Człowiek o dwu twarzach/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Człowiek o dwu twarzach
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bernard Scharlitt
Tytuł orygin. The Strange Case of Dr. Jekyll and Mr. Hyde
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ROBERT LOUIS STEVENSON



Człowiek


o dwu twarzach



POWIEŚĆ


przełożył Dr. B. Szarlitt


ilustrował
Jan Wołyński




Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Warszawa, Sienkiewicza 13







Złożono i odbito w drukarni „Rola“
Jana Buriana, Mazowiecka Nr. 11

Oprawiono w Zakł. Introligatorskich
J. Modzyńskiego, ul. Kopernika 42









HISTORJA O BRAMIE.

Adwokat Utterson był człowiekiem o niesympatycznej twarzy, której nigdy nie rozjaśniał uśmiech. Był zimny, małomówny, w rozmowie niezgrabny, a wszelką uczuciowość najstaranniej ukrywał. Mimoto posiadał w swej istocie coś nieokreślonego, co przyciągało. Zwłaszcza w gronie przyjaciół i przy kieliszku dobrego wina w oczach jego błyszczała jakby miłość bliźniego, która zresztą i w czynach jego najwyraźniej się objawiała. Wobec siebie samego był niesłychanie surowy, a aczkolwiek miał szczególne do teatru zamiłowanie, jednak od szeregu lat do żadnego nie chodził. Przy tem wszystkiem znany był z tolerancji wobec bliźnich i z gotowości spieszenia im z pomocą, nawet w wypadkach, gdy inni skłonni byli jedynie do potępiania. Oświadczał w takich razach dość dziwacznie, iż zdaniem jego „każdy brat ma prawo iść do djabła w sposób, uznany przez siebie za najlepszy”. W myśl tej zasady nie zmieniał też swego zachowania się wobec ludzi, którzy znaleźli się na linji pochyłej, lecz przeciwnie, starał się być im podporą.
Do przyjaciół przywiązywał się serdecznie. Im dłużej przyjaźń trwała, tem bujniej u niego rozkwitała. Jedna z takich przyjaźni łączyła go także ze znacznie od niego młodszym, Ryszardem Enfieldem, człowiekiem znanym w całym Londynie. Łamano sobie głowy nad tem, co tych dwuch ludzi właściwie tak do siebie zbliżyło, jakie wspólne ich łączyć mogły interesa. Kto ich spotykał na ich wspólnych przechadzkach niedzielnych, stwierdził jedynie, że nie mówili do siebie ani słowa i, że zjawienie się drugiego przyjaciela widoczną sprawiało im ulgę. Tem dziwniejsze było, że oni sami te przechadzki uważali za najmilszą rozrywkę całego tygodnia i za nic w świecie nie daliby się jej pozbawić.
Na jednej z tych przechadzek skręcili w boczną ulicę jednego z bardzo ożywionych okręgów Londynu. Nie różniła się ona w niczem od innych podobnych ulic metropolji, ale właśnie dlatego rzucać się musiała w oczy kamienica o wprost dziwacznym wyglądzie. Była dwupiętrowa, lecz zupełnie bez okien, tak, że gdyby nie brama, przypominałaby zupełnie basztę, a to tembardziej, że znajdowała się w niesłychanie zaniedbanym stanie.
— Znam ja tę dziwną budę aż nadto dobrze, — rzekł Enfield, — gdyż w pamięci mej ta oto brama skojarzona jest z niezwykle ciekawą historją.
— Cóż to za historja? — zapytał Utterson, a głos jego zdradzał pewne zaciekawienie.

