Człowiek niewidzialny (Wells)/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek niewidzialny |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Synowie St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | The Invisible Man |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opowiedziałem okoliczności przybycia obcego gościa do Iping z pewną drobiazgowością w tym celu, żeby czytelnik dobrze mógł zrozumieć osobliwe wrażenie, jakie ogólnie uczynił. Ale z wyjątkiem dwóch dziwacznych zdarzeń, okoliczności jego pobytu, aż do niezwykłego dnia uroczystości klubowych, można pobieżnie tylko zaznaczyć. Zanotować należy pewną ilość utarczek z panią Hall, ale po za tem aż do końca kwietnia, kiedy zaczęły się pojawiać pierwsze ślady braku pieniędzy, gość pokonywał swą gospodynię łatwym środkiem dodatkowej zapłaty. Hall nie lubił go i ilekroć śmiał to uczynić, mówił o potrzebie pozbycia się gościa, lecz niechęć swoją okazywał głównie przez ostentacyjne ukrywanie jej, jako też unikanie gościa, o ile możności jak najstaranniej.
— Czekaj aż do lata — powiedziała pani Hall mądrze. — Kiedy artyści zaczną się zbierać, wtedy zobaczymy. Może i jest nieco dumny, ale rachunki, płacone punktualnie, to zawsze rachunki płacone punktualnie, bez względu na to, cobyś chciał powiedzieć.
Przybysz nie uczęszczał do kościoła i nie czynił różnicy pomiędzy niedzielą a dniem powszednim, nawet w ubiorze. Pani Hall sądziła, że pracował bardzo rozmaicie. Jednych dni schodził na dół i był nieustannie zajęty. Innych znowu wstawał późno, chodził po pokoju, zrzędził całemi godzinami, palił lub spał w fotelu przy kominku. Po za wsią nie utrzymywał żadnych stosunków ze światem. Usposobienie jego było ciągle niepewne, po największej części sposób jego zachowania przypominał człowieka cierpiącego; raz czy dwa razy w spazmatycznym napadzie gniewu porwał, połamał i potargał różne rzeczy. Zwyczaj głośnego mówienia do samego siebie potęgował się u niego, ale jakkolwiek pani Hall podsłuchiwała sumiennie, jednak nie mogła dosłyszanych słów powiązać w jakąś logiczną całość.
Rzadko wychodził z domu za dnia, ale za to o zmierzchu wymykał się ukradkiem, otulony, bez względu na to, czy było zimno lub ciepło, wybierając najsamotniejsze i najwięcej drzewami ocienione ścieżki.
Jego upiorowate okulary i straszna, upiorowata twarz pod daszkiem kapelusza, wysuwały się z niemiłą szybkością z cieniów nocy na wracających do domu robotników. Teddy Henfrey, wytaczając się pewnego razu z szynku, o godzinie w pół do dziesiątej wieczorem, przestraszył się olbrzymiej głowy obcego przybysza, tak bardzo do trupiej główki podobnej. Dzieci, które widywały go o zmroku, śniły o straszydłach i niewiadomo, kto kogo bardziej nie lubił, — czy on chłopców, czyli też chłopcy jego; ale jedno jest rzeczą pewną, iż po obydwóch stronach panowała żywa niechęć.
Człowiek ten, uderzającej powierzchowności i takiego sposobu noszenia się, musiał z konieczności stać się w Iping przedmiotem częstych rozmów. Opinia była bardzo podzielona na tym punkcie. Pani Hall zdradzała wielką drażliwość w tej materyi; pytana, odpowiadała bardzo starannie, iż był „doświadczalnym badaczem“, wymawiając sylaby ostrożnie, jak ktoś, co się boi zatrzasków. Pytana zaś, co to jest doświadczalny badacz, — odpowiadała z wyrazem wyższości, że większość wykształconych ludzi rozumie to doskonale i dodawała, w formie objaśnienia, iż „odkrywał rzeczy“. Twierdziła obok tego, że gość jej miał jakiś wypadek, który czasowo odbarwił mu twarz i ręce, a ponieważ był bardzo wrażliwy, przeto nie życzył sobie tego faktu wystawiać na widok publiczny.
