Człowiek o dwu twarzach/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Człowiek o dwu twarzach
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bernard Scharlitt
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SPRAWA Z LISTEM

O późnej godzinie popołudniowej, Utterson udał się do domu Dr. Jekylla, gdzie służący Poole natychmiast go wpuścił. Przez podwórze, które ongiś było ogrodem, zaprowadził adwokata do budynku, nazwanego dowolnie laboratorjum, albo też prosektorjum. Dr. Jekyll odkupił cały dom od sławnego chirurga, a ponieważ sam czuł się bardziej chemikiem niż anatomem, nadał budynkowi w oficynie nowe przeznaczenie. Adwokat dziś po raz pierwszy poznał tę część domu Dr. Jekylla i z zaciekawieniem oglądał szarawą budowlę bez okien, a idąc salą wykładową, która ongiś zapełniona była pilnymi słuchaczami, teraz zaś świeciła pustkami i służyła jako magazyn chemikaljów, doznawał dziwnie przykrego wrażenia. Na jej drugim końcu prowadziły schodki do gabinetu doktora, któremi Utterson tam się dostał. Był to duży pokój z oszklonemi szafami przy wszystkich ścianach, wielkim stołem do pracy i obracającem się lustrem, a jego trzy okna zakurzone i zakratowane wychodziły na podwórze. Na kominku buchał ogień, a na stole stała paląca się lampa, bo mglisty dzień zmuszał do oświetlania mieszkań. Przy kominku siedział Dr. Jekyll i robił wrażenie człowieka śmiertelnie chorego. Nie wstał też wcale na powitanie przyjaciela, lecz wyciągnął doń tylko zimną dłoń i dziwnie zmienionym głosem zapraszał, by przy nim usiadł.
— In medias res! — rzekł Utterson po oddaleniu się służącego. — Wszak słyszałeś co się stało?
Doktór wstrząsnął się i drżał jakby w febrze.
— Słyszałem w moim pokoju jak na ulicy to zdarzenie wywoływano.
— Jeszcze jedno słówko — ciągnął adwokat dalej. — Karew był moim klijentem, ale i ty nim jesteś i dlatego chciałbym wiedzieć, co mam teraz uczynić. Chybaś nie oszalał i nie dałeś temu drabowi tutaj u siebie schronienia?
— Uttersonie przysięgam ci na Boga — zawołał doktór — przysięgam ci na Boga, że mi się już nigdy więcej na oczy nie pokaże. Daję ci słowo honoru, żem z nim na całe życie zerwał. Wszystko między mną a nim się skończyło. I nie potrzebuje on też wcale mej pomocy. Ty nie znasz go tak jak ja — on jest zupełnie bezpieczny. Uważaj dobrze co ci powiadam: nigdy o nim już nie usłyszy się.
Adwokat słuchał niechętnie, zirytowany ton przyjaciela nie podobał mu się.
— Zdajesz mi się sprawy tej być bardzo pewny? — rzekł — i w twoim interesie mam nadzieję, że będziesz miał słuszność. Gdyby bowiem przyszło do rozprawy, mogłoby i twoje nazwisko być wciągnięte.
— Jestem zupełnie o to spokojny — odparł Jekyll, gdyż mam powody, dla których wolno mi być spokojnym. Ale tych powodów nikomu wyjawić nie mogę. Natomiast pragnąłbym twej porady w innej kwestji. Otrzymałem bowiem od niego list i nie wiem, czy mam go przesłać policji. Chętniebym go więc tobie oddał, bo wiem, że ty na pewno wynajdziesz najlepsze rozwiązanie. Mam pod tym względem do ciebie ślepe zaufanie.
— Obawiasz się, że ten list mógłby przyczynić się do wytropienia zbrodniarza? — zapytał adwokat.
— Nie — odrzekł Jekyll. — Powiadam ci, że jest mi zupełnie obojętne, co się z Hydem stanie. Dla mnie on już nie istnieje. Myślę tylko o swojej własnej osobie, która przez tę wstrętną historję łatwo może być skompromitowana.
Utterson zamyślił się przez dłuższy czas. Egoizm przyjaciela był dla niego zupełną niespodzianką, ale jednocześnie sprawiał mu ulgę.
