Człowiek o dwu twarzach/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Człowiek o dwu twarzach
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bernard Scharlitt
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZAMORDOWANIE KAREWA.

Prawie w rok później całym Londynem wstrząsnęła do głębi zbrodnia niesłychanie okrutna, która ze względu na stanowisko ofiary tem silniejsze wywarła wrażenie. Szczegóły, aczkolwiek szczupłe, były jednak przejmujące. Służąca, która sama bawiła w domu niedaleko rzeki, o godzinie 11-ej w nocy udała się do swego pokoju na spoczynek. Mgły, kładącej się zazwyczaj po północy na całe miasto, jeszcze nie było, tak, że uliczka, na którą wychodziło okno służącej, oświetlona była jasno przez księżyc. Dziewczyna, widocznie romantycznie usposobiona, usiadła sobie na kufrze, stojącym tuż przy oknie i oddawała się marzeniom swoim. Nigdy w życiu, jak to później wśród strumienia łez niejednokrotnie opowiadała, nigdy do tego stopnia nie czuła się z całą ludzkością w zgodzie i nigdy o świecie nie myślała z taką, czułością jak wtedy. Siedząc więc tak przy oknie, ujrzała pięknego starego pana o siwych włosach, kroczącego uliczką. Wtem z przeciwnej strony nadszedł człowiek niskiego wzrostu, na którego z początku wcale nie zważała, Kiedy tuż pod oknem dziewczyny zbliżył się do owego starszego pana, ten ukłonił mu się i przemówił do niego w sposób uderzająco uprzejmy. Treść jego zapytania była najwidoczniej bez wielkiego znaczenia, z gestów można było wnioskować, że dotyczyła kierunku ulicy. Księżyc padał właśnie na twarz starca, a dziewczyna patrzyła na nią z prawdziwą rozkoszą, gdyż biła z niej niesfałszowana staroświecka dobroduszność, a przy tem jednak także i pewna wyniosłość, świadcząca o uzasadnionem zadowoleniu z siebie samego. Teraz dopiero mimowoli padło jej oko także na drugiego pana i ku wielkiemu zdziwieniu swemu poznała w nim niejakiego pana Hyde, który był kiedyś u jej państwa z wizytą i od pierwszej chwili dziwnie niesympatyczne na niej zrobił wrażenie. Trzymał w ręce grubą, ciężką laskę, którą wywijał, nie odpowiadał jednak staremu panu ani słowa i zdawał się tylko z źle ukrywaną niecierpliwością słuchać. A potem zupełnie niespodzianie wpadł w istny szał, tupał nogą i zachowywał się wedle opisu dziewczyny, jak obłąkany. Stary pan cofnął się z mocno zdziwioną i nieco obrażoną miną o krok wtył. Zobaczywszy to, Hyde zdawał się w szale swym już nie znać granic. Uderzył starego z taką siłą, że ten upadł na ziemię. W następnej chwili Hyde z prawdziwie małpią zwinnością począł tratować po ciele starca, okładając go przy tem istnym gradem kijów, pod któremi kości głośno się łamały, a ciało poprostu podnosiło się i spadało, jak gdyby było z gumy. Ten widok tak dziewczynę przeraził, że zemdlała.
Była godzina druga nad ranem, kiedy dziewczyna, odzyskawszy przytomność, zawiadomiła o wypadku policję. Morderca już dawno się oddalił, ofiara natomiast leżała w pośrodku ulicy i była w sposób wprost niewiarogodny zmasakrowana. Laska, którą zbrodnia została dokonana, była z rzadkiego, niezwykle łykowatego i ciężkiego drzewa; mimoto złamała się w samym środku z powodu nadzwyczajnej siły razów, zadawanych z bezmyślnem okrucieństwem; jedna jej część potrzaskana stoczyła się do rynsztoka ulicy, zaś drugą morderca bezsprzecznie zabrał ze sobą. Przy ofierze znaleziono portfel i złoty zegarek, nie było zaś żadnych papierów, ani wizytówek, z wyjątkiem zapieczętowanego i ofrankowanego listu, który prawdopodobnie oddany miał być na pocztę. List był adresowany do mecenasa Uttersona.

