Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział siódmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po drugiej stronie, ale z ulgą i radością, ci, których orka unosiła, patrzyli, jak za nimi cofa się i zmniejsza wroga ziemia. Powoli ciemna okrągłość oceanu wznosiła się, ścieniając w zmroku Portland, Purbeck, Tineham, Kimmeridge, oba Matravers, długie pasy mglistych skał i wybrzeże znaczone morskiemi latarniami.
Anglja znikła. Uciekający mieli już wokoło siebie tylko morze.
Nagle noc stała się groźna.
Nie było już przestrzeni, ani powietrza, niebo stało się mrokiem i zamknęło się nad statkiem. Zaczął się powolny spadek śniegu. Ukazało się kilka płatków. Rzekłbyś, że to dusze. Nic nie było już widoczne w polu, które obejmował pęd wiatru. Poczuto się zdanym na łaskę losu. Wszelkie możliwości, pułapka.
To przez ten piwniczny mrok rozpoczyna się w naszym klimacie trąba polarna.
Wielka mętna chmura podobna do hydry ciążyła nad oceanem, miejscami ten siny brzuch stykał się z falami. Kilka z tych punktów styczności wyglądało jak dziurawe kieszenie, pompujące morze, wypuszczające parę, napełniające się wodą. Te ssania podnosiły tu i tam na fali stożki piany.
Zawierucha polarna spadła na orkę, orka rzuciła się w sam środek. Nawałnica i okręt szły naprzeciw siebie, jak dla zniewagi.
W tem pierwszem szaleńczem starciu ani jednego żagla nie zwinięto do tego stopnia ucieczka jest obłędem.
Maszt trzeszczał i zginał się do tyłu, jakby przerażony.
Cyklony w naszej północnej półkuli kręcą się z lewej strony w prawą w tym samym kierunku, co wskazówki zegarka, znając ruch przeniesienia, dochodzący niekiedy do sześćdziesięciu mil na godzinę. Chociaż stawała nawprost i była na łasce tego gwałtownego ruchu obrotowego, orka zachowywała się tak, jak gdyby była w lepszem półkolu bez innej ostrożności jak tylko, by się trzymać nawprost fali, nastawiać przód do wiatru poprzedniego, dostając wiatr obecny w prawą burtę, ażeby uniknąć uderzenia z tyłu i z boku. Ta półostrożność na nicby się nie była przydała w razie zupełnego przeskoku wiatru.
Głęboki zgiełk dął w niedosięgalnej sferze.
Niczego nie można porównać z wyciem otchłani. To niezmierzony, bestjalski głos świata. To, co nazywamy materją, ten niezbadany organizm, ten amalgamat nieobliczalnych energij, gdzie rozróżnia się niekiedy niedostrzegalną ilość woli, która przejmuje dreszczem, ten kosmos ślepy i nocny, ten Pan niezrozumiały wydaje krzyk, dziwny, długi, uparty, ciągły, który jest czemś mniejszem od słowa, a większem od grzmotu. Ten krzyk, to huragan. Inne głosy, śpiewy, melodje, wołania, słowa — wychodzą z gniazd, z lęgów, ze skojarzeń, ze ślubów i z domów, ten — trąba — wychodzi z Niczego i ze Wszystkiego. Inne głosy wypowiadają duszę wszechświata, ten wypowiada jego potworność. To bezkształt wyjący. To nieokreślone, mówiące nieartykułowanem. Rzecz patetyczna i przeraźliwa. To dźwięki prowadzą djalog nad i poza człowiekiem. Podnoszą się, opadają, falują, powodują fale szmerów, przygotowują umysłom różne rodzaje ponurych niespodzianek, czasami wybuchają przy naszem uchu z uprzykrzeniem fanfary, to znowu przebierają ostrą chrypkę oddali. Zgiełk opętańczy, który jest podobny do języka i który w rzeczywistości jest językiem, to wysiłek, jaki