Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział szósty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo coraz mocniejszego zamyślenia, doktór zrobił pewien rodzaj przeglądu obecnego położenia, i gdyby był kto wtedy przy nim, usłyszałby te wyrazy, z ust mu się wymykające:
— Zanadto kołysania z boku na bok, a za mało wzdłuż statku.
I powiedziawszy to, jakby zawezwany nagle do ciemnego zaprzątnienia, nurtującego mu umysł, zapuścił się znowu w głębie własnej duszy, na podobieństwo górnika przepadającego w szybie kopalni.
Dumanie to nie wyłączało w nim bynajmniej baczności około postawy morza. Rozpatrywać morze nie jest niczem innem, jak dumać głęboko.
Ponura męczarnia wód wiekuiście niepokojonych właśnie rozpocząć się miała. Zdawał się wychodzić jęk z całego tego odmętu. Jakieś przygotowania, chaotycznie posępne, odbywały się niby w ogromnem przestworzu.
Doktór pilnie uważał na wszystko, co miał przed oczyma, i nie tracił najdrobniejszego szczegółu. Zresztą w spojrzeniu jego nie było wyrazu zapatrzenia się. Któżby się zdołał zapatrzeć w piekło?
Rozległe jakieś wzruszenie nawpół jeszcze bierne, ale poglądające już z ogólnego zamącenia przestrzeni, coraz wyraźniej wypychało na widownię, coraz groźniejszym czyniło wiatr, kłębiste wyziewy, tłuczenie się fal. Nic logiczniejszego i zarazem nic niedorzeczniejszego jak ocean. To rozpierzchanie samego siebie nieodłączne jest od jego panowania i stanowi jeden z potężnych żywiołów jego ogromu. Bałwan bywa tam wiecznie za i przeciw. Zaplątuje się nato tylko, żeby się rozplątać. Jeden z jego stoków napada, drugi wybawia. Nic mocniej widziadłowego jak bałwany. Jak tu odmalować te wgłębienia i te wypukłości, mieniające się z sobą, zaledwie podobne do rzeczywistości, te kotliny, te błyskawiczne rozpływy wodnych gór, uderzających na siebie piersiami; jak tu wyobrazić słowem te czahary z kipiącej piany, kojarzące niejako dotykalne postacie urwisk skalnych z sennemi przywidzeniami? Wrażenie nie do opisu spotkasz tam wszędzie, w każdym szczególe, w rozpruciu, w namarszczeniu, w niepokoju, w wiekuistem kłamstwa zadawaniu, w półcieniu, w wiszarach, zrobionych z chmury, w zasklepieniach zawsze niedoszłych lub rozbitych, w rozpraszaniu, nie znającem ani przerwy ani wstępu, i wreszcie w tym trzasku grobowym, który sprawia całe to szaleństwo.
Wiatr stanowczo obrał był kierunek czysto północny. Wydawał się tak przyjaznym, jako coraz szybsze oddalenie od Anglji, że patron Matutiny skłonił się bez namysłu rozwinąć wszystkie żagle. Skutkiem tego przelatywała pośród piany, jakby w najszybszym pędzie koń tabunowy, furcząc płatami płótna rozdymanemi od tyłu, przeskakując z bałwana na bałwan, wściekle i wesoło. Zbiegowie, zachwyceni, śmieli się na całe gardło. Uderzali w ręce, przyklaskując pędowi, falom, podmuchom wichru, furczeniom żagli, szybkości, ucieczce, nieznanej przyszłości.
Doktór zdawał się ich nie widzieć i dumał.
Wszelki ślad dnia już był zniknął.
Była to właśnie chwila, w której dzieciak, spoglądając z wierzchołka dalekich skał, stracił był statek z oczu. Aż dotąd wzrok jego pozostawał utkwiony, niejako jedyne swoje oparcie znajdując w tym widoku. To spojrzenie jakiż mieć mogło udział w wyrokach przeznaczenia? W chwili, kiedy działanie oddalenia zdmuchnęło wreszcie orkę z przed orlego wzroku dzieciaka, ten udał się ku północy, podczas kiedy statek oddalał się na południe.
Jedni i drudzy zagłębiając się w cienie nocy.