— Wracałem razu jednego późną nocą do domu i dla skrócenia drogi zboczyłem w tę ulicę. Mimo doskonałego oświetlenia czułem się jakoś nieswojo, idąc tak sam jeden zupełnie pustą ulicą. To też sprawiło mi prawdziwą ulgę, gdym usłyszał obce kroki. Obejrzawszy się, spostrzegłem dwie postacie naraz: mężczyznę małego wzrostu, który szybkim krokiem zdążał ku tej budzie, z przeciwnej zaś strony dziewczynkę ośmio czy dziesięcioletnią, biegnącą w kierunku do niego. Nagle zderzyli się, i wtedy to stałem się świadkiem wprost wstrętnej sceny. Oto ten mężczyzna, przewróciwszy dziewczynkę, ruszył po jej ciele dalej i pozostawił ją krzyczącą na chodniku. Nie można sobie wyobrazić, jakie ten widok wywarł na mnie wrażenie. I sposób zachowania się tego człowieka miał w sobie coś niesamowitego. Cynizm, z którym tratował dziecko, tak mnie rozwścieczył, że narobiłem krzyku, pobiegłem za tym potworem, złapałem go za kołnierz i przywlokłem do miejsca, na którem leżała dziewczynka. Tu tymczasem zgromadziła się już garstka ludzi, zwabiona krzykiem moim i dziecka. Ów człowiek nie stawiał mi żadnego oporu, zachowywał się zupełnie chłodno, ale rzucił mi tak straszliwe spojrzenie, że mnie dreszcz przeszedł od stóp do głowy. Okazało się, że wśród garstki ludzi znajdowali się także członkowie rodziny dziewczynki, która wysłana została po lekarza. Gdy ten się po chwili zjawił i dziecko zbadał, oświadczył, że mu się nic nie stało. Na tem cała afera mogłaby się była skończyć, gdyby nie dziwny, dotąd dla mnie tajemniczy moment. Od pierwszej chwili owe indywiduum napełniło mnie niezwykłym wstrętem, połączonym z niewytłumaczonem uczuciem strachu. Zauważyłem, że i członkowie rodziny dziewczynki tegosamego doznawali uczucia. Co mnie jednak najbardziej zastanowiło, to to, że i lekarz ilekroć spojrzał na tego człowieka, bladł jak chusta. Wiedziałem dokładnie, co się w nim działo, a i on wyczytał w mojej twarzy wszystko. Nie ulega dziś dla mnie kwestji, że zarówno on jak ja, bylibyśmy wtedy najchętniej to indywiduum unieszkodliwili. Nie mogąc tego jednak uczynić, zagroziliśmy mu skandalem, który nazwisko jego rozgłosi po całym Londynie. Przez cały czas naszego wygrażania musieliśmy wszelkiemi siłami powstrzymywać kobiety, które jak furje chciały się na mego rzucić. Nigdy w życiu nie widziałem jeszcze grona ludzi o twarzach tak pełnych nienawiści. Wpośród nich zaś stał ten człowiek z ponurym, urągliwym spokojem, ale zarazem i widocznym lękiem.

...przewróciwszy dziewczynkę, ruszył po jej ciele dalej i pozostawił ją krzyczącą na chodniku.
— Skoro panowie zamierzają z tego wypadku ciągnąć korzyści, — odezwał się po pewnym czasie — to służę panom. Noblesse oblige — unikajmy wszelkich scen. Proszę mi podać sumę!