Przyniesiono go adwokatowi nazajutrz rano, w chwili, gdy właśnie wstawał z łóżka. Ujrzawszy pismo i dowiedziawszy się o szczegółach morderstwa, Utterson sposępniał w sposób niezwykły.

— Nie chcę nic mówić, zanim nie zobaczę ciała biednej ofiary — rzekł do funkcjonarjusza policji. — To będzie, zdaje mi się, bardzo przykra sprawa. Czy chciałby pan zaczekać, aż się ubiorę? — I z tą samą posępną miną spożył szybko śniadanie i udał się do cyrkułu policyjnego, gdzie już leżało ciało zamordowanego. Ledwie je ujrzał, kiwnął potwierdzająco głową i rzekł:


...z prawdziwie małpią zwinnością począł tratować po ciele starca...

— Tak, poznaję go. To strasznie smutne, ale mamy tu przed sobą sir Danversa Karewa.
— O Boże! — zawołał urzędnik — czyż to możliwe? — I w oczach jego zabłysła w następnej chwili ambicja zawodowa. — Będzie to niebylejaka sprawa! — rzekł. — A czy nie mógłby pan nam pomóc w odszukaniu zbrodniarza? — I opisał Uttersonowi krótko relacją służącej, pokazując mu złamaną laskę.
Utterson miał już przez cały czas nazwisko Hyde na języku. W chwili więc, gdy ujrzał laskę, nie ulegało już dla niego najmniejszej wątpliwości, gdyż poznał w niej własny podarunek, ofiarowany przed laty doktorowi Jekyllowi.
— Czy ten Hyde jest małego wzrostu? — zapytał.
— Uderzająco mały i o uderzająco złośliwym wyglądzie, tak opisuje go dziewczyna — odparł funkcjonarjusz policji.
Utterson zamyślił się, a potem oświadczył z stanowczością:
— Jeżeli pan chce wsiąść do mojej dorożki, zawiozę pana do jego mieszkania.
Było około dziewiątej godziny rano, gdy wsiedli do dorożki. Jak duża płachta czekoladowego koloru niebo wisiało nad miastem, gdy dorożka toczyła się z ulicy w ulicę i Utterson ze zdumieniem obserwował dziwną grę kolorów, wywołaną gęstą mgłą poranka jesiennego. Tu było jeszcze ciemno, jak w nocy, a tam tliło coś niesamowicie brunatnego, podobnego do płomieni dziwacznej jakiejś pożogi, gdzieindziej znowu wiatr na chwilę rozdarł mgłę i blady promyk światła dziennego przezierał przez wirujące chmury. Wjechali wreszcie w smutną dzielnicę Soho, która w tem zmieniającem się wciąż oświetleniu przedstawiała się z swemi brudnemi ulicami, obszarpanymi mieszkańcami i latarniami, wcale niepogaszonemi lub też nanowo zapalonemi, jeszcze bardziej przygnębiająco niż zwykle. Dzielnica Soho robiła w tej chwili na mecenasie wrażenie jakby przykrego sennego widziadła. A i myśli jego wydawały mu się podobne do jakiegoś majaczenia. Kiedy zaś przypadkiem rzucił okiem na swego towarzysza jazdy, uczuł wyraźnie, jak go ogarniał ów dziwny lęk przed prawem i jego stróżami, napadający czasami i najporządniejszego człowieka.
Gdy dorożka zatrzymała się nareszcie przed podanym numerem domu, mgła się nieco podniosła i Utterson ujrzał brudną ulicę, szynk, restaurację francuską ostatniego rzędu, sklepik z sałatą po dwa grosze, dużo obdartych dzieci, gromadnie kręcących się przed bramami domów i kilka kobiet z kluczami w ręku, wychodzących po zakupy codzienne i na „kieliszek poranny“. W następnej chwili mgła się znów opuściła i zakryła ten obraz nędzy. I tu znajdowało się mieszkanie pupila doktora Jekylla, mieszkanie człowieka, który miał kiedyś odziedziczyć ćwierć miljona funtów szterlingów.