— Hm — rzekł wreszcie — pokaż mi ten list!
Pismo listu było dziwnie strome i nosiło podpis „Edward Hyde“. Treść zaś była krótka: doktór Jekyll, któremu piszący w tak haniebny sposób odpłacił za doznane dobrodziejstwa, nie powinien się niepokoić co do jego bezpieczeństwa, gdyż ucieczka została w ten sposób przygotowana, że udać się musi. List podobał się Uttersonowi, rzucał bowiem na tę przyjaźń lepsze światło, niż adwokat przypuszczał. Utterson robił sobie teraz wyrzuty z powodu swej dotychczasowej podejrzliwości.
— A czy masz także kopertę? — zapytał.
— Spaliłem ją, zanim jeszcze list przeczytałem. Ale nie było na niej znaczka pocztowego. List został mi doręczony przez posłańca.
— Czy mam list zatrzymać u siebie i zastanowić się nad nim do jutra? — zapytał Utterson.
— Pragnąłbym, byś zamiast mnie samego sprawę rozstrzygnął — brzmiała odpowiedź. — Straciłem bowiem do siebie samego zaufanie.
— Dobrze, zastanowię się nad tą sprawą — odrzekł adwokat. — A teraz jeszcze jedno słowo: więc to Hyde podyktował w twym testamencie ten ustęp, dotyczący „zniknięcia“ twego?
Na te słowa doktór Jekyll zachwiał się, jakby miał zemdleć. Zacisnąwszy usta, potakiwał tylko głową.
— Domyśliłem się — rzekł Utterson. — Miał więc zamiar cię zamordować. Prawdziwe szczęście twoje, że los zrządził inaczej.
— Nietylko to jest mojem szczęściem, lecz jeszcze wiele, wiele innych rzeczy — odparł doktór uroczyście. — Dostałem nauczkę — o Boże — i jaką nauczkę! — I zakrył na chwilę twarz rękoma.
Wychodząc z domu przyjaciela, Utterson zatrzymał się na chwilę w hollu i wymienił ze służącym Poole kilka słów.
— Właśnie przychodzi mi na myśl — rzekł — że doręczono tu dziś list; jakże mniej więcej wyglądał posłaniec?
Ale Poole oświadczył stanowczo, że żadnego dziś nie przyniesiono listu.
— Była tylko poczta, ale i ta zawierała same druki — dodał po pewnym namyśle.
Ta wiadomość wtrąciła Uttersona w arcy-niepokój. Widocznie list doręczono w laboratorjum, a kto wie, czy wogóle nie był tam napisany. O ile to zaś miało miejsce, należało traktować sprawę z zupełnie innego punktu widzenia i z jeszcze większą ostrożnością.
Na ulicy dolatywały Uttersona bezustanne wrzaski sprzedawców gazet: „Dodatek! Straszliwe zamordowanie posła!“ To więc było „kazanie“ nad grobem jednego jego przyjaciela i klijenta. Mimowoli ogarnął go lęk, że nieposzlakowane dotąd nazwisko drugiego przyjaciela mogłoby przez ten skandal, jakby przez wir, być wciągnięte do bagna. W każdym razie była to wysoce drażliwa sprawa, którą on, Utterson, miał teraz rozstrzygnąć.
Pomimo więc, że zawsze do siebie samego wielkie miał zaufanie, tym razem uczuł potrzebę z kimś się naradzić.