Wyśrubowaliśmy ją do 100 funtów, które miały być wypłacone rodzinie dziewczynki. Po minie jego poznać było wyraźnie, że najchętniej by się nie poddał, ale musiał snać w twarzach naszych wyczytać nieugiętość, gdyż w końcu zgodził się. Chodziło więc o wydostanie pieniędzy. I oto prowadzi nas to indywiduum właśnie do tej tu bramy, wyciąga z kieszeni szybko klucz, wchodzi i wraca po chwili z 10 funtami w złocie i z czekiem na dom bankowy Coutts, płatnym okazicielowi. Podpisany zaś był czek nazwiskiem, którego wymienić nie chcę, bo ono właśnie nadaje całej sprawie niezrozumiałą tajemniczość. Powiem tylko tyle, że jest to nazwisko w Anglji do tego stopnia dobrze znane i cenione, że na podpis ten, o ile był prawdziwy, możnaby o wiele znaczniejsze otrzymać sumy, niż ta, na którą czek brzmiał. Pozwoliłem sobie też przeto zwrócić temu człowiekowi uwagę, że cała historja wydaje mi się mocno podejrzana, albowiem nie należy do rzeczy codziennych, by ktoś o godzinie drugiej w nocy wlazł do jakiejś obskurnej budy i wracał z niej z czekiem, noszącym taki podpis. On zaś z całym spokojem odrzekł mi w tonie drwiącym:
— Bądź pan spokojny, pozostanę tu z panami, aż do godziny, w której bank będzie otwarty i pójdziemy razem czek zrealizować.
Udaliśmy się tedy wszyscy, a więc ojciec dziewczynki, lekarz, ja i to indywiduum do mego mieszkania, by tam przeczekać do rana. Nazajutrz zaś po śniadaniu wyruszyliśmy in corpore do banku. Przedstawiłem tam czek, zaznaczając, iż mam wszelkie powody uważać go za sfałszowany. Po chwili oświadczono mi jednak, że czek jest w porządku.
— A to ciekawe — zauważył Ulterson.
— Tosamo i ja sobie powiedziałem — odparł Enfield. — I dlatego cała ta historja jest dla mnie tajemnicza. Bo widzisz, chodziło o indywiduum, z któremby żaden porządny człowiek nie przestawał, — o prawdziwego wyrzutka społeczeństwa. Nazwisko zaś na czeku należy do osobistości, jak już powiedziałem, pierwszorzędnej. Pomyślałem sobie też zaraz, że musi tu wchodzić w grę najpospolitsze wymuszenie. Ta osobistość za jakieś młodociane grzechy znajduje się w szponach tego indywiduum. Odtąd budę tę obskurną nazywam „domem wymuszenia“. Ale i to jeszcze wszystkiego nie tłumaczy — dodał w końcu i zamyślił się.
Wyciągnął go jednak z tego zamyślenia Utterson nagłem zapytaniem:
— I nie wiesz, czy wystawca czeku w tym domu mieszka?
— Jakżeżby on tu mógł mieszkać? — odrzekł Enfield. — Przypadkowo znam dobrze jego adres.
— I nigdy nie dowiadywałeś się o tym domu, do kogo należy, kto w nim mieszka? — zagadnął go Utterson znowu.
— Nie, gdyż nie lubię wtrącać się w cudze sprawy — brzmiała odpowiedź Enfielda. — Może to bowiem pociągnąć za sobą jaknajfatalniejsze skutki dla kogoś, kto nie przeczuwając co na niego czyha, nagle widzi się wtrącony w przepaść. Unikam z zasady wszystkiego, co trąci zawikłaniem!
— Dobra zasada — odparł adwokat.
— Nie omieszkałem jednak — ciągnął Enfield dalej — od tego czasu obserwować tej budy. I stwierdziłem, że oprócz owego indywiduum, nikt tam nie wchodzi. Razu jednego zauważyłem dym, unoszący się z komina. Najlepszy to dowód, że ktoś tam mieszkać musi. Mimo wszystko, ta buda robi na mnie wrażenie czegoś niesamowitego.
— Ja na twoim miejscu — rzekł Utterson — starałbym się przynajmniej wydobyć nazwisko tego indywiduum, które tratowało dziewczynkę.
— Nie mam powodu — odrzekł Enfield taić przed tobą, że je znam. Człowiek ten nazywa się Hyde.
— Hm — odparł Utterson — jakże on mniej więcej wygląda?
— Trudno go opisać. W całej istocie jego coś nie jest w porządku; ma on w sobie coś nieprzyjemnego, ba — wprost wstrętnego. Nigdy jeszcze nie spotkałem człowieka tak mi niesympatycznego, a sam nie wiem naprawdę z jakiego to powodu. Prawdopodobnie ciało jego musi mieć jakieś wady, wyczuwa się wyraźnie jakąś anomalję, jakiego zaś ona rodzaju, tego wydostać nie mogłem. Wygląda on pod pewnym względem „inaczej“, a jednak nie potrafiłbym nic nadzwyczajnego bliżej określić. Absolutnie nie jestem w stanie go opisać. Ale to bynajmniej nie wina mojej pamięci, bo wierzaj mi, że widzę go w tej chwili najwyraźniej przed sobą.
Utterson uszedł kawał drogi w milczeniu i widocznem zamyśleniu.
— Ale to wiesz napewno — odezwał się w końcu — że miał klucz przy sobie?
— Ależ, mój drogi... — zawołał Enfield mocno zdziwiony.
— Już dobrze — rzekł Utterson. — Pojmuję, że ci się pytanie moje dziwnem wydaje. A teraz powiem ci, dlaczego nie pytałem o nazwisko osoby, która dała swój podpis na czeku: otóż znam ją. Jak więc widzisz, historją twoja dostała się pod odpowiedni adres. O ile tedy twoje relacje nie były dość ścisłe, sprostuj je natychmiast.
— Mógłbyś mi to był naprawdę zaraz powiedzieć — odrzekł Enfield z lekkim odcieniem niezadowolenia. — Zapewniam cię wszelako, że byłem naprawdę pedantycznie ścisły, by twego użyć terminu. Drab ten miał klucz przy sobie, a ma go zresztą jeszcze wciąż. Przed tygodniem widziałem, jak bramę otwierał.
Utterson westchnął głęboko, ale nie odpowiedział już ani słowa. Enfield natomiast dodał po chwili:
— To była znowu dobra nauczka: tylko nie paplać! Wstydzę się poprostu, że ze mnie taka bajczara. Proponuję ci przeto: już nigdy więcej o tej sprawie nie będziemy rozmawiali.

— Ależ z całego serca się zgadzam — rzekł adwokat. — Masz na to moją rękę.



W POSZUKIWANIU PANA HYDE.

