Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział ósmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Właściwością nawałnicy śnieżnej jest to, że jest czarna. Zwykły wygląd przyrody w czasie burzy, że ziemia lub morze jest wtedy ciemne, niebo zaś bladawe, zupełnie tu jest odwrócony; niebo jest czarne, ocean biały.
Na dole piana, w górze ciemności. Widnokrąg zamknięty ścianami z wyziewów, zenit zapuszczony krępą. Nawałnica jest podobna do wnętrza katedry, od dołu do góry poobwieszanej kirem. Tylko, że nigdzie ani światełka w owej katedrze. Ani błysków świętego Elma po grzebieniach wałów, ani choćby wędrownych głębi w morzu fosforycznych płomyków; nic — nic — wszędzie tylko ogromne ciemności. Trąba podbiegunowa tem się różni od zwrotnikowej, że, kiedy ta ostatnia zapala wszystkie światła, tamta je wszystkie gasi. Świat staje się za jednym zamachem wnętrzem sklepienia piwnicy. Z pośród głębi tej nocy poczyna polatywać kurzawa plam białawych, nie umiejących zrobić wyboru pomiędzy niebem i morzem. Plamy te, będące kłakami śniegu, przelatują, błąkają się, kręcą zukosa. Wyglądają niby centki, naśladujące łzy na draperjach kiru, w któreby ktoś życie tchnął i zachęcił do ruchu. Tej siejbie rozpierzchliwej towarzyszy wicher opętany; ciemnie rozkruszone na białości, wyuzdanie w cieniach nocy, cały zgiełk, na jaki grobowisko zdobyć się potrafi, huragan pod całunem katafalku — taka jest nawałnica śnieżna.
Od spodu wstrząsa się dreszczem ocean, skrywający straszliwe głębie nikomu nieznane.
Przy wietrze podbiegunowym, który jest elektryczny, kłaki śnieżne natychmiast się zbijają w bryłki lodu, i oto nagle powietrze staje się pełne pocisków. Wtedy woda pryska na wszystkie strony, jakby kłuta śrutem.
Grzmotu tam nie słychać. Błysk nawałnic podbiegunowych jest milczący. To, co lud mówi o kocie, jakoby „pacierz pomrukiwał“, da się właśnie o tej błyskawicy powiedzieć. Jest to niby groźba napół otwartej tylko paszczy, a jednak dziwnie nieubłaganej. Nawałnica śnieżna jest to rodzaj burzy, zarazem ślepej i niemej. Kiedy nareszcie przeleciała, najczęściej okręty wzorem jej oślepły, a majtkowie stracili mowę.
Wydobyć się z podobnej czeluści nielada to sprawa.
Myliłby się jednak, ktoby mniemał, że tu rozbicie jest nieuchronne. Rybacy duńscy, z Disco i z Balezinu, poszukiwacze czarnego wieloryba, również Hearn, udający się ku cieśninie Beringa dla rozpoznania ujścia Rzeki Miedzianej, wreszcie Hudson, Mackenzie, Vancouver, Ross, Dumont d’Urville, byli zaskoczeni u samego bieguna przez najnieubłagańsze zamiecie śnieżne, a jednak zdołali im się wymknąć zdrowo.
W podobny to rodzaj nawałnicy wstąpiła była właśnie orka wszystkiemi żaglami i wielce zwycięsko. Szał przeciw szałowi. Kiedy Montgomery, wykradając się z Rouen, całą siłą wioseł pchnął galerę na łańcuch, zamykający mu Sekwanę, postąpił sobie z równą bezczelnością.
Matutina leciała na złamanie karku. Pochylenie jej pod naciskiem żagli tworzyło niekiedy z płaszczyzną toni morskiej przerażający kąt piętnastu stopni; ale niezrównane jej pudło, mocno pękate, przyklejało się do bałwanów jakby wzięte na lep. Zrąb środkowy dziwnie wytrwale wystarczał najszaleńszym podrzutom orkanu. Okratowana latarnia obrzucała światłem cały przód statku. Wir pełen chciwych wdechów, wciągając w siebie całe przestwory oceanu, zdawał się uszczuplać i niejako wyjadać coraz mocniej wodne otoczenie, wpośród którego wszystkiemi żaglami leciała szalona orka. Ani mewy nigdzie, ani choćby jaskółki skalnej. Nic, tylko kręcone wichrem zamiecie płatów śnieżnych. Pole działania bałwanów było szczupłe i przeto tem straszliwsze. Widać ich było zaledwie kilka, ale zato nad wszelką wiarę niezmiernych.
