Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga pierwsza/Rozdział siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY
Południowy cypel Portlandu.

Biegł aż do zadyszania, na chybił trafił, bez pamięci, śniegiem, równiną, przestrzenią. Ucieczka ta rozgrzała go nieco. Tego mu było potrzeba. Bez tego biegu i tego przestrachu byłby umarł.
Kiedy mu już tchu zabrakło, zatrzymał się. Ale nie śmiał spojrzeć poza siebie. Zdawało mu się, że ścigać go mogły ptaki, że trup mógł się był wyplątać ze swego łańcucha i puścić się w pogoń za nim, że nawet szubienica sama, zerwawszy się ze wzgórza, mogła pędzić wślad za trupem; obawiał się ujrzeć to wszystko, gdyby poza siebie był spojrzał.
Kiedy znowu nieco tchu nabrał, puścił się dalej.
Zdawać sobie sprawę ze zjawisk, nie jest rzeczą umysłu dziecka. Więc też i on doświadczał wrażeń, otrzymując je zwiększone rozmiarami za pośrednictwem trwogi, nie umiejąc ich jednak powiązać w umyśle i nie robiąc wywodów. Szedł niewiedzieć dokąd i niewiedzieć jak biegł z całem przerażeniem i upracowaniem sennego przywidzenia. W ciągu blisko trzech godzin, licząc od chwili, kiedy został oddany sobie samemu, cel przed nim, jakkolwiek ciągle niepewny, zmienił jednak kierunek; poprzednio szukał czegoś, teraz uciekał od czegoś. Ani mu się jeść chciało, ani czuł zimno; poprostu bał się tylko. Jeden instynkt zastąpił drugi. Uciec było teraz jedyną jego myślą. Uciec przed czem? Przed wszystkiem. Życie ukazywało się wokoło niego, podobne do straszliwej ze wszech stron zapory. Gdyby był mógł schronić się gdziekolwiek przed rzeczami tego świata, chętnieby to był zrobił.
Ale dzieciom nieznane jest to wyłamanie się przez kraty więzienia, któremu na imię samobójstwo.
Biegł.
Biegł w podobny sposób czas nieokreślony. Ale oddech wyczerpuje się, trwoga wyczerpuje się także.
Nagle, jakby pochwycony niespodzianym przystępem siły duszy i umysłu, zatrzymał się; można było mniemać, że się zawstydził swojej ucieczki; wyprężył się, osadził się w miejscu, dumnie podniósł głowę i odwrócił się.
Nie było już ani wzgórza, ani szubienicy, ani chmary ptaków. Mgła znowu objęła w posiadanie widnokrąg.
Dzieciak puścił się dalej.
Teraz już nie biegł, ale szedł. Powiedzieć, że owo spotkanie ze śmiercią przerobiło go na człowieka, byłoby to zanadto zacieśnić wielorakie i tłumne wrażenia, którym jego umysł podlegał. W zbiorze tych wrażeń było więcej nierównie, i także nierównie mniej. Szubienica owa, bardzo mętnie się wykreślając w tych zaczątkach pojęć, które stanowiły myśl jego, zawsze pozostawała jeszcze dla niego widziadłem. Tylko że, ponieważ powściągnięta trwoga jest zawsze umocnieniem, więc też i on uczuł się silniejszym. Gdyby miał wiek zdolny zgłębiać, byłby potrafił wydobyć z siebie tysiące innych pasm namysłu, ale umysł dziecięcy jest, że tak powiemy, niewyrobioną bryłą, skutkiem czego istoty podobne conajwyżej uczuwać mogą tylko gorzki niesmak tej rzeczy, całkiem jeszcze dla nich ciemnej, którą człowiek dojrzały nazwie później oburzeniem.
Dodajmy do tego, że dziecko posiada dar dobrania się nader szybko aż do krańca wrażeń. Dalekie i rozpływające się zarysy, których wypełnienie stanowi istota boleści, całkowicie wymykają się ich pojęciu. Dziecko jest bronione właśnie przez to, co jest jego ograniczeniem, to jest przez słabość swego wieku, przeciw wrażeniom nadto skomplikowanym. Widzi wypadki, ale obok nich niewiele co więcej. Trudność zadowalania się okruchami idei nie istnieje dla umysłu dziecięcego. Proces życia wytacza się o wiele później dopiero, kiedy doświadczenie przynosi do niego akta. Wtedy przychodzi do konfrontacji stron i wywodu szczegółów sprawy, rozum dobrze powiadomiony zasiada na prezydjalnem krześle, wspomnienia młodości z popod porywów namiętności wychodzą na jaw, tak jak palimpsesty z pod wymazywań; stają się punktami oparcia dla logiki, — i oto nagle to, co się tylko jako widzenie przedstawiało w umyśle dziecinnym, syllogizmem się staje w mózgu dojrzałego człowieka. A zresztą doświadczenie bywa rozmaitej natury, i na złe albo na dobre wychodzi, stosownie do wrodzonego usposobienia. Dobre dojrzewają; złe gniją.