Tego wieczora Utterson wrócił w ponurym nastroju do swego mieszkania kawalerskiego i zasiadł bez apetytu do wieczerzy. W niedziele zwykł był po kolacji siadać przy kominie i czytać, aż na wieży pobliskiego kościoła wybije północ; o tej porze kładł się do snu. Tej nocy zaś czekał tylko, aż służący sprzątnął statki, poczem udał się do swej pracowni. Tam otworzył kasę żelazną, wyjął z tajnego schowka konwolut z napisem „testament D-ra Jekyll‘a“ i usiadł ze zmarszczonem czołem, by wczytać się w treść aktu. Testament był pisany własnoręcznie, gdyż Utterson miał go wprawdzie u siebie przechować, odmówił jednak wszelkiej pomocy przy jego układaniu. Stwierdził więc po pierwsze, że: w razie zgonu Henryego Jekylla Dr. med., Dr. obojga praw, członka Królewskiego Towarzystwa Naukowego i t. d. cały jego majątek przejść ma w ręce jego „przyjaciela i dobroczyńcy, Edwarda Hyde“; — po drugie, że: w razie zniknięcia lub niewytłumaczonej nieobecności przez przeciąg trzech miesięcy Dr. Jekylla, wymieniony Edward Hyde ma być prawnym następcą wymienionego Henryego Jekylla, bez dalszego odroczenia i z uwolnieniem od wszelkich ciężarów i zobowiązań, z wyjątkiem wypłaty kilku nieznacznych kwot służbie domowej Jekylla“.
Ten dokument był adwokatowi od pierwszej chwili cierniem w oku. Nie podobał mu się jako prawnikowi, ale taksamo i jako człowiekowi, lubiącemu w życiu codziennem logikę i zwyczaj, a dla którego też przeto „fantastyczne“ i „niestosowne“ były synonimami. Dotąd nieznajomość osoby tego pana Hyde budziła w nim niechęć, teraz zaś, gdy już wiedział kto to jest, tem bardziej jeszcze potępiał testament. Było już dość źle, jak długo nazwisko było tylko nazwiskiem, nie dozwalającem się niczego domyśleć. O wiele gorzej zaś stało się z chwilą, gdy się z niem łączyły nieprzyjemne rzeczy, a z mgieł, które je dotąd otaczały i oko łudziły, wyłoniła się nagle figura nieprzyjemna.
— Sądziłem, że to tylko jakieś warjactwo — rzekł do siebie, chowając znienawidzony dokument napowrót do kasy — a teraz zaczynam się już obawiać, że to — skandal.
Po pewnym namyśle wdział zarzutkę i wyszedł z domu, by udać się na Cavendish-Square, przybytku wiedzy medycznej, gdzie mieszkał przyjaciel jego: wielki Dr. Lanyon.
— Jeżeli kto, to z pewnością Lanyon coś będzie wiedział — pomyślał.
Ceremonjalny portjer znał go i ukłonił mu się nisko. Nie potrzebował wcale czekać, gdyż w tej chwili zaprowadzono go wprost do jadalni, gdzie Dr. Lanyon siedział sam przy flaszce wina. Był to serdeczny, zdrowy, elegancki pan o czerwonych policzkach i przedwcześnie posiwiałych włosach, pełny temperamentu i zdecydowany w całej swej istocie. Ujrzawszy Uttersona, zerwał się z krzesła i powitał go, ściskając mu dłoń obiema rękami. Ta serdeczność, jak wogóle całe zachowanie się D-ra Lanyona, miały na pozór coś teatralnego, wynikały wszelako z szczerych uczuć. Obaj byli bowiem starymi przyjaciółmi, kamratami jeszcze z ławy szkolnej i z uniwersytetu, obaj byli pełni wzajemnego szacunku, a, co nie zawsze z tego wynika, znosili się doskonale, kiedy się z sobą schodzili.
Po krótkiej rozmowie o tysiącu rzeczy, adwokat począł mówić na temat, który w tak nieprzyjemny sposób myśli jego zaprzątał.
— Sądzę — rzekł — że my dwaj musimy chyba być najstarszymi wśród przyjaciół Henryego Jekylla!
— Wolałbym, żebyśmy byli najmłodszymi — dowcipkował Dr. Lanyon. — Ale sądzę, że masz słuszność. Lecz czemu o tem wspominasz? Bo ja, prawdę mówiąc, dawno go już nie widziałem.
— Tak? — wyjąkał Utterson. — A ja sądziłem, że was łączą wspólne interesy?
— Tak było niegdyś — brzmiała odpowiedź. Ale już od dziesięciu lat, wiesz, Henry Jekyll stał się dla mnie zbyt ekscentryczny. Zszedł z czasem na manowce, w ideach swych naturalnie. A chociaż się mimoto, by tak powiedzieć, gwoli mej starej miłości, nadal nim interesuję, to jednak od bardzo długiego czasu wściekle mało go widuję. — Tego rodzaju nienaukowa paplanina — ciągnął dalej poczerwieniwszy jak rak — rozłączyłaby nawet Damona i Phintiasa[1].
Ta mała, pełna temperamentu uwaga, była dla Uttersona pod pewnym względem jakby ulgą.
— Nie mogli zgodzić się jedynie w kwestjach naukowych — pomyślał sobie. — A ponieważ dla rzeczy naukowych z wyjątkiem dziedziny, dotyczącej parcelacji gruntów, żadnej nie posiadał pasji, dodał w duchu:
— Więc nic gorszego między nimi nie zaszło?
Zostawiwszy przyjacielowi parą sekund do uspokojenia się, zabrał się do kwestji, z którą przyszedł.
— Czy znasz przypadkowo pupila jego, niejakiego Hydego? — zapytał.
— Hyde? — powtórzył Lanyon. — Nie, nigdym o nim nie słyszał. Musi to być coś z nowszej daty.
Tyle tylko wyjaśnienia zabrał ze sobą adwokat do swego olbrzymiego łoża, na którem rzucał się niespokojnie aż do rana. Całą noc umysł jego pracował nad rozwiązaniem zagadki, która mu się wydawała coraz więcej zawikłaną.