Kiedy niekiedy przeraźliwy błysk barwy miedzianej wylatywał z poza ciemnych pokładów, nałożonych warstwami od widnokręgu aż do zenitu. Olśniewające te rzuty światła robiły przegląd wszystkich okropności pozapuszczanych chmurami. To nagłe zajęcie się płomieniem głębi nieba, na którego tle, przez przeciąg mgnienia oka, zarysowywały się wyraźnie najbliższe plany obłoków, a następnie coraz mroczniej zapadające oddalenia niebieskiego zamętu, ukazywało otchłań z najściślejszemi odcieniami perspektywy. Na tem chwilowem dnie z płomienia płaty śnieżne stawały się czarnemi, i powiedziałbyś o nich, że to chmara motyli ciemności, latających w płonącej czeluści. Poczem nagle wszystko gasło.
Po przejściu pierwszego wybuchu, nawałnica, zawsze pędząc orkę przed sobą, poczęła nagle ryczeć przewlekle. Był to huk, będący przeraźliwem uporządkowaniem pomieszanego zgiełku. Nic mocniej niepokojącego jak ten monolog burzy. To ponure recitativo podobne jest do zawieszenia broni pomiędzy tajemniczemi siłami, na zabój walczącemi, i wyraża niby wzajemne czatowanie na siebie dwóch odmętów.
Orka rozpaczliwie przepadała dalej. Dwa największe jej żagle sprawowały się istotnie w sposób straszliwy. Niebo i ziemia, będące jakby z atramentu, miotały w górę płaty śliny, ponad wysokość masztu przelatujące. Co chwila zwały wód przerzucały się poprzez pokład podobne do potopu, i w miarę kołysania się statku to na tę, to na ową stronę, z trzaskiem otwierały się klapy od upustów bocznych i stawały się niejako paszczami, pochłaniającemi wodę, a wyziewającemi z siebie pianę szumiącą. Kobiety schroniły się już do kajuty, ale mężczyźni co do jednego pozostali na pomoście. Oślepiająca śnieżyca wirowała skrętami. Dorzucały się do niej plwociny odmętu. Wszystko było opętane.
W tej chwili przywódca gromady, stojący w tyle statku na krańcowej sztabie, uczepiwszy się jedną ręką drabiny sznurowej, drugą zerwawszy sobie z głowy czapkę, którą potrząsał w górę przy niepewnym błysku okratowanej latarni, zuchwały, rozradowany, z rozjaśnioną twarzą, z rozwianemi dziko włosami, upojony całą tą ciemnicą, wrzasnął:
— Ocaleliśmy!
— Ocaleli! Ocaleli! Ocaleli! — powtórzyli za nim chórem zbiegowie.
I w jednej chwili gromada cała, chwytając się wszystkiego, co było pod ręką, dźwignęła się jak jeden człowiek na pomoście.
— Hurra! — zakrzyczał przywódca.
I cała gromada zawyła pośród burzy:
— Hurra!
Ale w chwili, kiedy ten zgiełk przeraźliwy skonał, zagłuszony rykiem odmętu, od przeciwnej strony statku słyszeć się dał głos silny i poważny: — Milczeć!
Wszystkie głowy zwróciły się w tę stronę.
Każdy rozpoznał głos doktora. Gruba ciemność panowała dokoła; doktór przyparty był plecami do masztu, z którym wychudła jego postać zdawała się tworzyć całość jedną; nikt go dostrzec nie mógł.
Głos odezwał się dalej:
— Słuchajcie!
Wszyscy umilkli.
Wtedy wyraźnie usłyszano w ciemnościach dźwięk dzwonu.