Dzieciak ubiegł już może z jakie ćwierć mili, uszedł zapewne również drugie tyle. Nagle uczuł, że żołądek zaczyna się dopominać o swe prawa. Myśl, jednym razem zacierająca mu w umyśle wrażenie ohydnego widziadła na wzgórzu, gwałtownie owładnęła całem jego jestestwem.
Jeść!
W człowieku na szczęście dużo jest zwierzęcia; przywodzi go to do opamiętania.
Ale co tu jeść? Ale gdzie tu jeść? Ale jak tu jeść?
Pomacał się po kieszeniach. Machinalnie — gdyż wiedział dobrze, że były puste.
Następnie przyspieszył kroku. Nie wiedząc zresztą, dokąd idzie. Poprostu znaleźć jakieś możliwe schronienie.
Ta wiara w znalezienie gdzieś przecie na świecie gospody stanowi część korzeni Opatrzności osiadłych w człowieku.
Wierzyć w schronienie jest to pokładać wiarę w Bogu.
Tymczasem zaś pośród płaszczyzny śnieżnej nigdzie nie było ani śladu dachu.
Dzieciak szedł ciągle — pustkowie szło dalej jeszcze — nagie, jak okiem sięgnąć.
Na płaszczyźnie tej nigdy nie było miejsc zamieszkałych. Dopiero u stóp szeregu urwisk, po rozpadlinach skalnych, mieścili się niegdyś, w braku drzewa do budowy chat, dawni mieszkańcy pierwotni, którzy za broń używali procy, za paliwo suszonej mierzwy krowiej, za jedyną wiarę bożyszcze Heyla, stojące na podsypie wśród dąbrowy w Dorchesterze, jedynym zaś ich przemysłem był połów tego fałszywego szarego korala, który Gallowie nazywali plin, a Grecy isidis plocamos.
Dzieciak kierował się, jak mu się wydawało najlepiej. Przeznaczenie całe jest rozdrożem, wybór kierunków jest zawsze czemś przerażającem; małej tej istocie zawczasu dane było wybierać pośród ciemnych doli. Z tem wszystkiem szedł dalej, ale, jakkolwiek nogi jego wydawały się z hartownej stali, poczynał czuć się zmęczonym. Nigdzie ścieżki na tej równinie; gdyby gdzie nawet i była, śnieg ją mógł zawiać. Wiedziony przeczuciem szedł, zwracając się ku wschodowi. Ostre kamienie pokaleczyły mu stopy. Po dniu białym widaćby było w śladach, które za sobą zostawiał, czerwone plamy krwi jego na śniegu.
Nic rozpoznać nie mógł. Przebywał płaszczyznę Portlandu w kierunku od południa ku północy; być zaś może że banda, z którą był przyszedł, unikając spotkania, właśnie przeciągnęła była od zachodu ku wschodowi. Prawdopodobnie wybrali się byli ci ludzie, w pierwszej lepszej łodzi rybackiej lub przemytniczej, skądś od wybrzeża Uggescombe, może z Sainte-Catherine-Chap, albo Swancry, udając się do Portlandu, dla dostania się do orki, która tam na nich czekała, i zapewne wypłynąwszy stamtąd, wylądowali znowu w zatoce Weston, ażeby znów się przesiąść na inny jaki statek, w jednej z zatok Estonu. Kierunek ów właśnie się na wprost przecinał z drogą, którą się puścił nasz dzieciak. Stąd ani mu podobna było w jakikolwiek sposób rozpoznać szlak przed sobą.