Biła już szósta godzina na wieży pobliskiego kościoła, a on wciąż jeszcze łamał sobie głowę nad tym problemem. Dotąd tylko rozum jego nim się zajmował, teraz zaś obudziła się także jego wyobraźnia, i wśród ciszy nocnej opowiadanie Enfielda przesuwało się przed duchowem okiem jego, jak szereg jasno oświetlonych obrazów. I tak widział wyraźnie ulicę, potem postać człowieka szybko kroczącego, potem dziecko, biegnące od lekarza do domu, a wreszcie zderzenie się obu postaci, powalenie dziewczynki na ziemię i dalsze kroki potwora, nie troszczącego się wcale o krzyk dziecka. Albo widział także pokój sypialny swego przyjaciela, w którym ten leżał w łóżku i śnił, a potem drzwi się otwierały, zasłona łóżka została gwałtownie odchylona, przyjaciel ze snu obudzony, a przed nim stała postać, posiadająca nad nim władzę do tego stopnia, że mogła go nawet o tej cichej godzinie zmusić, by wstał i słuchał jego rozkazów. Przez całą noc postać ta prześladowała adwokata, a kiedy zdrzemnął się na chwilkę, widział ją coraz szybciej po ulicach kroczącą, aż wreszcie zawrotnie pędziła przez istne labirynty jasno oświetlonego miasta, a na każdym skręcie ulicy powalała dziecko i pozostawiała je krzyczące. I nigdy ta postać nie miała twarzy, którąby mógł poznać lub też jakąś, która mu urągała, rozpływając się przed jego oczyma. Kiedy się zaś obudził, wzmagała się w nim jakaś nieokiełznana żądza zobaczenia prawdziwych rysów pana Hydego. Gdybym tylko raz jeden, myślał sobie, mógł spojrzeć w to oblicze, cała tajemnica by się wyjaśniła, a możeby nawet całkowicie znikła, jak zazwyczaj rzeczy tajemne znikają z chwilą, gdy się je bierze pod lupę. Wtedy znalazłby może i przyczynę dziwnej sympatji, czy też dziwnego niewolnictwa przyjaciela swego, a nawet i nadzwyczajnych klauzul testamentu. A conajmniej zobaczyłby ciekawą twarz, godną widzenia. Oblicze człowieka, nie mającego w sobie litości, twarz, której sam widok nawet w duszy człowieka tak pozbawionego wszelkich namiętności jak Enfield, mogła wywołać trwałe uczucie nienawiści.
Od tego czasu Utterson zaczął regularnie czatować przy bramie owego tajemniczego domu. Rano, zanim udawał się do swego biura, w południe, pomimo, że miał o tej porze właśnie najwięcej do czynienia, a temsamem i najmniej czasu, nocą, przy świetle mglistego księżyca londyńskiego, o każdej porze dnia, więc i przy każdem oświetleniu, wśród największej samotności i wśród największego zgiełku, można było spotkać adwokata na posterunku, który sobie obrał.
Aż w końcu cierpliwość jego została wynagrodzona. Było to pewnej pięknej, suchej nocy zimowej; mróz wisiał w powietrzu, a ulice były gładkie jak posadzka sali do tańca, zaś latarnie, niewstrząsane przez wiatr, rysowały regularny wzór światła i cienia. Około godziny dziesiątej, gdy sklepy już były zamknięte, ulica była prawie pusta i mimo cichego pomruku, wydawanego przez Londyn ze wszystkich stron, jakby wymarła. Nawet najnieznaczniejsze szmery dochodziły zdala, a kiedy przechodzień się zbliżał, na długo przedtem słychać było jego kroki. Utterson stał już kilka minut na swoim posterunku, gdy nagle usłyszał zbliżający się dziwny i lekki krok. W toku swych nocnych wędrówek oddawna już stwierdził, jak dziwnie wyraźnemi stają się nagle kroki człowieka, będącego jeszcze dość daleko. Ale uwaga jego nigdy przedtem do tego stopnia nie została wzbudzona, jak w tej chwili właśnie. Z silnem przeto, wprost zabobonnem przeczuciem pewności sukcesu cofnął się w głąb bramy.
Kroki zbliżały się coraz więcej, a kiedy skręciły w ulicę, stały się nagle o wiele głośniejsze niż dotąd. Adwokat wychyliwszy się nieco z bramy, mógł wkrótce stwierdzić, z jakim ma do czynienia człowiekiem. Było to indywiduum wzrostu małego i bardzo skromnie ubrane, zaś widok jego już na tę odległość budził z niewytłumaczonego powodu niesłychany wstręt. Zbliżyło się szybko do bramy i wyciągnęło z kieszeni klucz, jak ktoś powracający do domu.
Utterson przystąpił doń w tej chwili i dotknął jego ramienia.
— Pan Hyde, jeśli się nie mylę?
Hyde cofnął się z syczącem westchnieniem. Ale bojaźń jego trwała tylko krótki moment. Nie patrzył adwokatowi wprawdzie w twarz, odpowiedział jednak z zimną krwią:
— Tak się nazywam. Czego pan sobie życzy?
— Jak widzę, pan tu wchodzi — odrzekł adwokat. — Jestem starym przyjacielem D-ra Jekylla. Nazywam się Utterson, Gamet-Street. Nazwisko moje zapewne pan już słyszał, a ponieważ się tak złożyło, żem pana spotkał, proszę, byś mnie tu wpuścił.
— Nie zastanie pan doktora Jekylla, gdyż niema go teraz w domu — odparł Hyde, wsunął klucz do zamka i zapytał nagle, nie patrząc wcale na Uttersona:


