jim-Jacku.
— Gwynplainie szanowny, ja się nie nazywam Tom-Jim-Jackiem.
— Tom-Jim-Jacku przezacny, ja się nie nazywam Gwynplainem.
— Wiedz o tem, żem jest u siebie.
— Wiedz o tem, żeś jest u mnie.
— Nie przedrzeźniaj słów moich, bo będzie kij w robocie. Dosyć już tego błazeństwa, nędzny głupcze!
Gwynplaine zbladł.
— Sameś głupiec, mój panie, i proszę cię o rachunek z tej obelgi!
— Ha, ha! W twojej psiej budzie, kiedy zechcesz. Na kułaki.
— Nie. Tu, natychmiast, i to na szpady!
— Chciej wiedzieć, przyjacielu Gwynplainie, że ze szpadą tylko dobrze urodzona ręka do czynienia miewa. Co do mnie zaś, biję się tylko z sobie równymi. Otóż my dwaj równi jesteśmy na pięści, ale nigdy na szpady. W zajeździe Inn-Tadcasteru Tom-Jim-Jack może wybornie wykułakować Gwynplaina. Ale w Windsorze to trochę co innego. Więc tedy dowiedz się nareszcie, że ten, który raczy obecnie mówić z tobą, jest kontradmirałem.
— A ja znowu jestem parem Anglji.
Człowiek, o którym Gwynplaine myślał, że jest Tom-Jim-Jackiem, za boki się porwał od śmiechu.
— Ha, ha! Czemu lepiej nie królem? Ale Bogiem a prawdą, masz nawet i słuszność. Pajac może się przebierać za kogo zechce. Powiesz mi może jeszcze, żeś jest Tezeuszem, księciem ateńskim?
— Nie, powtórzę tylko, żem jest parem Anglji, i że się z sobą bić będziemy.
— Gwynplainie, strzeż się. Nie pozwalaj sobie żartów z kimś, który cię może kazać wygrzmocić. Wiedz, że nazwisko moje jest lord Dawid Dirry-Moir.
— A moje lord Clancharlie.
Lord Dawid powtórnie o mało nie pękł ze śmiechu.
— No, to przynajmniej trafnie obmyślone. Gwynplaine jest lordem Clancharlie. Wybornie. W istocie, jest to nazwisko, które nosić potrzeba, ażeby móc posiadać Jozyanę. Sluchajno, tym razem to ci przebaczam. A wiesz dlaczego? Oto obadwaj jesteśmy jej kochankami.
Wtem usunęła się zasłona w głębi galerji, i rzekł na to głos jakiś:
— Obaj jesteście jej mężami, miłościwi panowie.
Dwaj zapaśnicy jednocześnie się odwrócili w tę stronę.
— A! Barkilphedro! — zawołał lord Dawid.
Nie kto inny to był w istocie. Człowiek ten obu lordom pokłonił się w milczeniu.
O kilka kroków za nim stał człowiek jakiś o surowej i pełnej poszanowania twarzy, z czarnym prętem w ręku. Człowiek ten podszedł nieco bliżej, skłonił się trzykrotnie przed Gwynplainem i rzekł mu:
— Milordzie, jestem woźnym od Czarnego Pręta. Przychodzę właśnie po waszą dostojność, stosownie do wyraźnych rozkazów Jej Królewskiej Mości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.