Stara kobieta o twarzy żółtej jak kość słoniowa i siwych włosach otworzyła drzwi. Jej oblicze było podstępne, ale wygładzone obłudą, zachowanie natomiast miała nienaganne.
— Tak — rzekła — pan Hyde tu mieszka, ale niema go obecnie w domu. Był tu późną nocą, lecz po godzinie wyszedł. To u niego nie jest nic nadzwyczajnego, gdyż ma dość dziwaczne nawyknienia i często przez dłuższy czas wcale go w domu niema. Tak naprzykład widziałam go wczoraj znowu po upływie dwuch miesięcy.
— Już dobrze — rzekł mecenas — chcielibyśmy mieszkanie jego zobaczyć.
A kiedy kobieta właśnie zamierzała oświadczyć, że to niemożliwe, Utterson dodał szybko:
— Muszę pani zaraz powiedzieć, kim jest ten pan tu: inspektor Newcomen ze Scotland-trybunału.
Na twarzy kobiety wystąpiła nietajona radość, pełna nienawiści.
— Ach — zawołała — więc to tak się z nim rzecz ma? Cóż to zbroił?
Utterson i inspektor zamienili spojrzenie.
— Nie zdaje się by był tu zbyt lubianą figurą — zauważył ostatni. — A teraz szanowna pani pozwoli mnie i temu panu przeprowadzić tutaj małe oględziny.
W domu, zamieszkałym teraz tylko przez starą kobietę, Hyde odnajmował kilka pokoi, które były jednak zbytkownie i ze smakiem urządzone.
Na ścianach wisiały dobre obrazy, jak Utterson przypuszczał, podarki doktora Jekylla, który był niepospolitym znawcą, a dywany były wartościowe i w wytwornych kolorach. W chwili obecnej jednak pokoje zdradzały najwyraźniej, że niedawno w nich ktoś skwapliwie czynił jakieś przygotowania. Na podłodze bowiem były rozrzucone ubrania z wywróconemi kieszeniami, szuflady stały otwarte, zaś w kominku leżała kupa popiołu, jaka pozostaje po spaleniu licznych papierów. Z tego popiołu inspektor wygrzebał grzbiet zielonej książeczki czekowej, który oparł się ogniowi. Druga połowa laski znalazła się za drzwiami, a ponieważ ten corpus delicti potwierdzał podejrzenie, urzędnik policyjny był zadowolony. Wizyta w banku dopełniła jego satysfakcji, wykazała bowiem że morderca posiadał na swojem koncie kilka tysięcy funtów szterlingów.
— Może się pan zdać na mnie — rzekł do Uttersona — mam go już z wszelką pewnością w ręku. Musiał widocznie zupełnie głowę stracić, w przeciwnym bowiem razie nigdyby kija nie był zostawił, a na domiar wszystkiego jeszcze książeczki czekowej spalił. Prawda? Przecież potrzebny mu będzie teraz nervus rerum? Wystarczy nam tedy oczekiwać go w banku i przygotować list gończy.
Ale ta ostatnia sprawa nie była wcale tak łatwa, jak ją sobie urzędnik wyobrażał. Hyde miał mało znajomych, a i pan służącej widział go tylko dwa razy. Rodziny jego nigdzie nie można było wytropić, nie istniała też żadna jego fotografja, a nieliczna garstka tych, którzy go znali, nie zgadzała się absolutnie co do jego rysopisu, jak to zazwyczaj zdarza się u tego rodzaju obserwatorów. W jednym tylko względzie wszyscy się zgadzali: że ten, którego teraz władza ścigała, wywoływał zawsze wrażenie czegoś niesamowitego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Bernard Scharlitt.