Utterson przystąpił doń w tej chwili i dotknął jego ramienia.

— Skąd pan mnie zna?
— Czy nie chciałby pan ze swej strony — zagadnął go Utterson — wyświadczyć mi pewej grzeczności?
— Z przyjemnością — odrzekł Hyde. — Czem mogę panu służyć?
— Czy nie byłby pan łaskaw pokazać mi swoje oblicze?
Z początku Hyde zdawał się być niezdecydowany, ale po nagłem postanowieniu, odwrócił się z czupurną miną do adwokata i obaj wpatrywali się przez kilka sekund w swoje twarze.
— Teraz pana już poznam — rzekł Utterson. — Może się to kiedyś przydać.
— Tak — odrzekł Hyde. — Dobrze się złożyło, żeśmy się spotkali. A propos: podam panu także mój adres. I wymienił numer domu przy ulicy w przedmieściu Soho.
— Czyżby i on miał na myśli testament? — pomyślał Utterson. Ale zachował tę myśl dla siebie i wykrztusił tylko jakby z wdzięczności swój adres.
— A teraz — rzekł Hyde — proszę mi powiedzieć, skąd pan mnie zna?
— Z opisu — brzmiała odpowiedź.
— Z czyjego opisu?
— Mamy wspólnych przyjaciół — odparł Utterson.
— Wspólnych przyjaciół? — powtórzył Hyde, nieco ochryple. — Kogóż to?
— Naprzykład Jekylla — odpowiedział Utterson.
— Ten panu tego nigdy nie mówił! — zawołał Hyde nagle pełen gniewu. — Nie sądziłem, byś pan mógł kłamać!
— Słuchaj no pan — rzekł Utterson — trzymaj pan swój język na wodzy!
Hyde mruknął tylko, a potem zaśmiał się szyderczo. W następnej chwili otworzył z nadzwyczajną szybkością bramę i znikł z oczu Uttersona.
Adwokat stał jeszcze chwilę jakby przykuty i czuł dziwny niepokój. Potem powolnym krokiem począł się oddalać, przystawał jednak co parę chwil, pocierając kilkakrotnie czoło, jak ktoś, co sam nie wie, co się z nim właściwie dzieje. Problem, nad którym tak po drodze łamał sobie głowę, był jednym z tych, jakie rzadko tylko dają się rozwiązać. Hyde był blady i karłowaty, wyglądał dziwnie zdeformowany, a jednak żadne ściśle określone upośledzenie stwierdzić się nie dało; miał nieprzyjemny uśmiech, wobec adwokata zachowywał się w sposób, będący dziwną mieszaniną trwożliwości i rubaszności, a głos jego był chrypliwy, szeptający i brzmiał jakby złamany. To wszystko usposobiało przeciw niemu, ale razem wzięte nie było jednak w stanie wytłumaczyć wstrętu, odrazy i strachu, jakim Utterson czuł się coraz bardziej przejęty.
— Musi w tem być jeszcze coś innego — rzekł nagle głośno do siebie samego pełen przerażenia. — Jest stanowczo coś innego, ale chciałbym właśnie wiedzieć — co? Do stu djabłów, on przecież nic ludzkiego nie ma w sobie! Robi wrażenie — troglodyty, takbym to określił. Albo miałażby sama emanacja zepsutej duszy w taki sposób działać, że deformuje powłokę? Mam wrażenie, że rzecz się tak ma. Biedny, stary Henry Jekyll! Jeślim kiedy w życiu widział na obliczu ludzkiem piętno szatana, to na twarzy jego nowego przyjaciela.
Zbaczając na rogu ulicy, Utterson dostał się na plac o starych pięknych domach, które atoli przeważnie były zaniedbane. Zamieszkiwali je teraz bowiem najróżnorodniejsi ludzie, zajmując w nich po jednej lub parę ubikacyj, a więc litografowie, pokątni adwokaci, agenci obskurnych przedsiębiorstw. Jeden tylko dom, drugi od rogu ulicy, zachował jeszcze cechy wielkopańskie. Już na zewnątrz prezentował się wykwintnie, pomimo, iż z wyjątkiem oświetlonej bramy, cały pogrążony był w ciemnościach. Utterson stanął przed tą bramą i zastukał. Porządnie ubrany, stary już wiekiem służący, otworzył.