Niebawem siedział w swem mieszkaniu przy kominku, a naprzeciw niego pierwszy jego sekretarz Guest. Na stoliku między obydwoma fotelami stała flaszka bardzo starego wina, które długie lata spoczywało w piwnicy mecenasa. Nad Londynem wisiała tak gęsta mgła, że latarnie na ulicach migotały jak robaczki świętojańskie. Poprzez ten istny wał mgieł życie olbrzymiego miasta tętniło jakby przytłumione. Pokój zaś mecenasa był jasny i mile ogrzany ogniem kominka. We flaszce nie było już śladu cierpkości; królewskie złoto wina zmiękło z czasem, podobnie jak farby na witrażach miękną. Żar jesiennych gorących godzin popołudniowych w winnicach miał się teraz obudzić, by rozproszyć mgły londyńskie. Niepostrzeżenie mecenas stawał się coraz bardziej miękki. Przed nikim nie miał tak mało tajemnic jak przed Guestem; zdaje się, że było ich nawet o kilka mniej, niż sam sądził. Guest często bywał urzędowo u doktora Jekylla, znał służącego Poola i musiał prawdopodobnie słyszeć o stanowisku, jakie Hyde w domu doktora zajmował. Mógł więc wcale dobrze się orjentować a temsamem i wnioski wyciągać. Czyż nie było zatem wskazane pokazać mu list, wyjaśniający może tajemnicę. A ponadto Guest, jako doskonały grafolog, mógłby zapewne więcej z niego wyczytać, niż każdy inny człowiek. Będąc zaś niezwykle doświadczonym prawnikiem, z pewnością wypowie jakieś zdanie o tem tak dziwnem piśmie, na podstawie którego to zdania on, Utterson, będzie może mógł dalsze swoje zachowanie w całej sprawie ustalić.
— To smutna nad wyraz historja z biednym posłem Sir Danversem — odezwał się po tych rozmyślaniach do swego sekretarza.
— Tak, panie mecenasie, niezwykle smutna i dlatego też wstrząsnęła całym Londynem — odparł Guest. — Owe indywiduum bezsprzecznie musi być obłąkane.
— Pragnąłbym bardzo usłyszeć o nim pańskie zdanie — odrzekł Utterson. — Mam oto tutaj pismo skreślone jego ręką. Zaznaczam jednakowoż, że sprawa ta powinna zostać między nami, gdyż sam nie wiem, co z nią mam począć; na wszelki sposób jest ona niezwykle ponura. — I wręczając mu list dodał: Przypuszczam, że zajmie pana bardzo, wszak jest to autograf mordercy.
Oczy Guesta rozjaśniły się; usiadł natychmiast przy stoliku i zaczął pismo badać z istną pasją.
— Nie, panie mecenasie — to nie jest warjat, ale charakter pisma jest niezwykle dziwaczny.
— A zdaje mi się, że wszystko przemawia także, za nadzwyczajnie dziwacznym pisarzem — dodał adwokat.
— Czy ten list dał panu dr. Jekyll? — zapytał nagle sekretarz. — Im dłużej się w to pismo wpatruję, tem bardziej wydaje mi się znajome. Czy nie posiada pan jakiego listu doktora Jekylla?
— Owszem, mam ich wiele, a nawet tu przy sobie mam ostatni bilecik, którym zaprosił mnie onegdaj do siebie.
— Czy wolno mi go zobaczyć? Tylko na momencik.
Utterson wyjął z portfelu bilet i wręczył go swemu sekretarzowi.
— Dziękuję. — I Guest położył bilet obok pisma Hydego.
Przez pewien czas porównywał dokładnie oba charaktery pisma, potem oddał Uttersonowi bilet i list.
— Dziękuję — rzekł — to bardzo ciekawe dwa autografy.


...Przez pewien czas porównywał dokładnie oba charaktery pisma...

Przez chwilę obaj milczeli. Utterson walczył ze sobą samym. A potem nagle zapytał:
— Dlaczego pan porównywał oba pisma?
— Otóż, panie mecenasie, znalazłem dziwne między niemi podobieństwo. Oba pisma są pod wieloma względami wprost identyczne i tylko w odmiennych kierunkach pochylone.
— A to naprawdę coś nadzwyczajnego! — zawołał Utterson podniecony.
— Tak, to bardzo dziwne — brzmiała odpowiedź Guesta.
— Chciałbym pana prosić, byś o tym liście nikomu nie wspominał, prawda? — rzekł adwokat.
— Ależ ma się rozumieć — odparł sekretarz — pojmuję to najzupełniej.
Ledwie zaś Utterson, pożegnawszy Guesta, wszedł do swej sypialni, schował list natychmiast do kasy.
— Henry Jekyll fałszuje więc listy w interesie mordercy! — szepnął do siebie samego i dreszcz przeszedł go po całem ciele.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Bernard Scharlitt.