z siebie wydobywa świat, by przemówić, to jąkanie się cudu. W tem kwileniu przejawia się mgliście wszystko to, co cierpi, wytrzymuje, czemu się poddaje, co przyjmuje i odrzuca olbrzymie mroczne pulsowanie. Najczęściej mówi to od rzeczy, zdaje się to atakiem choroby chronicznej i jest to raczej rozlana epilepsja, niż siła użyta, zdaje się, że jesteś świadkiem spadku wielkiej choroby w nieskończoność. Chwilami, widzi się, że element żąda swoich praw, jakaś chęć zapanowania chaosu nad stworzeniem. Chwilami jest to skarga, przestrzeń żali się i usprawiedliwia, jest to coś — obrona sprawy świata; zdaje się nam, że odgadujemy, że wszechświat jest procesem; słucha się, próbuje się schwytać dowodzenia, groźne za i przeciw; niektóre jęki ciemności mają upartość dylogizmów. Rozległy pokój dla myśli. Racja bytu mitologji i politeizmów tutaj tkwi. Do przerażenia tych wielkich szeptów dołączają się nadludzkie profile, niknące, gdy się je ujrzy, eumenidy prawie wyraźne, kształty furyj rysowane na chmurach, chimery Plutona nieledwie sformułowane. Żadna zgroza nie dorównywa tym szlochom, tym śmiechom, tym załamaniom huku, tym nieodcyfrowanym pytaniom i odpowiedziom, tym wołaniom o pomoc nieznaną. Człowiek nie wie, co począć wobec tych straszliwych modłów. Ugina się pod zagadką tych intonacyj drakońskich. Jakiż tu sens ukryty? Co one znaczą? Komu grożą? Kogo błagają? Jest tu jakby rozpasanie. Okrzyki otchłani w otchłań, powietrza w wodę, wiatru w falę, deszczu w skałę, zenitu do nadyru, gwiazd do piany, kaganiec przepaści zdjęty, takim jest ten zgiełk, połączony z nie wiedzieć jakim tajemniczym rozrachunkiem z obciążonemi sumieniami.
Gadatliwość nocy nie jest mniej ponura niż jej milczenie. Czuje się w niej gniew nieznanego.
Noc jest obecnością. Czyją obecnością?
Zresztą trzeba rozróżniać ciemności od nocy. W nocy jest coś z absolutu, w ciemnościach coś z mnogości. Gramatyka, ta logiczka, nie uznaje liczby pojedynczej[1] dla ciemności. Noc jest jedna, ciemności jest kilka.
Ta mgła nocnej tajemnicy, to to, co rozrzucone, co przelotne, to co się wali, to co zgubne. Nie czuje się już ziemi, czuje się tę drugą rzeczywistość.
W cieniu nieskończonym i nieokreślonym jest coś albo ktoś żyjący, ale to, co jest żyjące, to jest częścią naszej śmierci. Po naszem ziemskiem przejściu, gdy ten cień będzie dla nas światłem, życie które jest poza naszem życiem, nas chwyci. Tymczasem zdaje się, że nas obmacuje. Ciemność jest gniotącym ciężarem. Noc jest rodzajem zajęcia naszej duszy. W pewnych złowrogich i uroczystych godzinach czujemy, że to, co jest za murem grobu, następuje na nas.
Nigdy ta bliskość nieznanego nie jest bardziej namacalna, jak podczas burzy na morzu. Okropność powiększa się tam dziwacznością. Ten, który może przerwać czyny ludzkie, starożytny Zbieracz-chmur, ma tu do swej dyspozycji, żeby ułożyć zdarzenie według woli, płynny element, chaos bezgraniczny, siłę, rozrzuconą bez powziętego zgóry celu. Ta tajemnica, burza, zgadza się i wykonuje w każdej chwili jakieś nieznane zmiany woli, pozorne czy rzeczywiste.
Poeci po wsze czasy nazywali to kaprysem fal.
Ale kaprys nie istnieje.
Rzeczy niezrozumiałe, które nazywamy w naturze kaprysem, a w przeznaczeniu przypadkiem, są dostrzeżonemi ułamkami prawa.