Czy pan doktór Jekyll jest w domu, Poole? — zapytał adwokat.
— Zobaczę, panie Utterson — odrzekł Poole i zaprowadził gościa do wielkiego, wygodnego hall‘u o niskiej powale, kamiennej posadzce i na sposób will letnich ogrzewanego jasnym otwartym ogniem kominka. Kosztowne szafy dębowe stały przy ścianach.
— Czy chce pan czekać tutaj przy kominku, czy też mam oświetlić jadalnię?
— Dziękuję, będę tutaj czekał — rzekł adwokat.
Zbliżył się do krat kominka i oparł się o nie. Hall, w którym teraz sam został, był ulubionem miejscem jego przyjaciela, doktora Jekylla, a sam Utterson nazywał go zawsze najmilszem miejscem w całym Londynie. Ale tej nocy, czuł w krwi swej dziwny dreszcz. Oblicze Hydego wryło się silnie w jego pamięć, i odczuwał teraz, co mu się rzadko zdarzało, wstręt do życia. Miał wrażenie, jakby wszystko na tym świecie było pełne grozy, nawet trzaskanie ognia w kominku, te szafy wysokie i niespokojne miganie cienia na powale. Wstydził się przeto uczucia ulgi, jakie go ogarnęło, gdy Poole wrócił z oznajmieniem, że doktora Jekylla w domu niema.
— Widziałem pana Hyde, wchodzącego bramą starej sali sekcyjnej, Poole — rzekł adwokat. — Czy wolno mu to nawet i wtedy, kiedy doktora Jekylla w domu niema?
— Tak, panie Utterson — odrzekł służący. — Pan Hyde posiada klucz.
— Wasz pan zdaje się mieć wielkie zaufanie do tego młodego człowieka — ciągnął Utterson dalej.
— Tak, panie mecenasie, mój pan rzeczywiście darzy pana Hyde swem zaufaniem. My wszyscy mamy rozkaz go słuchać.
— Zdaje mi się jednak, żem pana Hyde nigdy jeszcze tutaj nie spotkał?
Napewno, że nie. On nigdy u nas nie jada — odparł służący. — Zresztą po tej stronie domu nigdy go nie widujemy, przychodzi i wychodzi zawsze od strony prosektorjum.
— Pięknie! Dobranoc, Poole.
— Dobranoc, panie Utterson.
I adwokat udał się z bardzo ciężkiem sercem do domu.
— Biedny Henry Jekyll — myślał wciąż. — Przeczucie powiada mi, że dostał się na manowce. Coprawda, ma on dość burzliwą młodość za sobą, ale to już tak dawno. Widzę jednak, że u Pana Boga niema ustawy o przedawnieniu. Chodzi tu zapewne o coś w tym rodzaju: duch starego grzechu, jad ukrytej hańby. A teraz nadchodzi, niby kulejąc, kara w długie lata po zapomnieniu i przebaczonego sobie w samolubstwie błędu.
Przerażony tą myślą adwokat przez czas pewien zanurzał się w własną przeszłość, obmacywał wszystkie zakamarki swej pamięci, czy nie wyskoczy stamtąd jakiś stary grzech, podobnie jak owe djabełki ze szkatułek, któremi bawią się dzieci. Przeszłość jego była jednak bez nagany. Mało ludzi mogło zapewne z takim spokojem wertować rejestr swego życia, jak on. Mimoto czuł się do tego stopnia upokorzony, że pragnął tarzać się w prochu, gdy przyszło mu na myśl wszystko zło, jakie kiedykolwiek popełnił. Ale jednocześnie sprawiała mu ukojenie świadomość, ile rzeczy mógł był popełnić, których jednak na szczęście zaniechał. W toku swych rozmyślań Utterson powrócił znowu do pierwotnego tematu i nagle zajaśniał mu promyk nadzieji.