Po za jej uszami, utrzymywała się powszechna opinia, że był to poprostu zbrodniarz, usiłujący uniknąć sprawiedliwości, przez całkowite osłanianie się przed okiem policyi. Myśl ta wzięła początek w mózgu pana Teddy Henfrey. Niewiadomo było o żadnej znaczniejszej zbrodni, któraby się zdarzyła w połowie lub w końcu lutego. Teorya ta, przeszedłszy przez wyobraźnię pana Goulda, kandydata na nauczyciela miejscowej szkółki, przybrała postać twierdzenia, że przybysz był anarchistą przebranym, preparującym materyały wybuchowe i dlatego też pan Gould postanowił przedsięwziąć takie kroki śledcze, na jakie mu czas pozwalał. Czynności te polegały po największej części na uporczywem wpatrywaniu się w obcego przy każdem spotkaniu, lub na wypytywaniu się o niego ludzi, którzy go nigdy nie widzieli. Ale nie udało mu się nic wyśledzić.
Do innej szkoły myślicieli należał pan Fearenside, który bądź to przyjmował pogląd, że przybysz był srokaczem, lub też pogląd, do tego zbliżony. Silaz Durgan twierdził naprzykład, że gdyby jeno chciał się pokazywać na jarmarkach, toby zrobił fortunę w krótkim czasie, a będąc odrobinę teologiem, porównywał przybysza do człowieka o jednym talencie. Inny znowu pogląd wyjaśniał całą sprawę uwagą, że obcy jest niewinnym obłąkańcem. Ta opinia przedstawiała tę korzyść, że odrazu wyjaśniała wszystko. Pomiędzy temi głównemi grupami byli chwiejni i skłonni do kompromisu. Mieszkańcy Sussexu niewiele mają przesądów, to też dopiero po wypadkach kwietniowych zaczęły się po wsi rozchodzić wieści o rzeczach nadprzyrodzonych. A nawet wtedy wierzyły w nie jedynie kobiety.
Ale bez względu na to, co kto o nim myślał, nie lubili go wszyscy. Jego drażliwość, jakkolwiek zrozumiała dla mieszczanina, pracującego mózgiem, była rzeczą zdumiewającą dla spokojnych mieszkańców wioski w Sussex. Szalone gestykulowanie, które widywali przypadkiem, pośpieszny krok po zachodzie słońca, którym spadał na nich z po za spokojnych rogów ulic, nieludzkie uniemożliwianie wszystkich wysiłków zaspokojenia ciekawości, zamiłowanie zmierzchu, prowadzące do zamykania drzwi, opuszczania rolet, gaszenia świec i lamp... któżby mógł spokojnie zgodzić się na to wszystko? Usuwali się na bok, gdy przechodził przez wieś, a kiedy już się oddalił, młodzi dowcipnisie, z podniesionemi kołnierzami i opuszczonemi kresami kapeluszy, kroczyli nerwowo za nim, naśladując jego tajemnicze zachowanie się. W tym czasie właśnie była popularna piosnka p. t. „Człowiek Straszydło“. Miss Satchell śpiewała ją na koncercie szkolnym... na rzecz lamp kościelnych... i od tego czasu, ilekroć kilku wieśniaków zebrało się razem, a obcy przybysz się pojawił, odzywał się wśród nich gwizd i słychać było jedną lub dwie zwrotki tej piosenki. Dzieci wołały za nim także: „Człowiek — Straszydło“ — i zmykały nadzwyczajnie uradowane.