Wyniosłość Portlandu jeży się tu i owdzie sterczącemi wzdęciami, powyszarpywanemi znagła od strony wybrzeża, albo spadające mi stromą ścianą wprost ku morzu. Dzieciak, błąkając się tu i owdzie, wyszedł był wreszcie na jeden z tych cyplów wyskocznych i zatrzymał się tam, spodziewając się zebrać więcej wskazówek z miejsca, większą przestrzeń ogarniającego, i starając się spojrzeć stamtąd wokoło. Za cały widnokrąg miał tylko wkoło siebie nieprzeniknioną wzrokiem przestrzeń bladawo-bezbarwną. Wpatrzył się baczniej i rzeczywiście wskutek natężenia jego wzroku stała się o wiele mniej nieprzejrzysta. W głębi odległego kęsa ziemi ku wschodowi, u stóp właśnie tej bladawej bezbarwności, która była niby wyobrażeniem ruchomego i szarego z pozoru urwiska, podobnego do nocnego widma skały, pływały i czołgały się poszarpane szmaty ciemnawe, rodzaj porozpraszanych strzępów. Ta biaława nieprzezroczystość była poprostu mgłą, te zaś szmaty czarne — dymami. Gdzie są dymy, tam i ludzie być muszą. Dzieciak udał się w tę stronę.
O kilka kroków stamtąd dostrzegł pochyłość, a u stóp tej pochyłości, pomiędzy bezkształtnemi zagięciami skał, gubiącemi się w ciemności nocnej, ławę piaszczystą, czy też jaśniejszy kawał ziemi, łączący zapewne z płaszczyznami widnokręgu wyniosłość, którą tylko co chłopiec przebył. Widocznie należało iść tamtędy.
Rzeczywiście dostał się był do przesmyku Portlandzkiego, będącego potopowym nasypem, który krajowcy nazywają Chess-Hill.
Począł się tedy zapuszczać w przejścia stoku tej wyniosłości.
Pochyłość była utrudzająca i stroma. Z różnicą mniej przykrej pochyłości dzieciak odbywał teraz odwrotną stroną wstępowania ku górze, jak było, gdy szedł jeszcze od wybrzeża zatoki. Wszelkie wspinanie się ku szczytowi płaci się zawsze przez zstępowanie; po trudach wdrapywania się, mógł się teraz ześlizgiwać.
Przeskakiwał ze skały na skałę, mogąc lada chwila nogę zwichnąć, mogąc lada chwila runąć gdzieś w jakieś niedojrzane głębie. Chcąc się podtrzymać nieraz w pośliznięciu się na skale lub lodzie, rękami chwytać się musiał długich łodyg zielsk skalnych i chwastów pełnych kolców, a wszystkie ich igły kłuły mu palce. Chwilami napotykał nieco łagodniejsze stoki, w tedy zsuwał się po nich z łatwością, mając trochę wytchnienia, poczem strome chropowatości przychodziły znowu i na każdym kroku używać trzeba było coraz innego przemysłu. W przechodach ponad przepaściami lada ruch bywa rozwiązaniem trudnego zadania. Należy być wtedy zręcznym, pod karą śmierci. Zadania te dzieciak rozwiązywał z instynktem, któregoby się nie powstydziła małpa, i z umiejętnością, którejby ekwilibrysta mógł przyklasnąć. Spuszczanie się wdół przykre było i długie. Dzieciak jednak radził sobie niezgorzej.
Zwolna widział przybliżającą się chwilę, w której wreszcie stopa jego dosięgnie dojrzanego z góry przesmyka.
W przestankach, zbierając się do skoku, albo w mniej przykrych przechodach pomiędzy skałami, ucha nastawiał z bacznością uważnego na wszelki szelest daniela. Słyszał w dali, po lewej swojej stronie, dźwięk rozgłośny, ale słaby jeszcze, podobny do pełnego brzmienia rogu. Rzeczywiście w powietrzu poczynały się krzyżować i potrącać wzajemnie podmuchy, będące niejako przodownikami tego straszliwego wichru północnego, który przylatuje od bieguna, wściekle uderzając w wirową trąbę.
Jednocześnie dzieciak uczuwał chwilami na czole, oczach, policzkach coś, co podobne było do dotknięcia zimnych dłoni, któreby mu ktoś do twarzy przykładał. Były to grube płaty śnieżne, zrazu zrzadka porozsiewane w przestrzeni, następnie polatujące w skrętach, jak bywa przed silną zawieruchą. Dzieciak był niemi zewsząd pokryty. Zamieć śnieżna, od godziny już przynajmniej trwająca na morzu, poczynała się pastwić nad ziemią. Powoli rozpościerała się nad płaszczyznami. Leciała ona ukośnie, od północnego zachodu, poprzez całą wyniosłość Portlandu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.