Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział piąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszelkiego rodzaju prądy we wszelkich kierunkach przeszarpywały mgłę, przenosząc się jednocześnie od jednego krańca na drugi, jakby tchnienia jakichś ust niewidzialnych nieustannie tylko były zajęte wydymaniem miechów, współpracowników burzy. Kształtowanie się chmur stawało się coraz mocniej niepokojącem.
Błękitny obłok zasnuwał już całe tło nieba. Było go już teraz tyleż na wschodzie, co na zachodzie. Szedł wbrew wiatrowi. Sprzeczności te dają się tłomaczyć działaniem rozmaitych prądów w różnych warstwach powietrza.
Morze, które na chwilę przedtem zdawało się łuską pokryte, obecnie przywdziało skórę. Takie są obyczaje tego smoka. Nie był to już krokodyl, ale boa, wielki dusiciel. Skóra ta, barwy brudno-ołowianej, zdawała się być potężnie gruba i fałdowała się z wielką ciężkością. Na jej powierzchni bąble kipiące, poodkreślane kręgami, podobne do pryszczów, nabierały czas jakiś, potem pękały. Płaty piany były podobne do białawego trądu.
Była to chwila, w której orka, widziana jeszcze w dali przez porzuconego na skałach dzieciaka, zapalała właśnie światło swej latarni.
Upłynęło ćwierć godziny.
Patron poszukał wzrokiem doktora, ale go już na pomoście nie było.
Zaledwie patron odszedł był od niego, doktór, odemknąwszy niskie drzwi kajuty, przygiął w nich niewygodną mu w tym wypadku postać wyniosłą i wślizgnął się do wnętrza. Tam, przysunąwszy sobie zydel, przysiadł się do ogniska. Następnie wyciągnął z kieszeni skórzany kałamarz, oraz kordybanową teczkę, wyjął z niej złożony we czworo pergamin, stary, poplamiony, pożółkły, rozłożył ten pergamin, wyjął pióro z piórnika, położył sobie tekę na kolanie, pergamin zaś na tece, i na odwrotnej stronie tego pergaminu, przy niepewnym blasku latami, która przyświecała kucharzowi, począł coś pisać nader pilnie. Kołysanie wałów mocno mu przeszkadzało. Pomimo to, pisał bardzo długo. Czyniąc to, niemniej zauważył flaszę z aguardientą, z której Prowansalczyk łykał sumiennie, ilekroć wypadło mu dorzucić pieprzu do gotującej się polewki, właśnie jakby się radził flaszy we względzie miary smaku.
Doktór zauważył był tę flaszę nie dlatego, że była z wódką, ale z powodu napisu, który miała wypleciony w słomie źdźbłami czerwonemi na tle białem.
W kajucie było na tyle przynajmniej jasno, że z łatwością napis ten dawał się czytać.
Doktór, przerywając sobie pisanie, wysylabizował go zwolna półgłosem:
— Hardquanonne.
Następnie zwrócił się do kucharza:
— W tej chwili dopiero spostrzegłem tę flaszę. Czy to ona należała do Hardquanonna?
— Do naszego biednego Hardquanonna? — rzekł kucharz. — Tak, tak.
Doktór pytał dalej:
— Do Hardquanonna, Flamanda z Niderlandów?
— Do tego samego.
— Który jest teraz w więzieniu?
— Tak.
— W wieżycy zamku Chatham?
— To jego własna flasza — odrzekł kucharz — to jest wielki mój przyjaciel. Chowam tę flaszę na pamiątkę po nim. Kiedyż go zobaczymy? Tak, to jest własna jego flasza biodrowa.
Doktór wziął znowu pióro i począł z trudnością kreślić na pergaminie niezbyt proste linje pisma. Widocznie dokładał wszelkiego starania, ażeby wyrazy były czytelne.
Pomimo całego drżenia okrętu, a także i drżenia rąk swoich wychudłych i starych, uparcie dokazał wreszcie swego.
Już też i czas był na to, gdyż znagła dało się uczuć potężne wstrząśnienie. Gwałtowny nawał bałwanów ze wszystkich stron uderzył na statek, i za jednym razem całej jego osadzie dał się uczuć ten taniec straszliwy, którym okręty zdają się witać przybycie nawałnicy.
Doktór wstał, przybliżył się do ogniska i, z całym zapasem swego doświadczenia podając zgięcia nóg podrywanemu kołysaniu się statku, wysuszył jak mógł najdokładniej przy ogniu aż do ostatniej głoski wszystko, co był napisał, złożył pergamin, schował go do teczki, a następnie teczkę i kałamarz do kieszeni.
Ognisko osłaniała jedna z najdowcipniej urządzonych skrytek we wnętrzu statku; było ono doskonale odosobnione; z tem wszystkiem kociołek kołysał się, jak wahadło. Prowansalczyk ani na chwilę nie spuszczał go z oka.
— To jest polewka z ryb — odezwał się.
— Dla ryb — odpowiedział mu doktór.
Poczem zabrał się i wyszedł na pomost.