Lekarza Cussa pożerała ciekawość. Bandaże budziły w nim, oczywiście, czysto fachowy interes; wieść o tysiącu i jednej butelce wzniecała w nim zazdrosny podziw. Przez cały kwiecień i maj marzył o sposobności pogadania z obcym; wreszcie około Zielonych Świątek, nie mógł już dłużej wytrzymać i użył za powód zbierania składki na wiejski szpitalik. Zdziwiło go niepomiernie, że pani Hall nie znała nazwiska swego gościa.
— Powiedział mi nazwisko — oświadczyła pani Hall, a słowa jej były całkowicie nieuzasadnione — ale nie dosłyszałam go należycie.
Pomyślała sobie, jak to głupio z jej strony, że nie zna nazwiska swego gościa.
Cuss zapukał do drzwi salonu i wszedł. Wyraźne przekleństwo doleciało jego uszu z wnętrza.
— Proszę mi wybaczyć natrętność — rzekł Cuss, poczem zamknął za sobą drzwi, co nie dozwoliło pani Hall słyszeć dalszego ciągu rozmowy.
Przez kilka chwil słyszała szmer głosów, potem okrzyk zdziwienia, szuranie nogami, odrzucanie krzesła na bok, ochrypły śmiech, szybkie kroki w kierunku drzwi i nagle zjawił się Cuss z bladą twarzą i wzrokiem, zwróconym w tył przez ramię. Wybiegając, zostawił drzwi za sobą otwarte i nie patrząc nawet na nią, przemknął przez sień i zsunął się po schodach. Potem słyszała, jak biegł pośpiesznie po drodze. Kapelusz niósł w ręce. Stanęła za szynkwasem, patrząc na otwarte drzwi salonu. Słyszała, jak gość jej zaśmiał się łagodnie i jak kroki jego ozwały się w pokoju. Z miejsca, w którem stała, nie mogła widzieć jego twarzy. Drzwi salonu zamknęły się z trzaskiem i zapanowała znowu zupełna cisza.
Cuss udał się prościutko do wikarego, nazwiskiem Bunting.
— Czy ja mam bzika? — zawołał Cuss nagle, wchodząc do nędznej, małej izdebki. — Czy wyglądam na człowieka obłąkanego?
— Cóż się znowu takiego stało? — rzekł wikary, kładąc przycisk na kartki swego kazania.
— Ten facet w zajeździe...
— No i cóż?
— Daj mi coś do napicia się — rzekł Cuss i usiadł.
Gdy nerwy jego uspokoiły się nieco pod wpływem szklanki taniego szerry, jedynego trunku, jaki poczciwy wikary miał do rozporządzenia, opowiedział mu o rozmowie, jaką miał właśnie przed chwilą.
— Wszedłem — mówił dysząc — i zacząłem prosić o składkę na fundusz szpitalny. Gdym wchodził, dziwny człowiek wsadził ręce w kieszenie i usiadł ociężale na krześle. Pociągnął kilka razy nosem. Powiedziałem mu, jako słyszałem, iż interesuje się sprawami naukowemi. On odparł „tak“ i znowu pociągnął nosem. Nieustannie pociągał nosem, widocznie więc musiał niedawno nabawić się piekielnego kataru. Nic dziwnego... skoro tak jest opatulony. Rozwinąłem przed nim sprawę szpitalną, patrząc przez cały czas bardzo uważnie. Butelki... chemikalia... wszędzie ważki, probierki i zapach wieczornego pierwiosnka. Spytałem, czy podpisze się na liście? Powiedział, że rozważy to sobie. Spytałem go tedy bez ceremonii, czy oddaje się badaniom? Odparł, że tak. — Długim badaniom? — Zgniewało go to... — Przeklęcie długim badaniom! — powiedział, wysadzając, że się tak wyrażę, korek. — Oh! — powiedziałem znowu ja, i oto wywiązała się historya. W człowieku tym gotowało się, a pytanie moje dolało oliwy do ognia. Pracuje nad przepisem... niezwykle cennym przepisem... nie chce tylko powiedzieć na co. Czy to rzecz lekarska? — Do dyabła! co pan zamierza wywęszyć?... — Tłumaczyłem się. Odpowiedział na to pełnem godności pociągnięciem nosa i kaszlem. Zaczął mówić dalej. Przeczytał przepis, pięć składników, położył na stole; zwrócił głowę. Przeciąg z okna uniósł papier.
