Człowiek niewidzialny (Wells)/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek niewidzialny |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Synowie St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | The Invisible Man |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szczegóły grabieży w wikaryacie mamy przeważnie za pośrednictwem wikarego i jego żony. Zdarzyło się ona wcześnie rano, w pierwszy poniedziałek po siódmej niedzieli po Wielkiej Nocy, poświęcony w Iping uroczystościom klubowym. Zdaje się, że pani Bunting zbudziła się nagle w ciszy, poprzedzającej brzask, z silnem wrażeniem, iż drzwi ich sypialni zostały naprzód otworzone, a potem zamknięte. Początkowo nie budziła męża, tylko usiadła na łóżku, nasłuchując. Potem wyraźnie usłyszała odgłos bosych nóg, wychodzący z sąsiedniego saloniku i posuwający się przez pasaż ku schodom. Gdy tylko upewniła się co do tego, zbudziła wielebnego Buntinga, o ile możności jak najspokojniej.
Nie zapalał on światła, lecz, nałożywszy okulary, szlafrok żony i pantofle kąpielowe, wyszedł z pokoju, nasłuchując. Słyszał wyraźnie przewracanie w szufladzie swego biurka na dole, a potem gwałtowne kichnięcie.
Wobec tego powrócił do sypialni, uzbroił się w najwidoczniejszą broń, bo w pogrzebacz i zszedł ze schodów, jak można było najciszej. Pani Bunting wyszła do korytarzyka.
Była to prawie czwarta godzina; całkowita ciemność nocy już minęła. W sieni zalegał lekki zmrok, ale w pracowni było jeszcze zupełnie ciemno. Wszędzie panowała cisza, przerywana tylko słabem skrzypieniem schodów pod ciężarem kroków Buntinga i szelestem ruchów w pracowni. Potem coś trzasnęło, szuflada się otworzyła i rozległ się szelest papierów. Dała się słyszeć klątwa, potarcie zapałki i w pracowni zabłysło żółte światło. Bunting znajdował się obecnie w sionce i mógł widzieć przez szparę w drzwiach biurko, otwartą szufladę, oraz palącą się na biurku świecę. Ale rzezimieszka nie mógł dojrzeć. Stał więc w sieni, nie wiedząc, co czynić, a pani Bunting, z twarzą bladą i wystraszoną, sunęła powoli za nim po schodach. Jedno tylko utrzymywało odwagę ks. Buntinga, a mianowicie przekonanie, że złodziej był mieszkańcem wsi.
Słyszeli wyraźnie brzęk pieniędzy, co dowodziło, że złodziej odkrył gospodarską rezerwę w złocie... dwa funty i dziesięć szylingów wszystkiego. Ten dźwięk zniewolił Buntinga do natychmiastowego działania. Ująwszy pogrzebacz silnie, wpadł do pokoju, tuż za nim biegła pani Bunting.
— Poddaj się! — wołał Bunting zajadle, a potem nagle stanął ze zdumienia, jak wryty. Pozornie pokój był całkowicie pusty.
A jednak przekonanie ich, że przed chwilą słyszeli kogoś, poruszającego się w pokoju, równało się pewności. Przez przeciąg pół minuty stali dysząc, potem pani Bunting przeszła w poprzek pokoju i zajrzała za parawan, gdy tymczasem sam Bunting, powodowany pokrewną pobudką, zajrzał pod biurko. Potem pani Bunting podniosła firanki przy oknach, Bunting zaś zajrzał w komin, badając go pogrzebaczem. Potem pani Bunting przeszukała kosz z papierami, a Bunting otworzył pokrywę wiaderka z węglami. W końcu pohamowali swe wysiłki i spoglądali na siebie wzrokiem pytającym.
— Mogłabym przysiądz... — rzekła pani Bunting.
— Świeca! — zauważył Bunting. — Któż zapalił świecę?
— A szuflada? — rzekła pani Bunting. — A pieniędzy też niema!
Mówiąc to, podeszła ku drzwiom.
— Ze wszystkich zdumiewających zdarzeń...
Nagle rozległo się w korytarza gwałtowne kichnięcie. Wybiegli oboje, a wtedy drzwi kuchenne zatrzasnęły się.
— Przynieś świecę! — zawołał Bunting i poszedł naprzód pierwszy. Słyszał wyraźnie dźwięk odsuwanych pospiesznie rygli.
Otworzywszy drzwi, Bunting ujrzał przez umywalnię, że tylne drzwi otwierają się właśnie, a słabe światło rannego brzasku pozwalało widzieć ciemne drzewa ogrodu. Bunting był pewien, że nikt nie wyszedł przez drzwi. Otwarły się one same, stały otworem przez chwilę, a potem zamknęły się z trzaskiem. W tej samej chwili przyniesiona przez panią Bunting świeca zamigotała... Dopiero po upływie minuty, a może i więcej czasu, weszli do kuchni.
Kuchnia była pusta. Zamknęli znowu tylne drzwi, przeszukali kuchnię, śpiżarkę i pomywalnię gruntownie, a wreszcie udali się do piwnicy. Nie było w całym domu ani żywej duszy.
Światło dzienne zastało wikarego i jego żonę w komicznych kostyumach na parterze własnego mieszkania, przy zbytecznem już świetle topniejącej świecy.
— Ze wszystkich zdumiewających zdarzeń... — zaczął wikary po raz już dwudziesty.
— Mój kochany — powiedziała pani Bunting — oto Zosia nadchodzi. Poczekaj, aż wejdzie do kuchni, a potem udaj się na górę.