Świst, szelest, recepta paliła się i unosiła ku kominowi. Skoczył ku niej właśnie, kiedy podnosiła się do komina. Tak! Właśnie w tej chwili dla zilustrowania opowiadania wyszło na scenę jego ramię.
— No i cóż?
— Ramię bez ręki. Po prostu pusty rękaw. — Boże! — pomyślałem sobie — ot kalectwo! — Przypuszczam, że ma ramię z korka, które odjął. Potem pomyślałem sobie, że jest w tem coś osobliwego. Cóż u dyabła trzyma ten rękaw w górze rozwarty, jeżeli tam niema nic? Powiadam księdzu, że nie było w rękawie nic, nic zgoła aż do samego zgięcia. Mogłem przejrzeć na wskroś do łokcia, gdzie ujrzałem światło, przechodzące przez dziurę w materyi. — Mocny Boże! — zawołałem. Wtedy przystanął. Gapił się na mnie swemi pustemi okularami, a potem spojrzał na swój rękaw.
— Cóż dalej?
— To już wszystko. Nie powiedział ani słowa, tylko błysnął okularami i skrył pośpiesznie rękaw do kieszeni. — Mówiłem — odezwał się wreszcie — że recepta pali się na kominku, czy nie tak? — Tu nastąpiło kaszlnięcie. — Jakże u licha — pytam go — może pan w taki sposób poruszać pustym rękawem? — Pustym rękawem? — Tak — powiadam — pustym rękawem. — Więc to pusty rękaw, czy tak? Widziałeś pan, że to był pusty rękaw? — Oczywiście — odparłem. Wtedy bardzo spokojnie wyciągnął rękaw z kieszeni powtórnie, wzniósł ramię ku mnie, jak gdyby pokazując mi je znowu. Czynił to bardzo, bardzo powoli. Patrzyłem na wszystko. Chwila zdawała mi się wiekiem. — Wszakże — powiadam, odchrząkując — niema nic w rękawie. — Bąknął coś pod nosem. Zacząłem uczuwać trwogę. Mogłem przejrzeć rękaw na wskroś. Wyciągał ku mnie powoli, bardzo powoli... ot tak mniej więcej... aż wreszcie mankiet znalazł się na sześć cali przed moją twarzą. Dziwnie widzieć pusty rękaw, podsuwający się do człowieka w taki sposób! Potem...
— Cóż potem?
— Coś... jakby wielki palec i palec wskazujący... ujęło mnie za nos.
Bunting począł się śmiać.
— Absolutnie nie było nic w rękawie — rzekł Cuss, a głos jego zmienił się na pisk przy słowie „absolutnie“. — Dobrze to panu śmiać się, ale co do mnie, to byłem tak zdumiony, że uderzałem mocno w mankiet, zawróciłem się na miejscu i wybiegłem z pokoju... zostawiłem go...
Cuss urwał. Nie można było podejrzewać szczerości jego przestrachu. Skończywszy, nalał sobie i wypił drugą szklankę lichego szerry.
— Gdy uderzyłem go w mankiet — dodał Cuss — doznałem takiego wrażenia, jak gdybym ugodził w rękę. A jednak nie było ręki. Nie było ani cienia ręki!
Bunting zamyślił się. Spojrzał podejrzliwie na Cussa.
— To nadzwyczaj zdumiewające zdarzenie — powiedział, a przytem wyglądał bardzo mądrze i poważnie — to nadzwyczaj zdumiewające zdarzenie.