— Gdyby tak można kiedy tego pana Hyde wybadać — pomyślał sobie. — Ten z pewnością niemało własnych musi posiadać tajemnic, w porównaniu z któremi, sądząc po jego wyglądzie, najgorsze grzechy poczciwego Jekylla byłyby poprostu promieniami słonecznemi. Ta sprawa musi koniecznie być wyświetlona! Robi mi się naprzemian zimno i gorąco na myśl, że to stworzenie, jak złodziej, zakradać się może do sypialni Henryego. Biedny Henry! Cóż to musiało być dla niego za przebudzenie wtedy w nocy, gdy podpisał czek! A jakie to dla niego ciągłe niebezpieczeństwo! Skoro ten Hyde wie o testamencie, mógłby w końcu uczuć chętkę jaknajwcześniejszego objęcia schedy. Muszę naprawdę z całej siły się temu przeciwstawić, o ile, mi tylko sam Jekyll nie będzie robił trudności. — W tej chwili bowiem przed duchowem jego okiem stanęły jasno, jakby przeźroczysty obraz, dziwne klauzule testamentu Jekylla.



DOKTOR JEKYLL CZUŁ SIĘ ZUPEŁNIE DOBRZE.

W dwa tygodnie później doktorowi Jekyllowi wpadło na myśl urządzić znowu jedno z swoich wesołych przyjąć. Zaprosił więc pięciu starych znajomych, samych ludzi mądrych i poważanych, a przytem znawców i wielbicieli dobrego wina. Utterson z pewną zręcznością zdołał tak się urządzić, że mógł jeszcze pozostać, kiedy reszta gości już się pożegnała. Nie było to zresztą nic nowego, gdyż zdarzało się już kilkakrotnie. Gdzie Utterson był lubiany, tam zatrzymywano go chętnie jeszcze i po oddaleniu się innych gości. W nienarzucającej się istocie swej posiadał mecenas coś uspakajającego i gospodarze domu lubili w milczącem towarzystwie jego wypocząć chwilę po trudach przyjęcia. Taksamo było i teraz u doktora Jekylla. Gdy siedział tak przy kominku naprzeciw Uttersona, piękny, gładko ogolony mężczyzna w pięćdziesiątym roku życia, o rysach napiętnowanych mądrością i serdecznością, można po nim było poznać, że żywił dla mecenasa uczucie szczerego i ciepłego przywiązania.
— Już dawno pragnąłem z tobą się rozmówić, rozpoczął mecenas pogawędką. — Domyślasz się chyba, że chodzi mi o twój testament?
Uważny obserwator mógłby był poznać, że ten temat gospodarzowi nie był wcale sympatyczny, Jekyll udawał jednak, że bierze go ze strony humorystycznej.
— Biedny Uttersonie — rzekł — jesteś pożałowania godny, mając z takim, jak ja, klijentem do czynienia. Wszak poznałem, że byłeś u szczytu rozpaczy, zaznajomiwszy się z treścią mego testamentu. Taki stopień rozpaczy widziałem jeszcze tylko u uosobienia pedantyzmu, zwanego Dr. Lanyon, kiedy wytykał mi moje naukowe herezje. Ależ nie potrzebujesz wcale tak groźnie na mnie patrzeć, bo wiem taksamo jak ty, że Lanyon jest dobrym chłopcem i wierzaj mi, że chętniebym z nim częściej się stykał, gdyby nie był takim bezprzykładnie skrajnym i zawziętym pedantem. Nigdy w życiu takiego jeszcze nie doznałem rozczarowania, jak z tym człowiekiem.
— Wiesz dobrze, że od pierwszej chwili zgodzić się z nim nie mogłem — ciągnął Utterson dalej, jak gdyby wcale nie było mowy o Dr. Lanyonie.
— Ach, z moim testamentem? Wiem, wiem — odparł Jekyll nieco ostro — boś mi to przecież kilkakrotnie powiedział.


— Już dawno pragnąłem się z tobą rozmówić — rozpoczął mecenas pogawędkę.

— Właśnie. A dziś powtarzam tosamo, zwłaszcza, że słyszałem niejedno o tym młodym Hyde.
Piękna twarz doktora Jekylla zbladła w tej chwili aż po wargi, a w oku jego zabłysło coś złowrogiego.
— Nie chcę o tem nic więcej słyszeć! — zawołał. — A zdaje mi się, że umówiliśmy się, iż ten temat nie będzie poruszany.
— Dowiedziałem się o rzeczach nader przykrych — rzekł Utterson.
— To sprawy zmienić nie może. Ty sytuacji mojej wcale zrozumieć nie jesteś w stanie. Jest ona fatalna, Uttersonie, i dziwna, bardzo dziwna. Chodzi tu o jedną z takich historji, która przez rozmowy bynajmniej się poprawić nie da.
— Jekyllu — odparł mecenas — wszak mnie dobrze znasz: do mnie możesz chyba mieć zaufanie. Wynurz się raz szczerze przedemną, a nie wątpię na chwilę, że będę ci mógł pomóc.
— Kochany Uttersonie — rzekł doktór poważnie — rozczulasz mnie naprawdę i nie ma słów, by ci podziękować. Wierzę w ciebie i mam do ciebie więcej zaufania, niż do kogokolwiek innego, więcej niż do siebie samego. Ale bądź przekonany, że chodzi tu naprawdę o coś innego, niż to, co ty może masz na myśli. I nie jest to wcale coś złego, a na dowód i na twoje uspokojenie powiem ci: jeżeli zechcę, mogę się Hydego w każdej chwili pozbyć. Masz na to moją rękę i dziękuję ci jeszcze raz najserdeczniej. A teraz powiem ci tylko dwa słowa, których mi z pewnością za złe me weźmiesz: Tu chodzi o moją sprawę prywatną i dlatego proszę cię, byś ją pozostawił w spokoju.
Utterson przez chwilę patrzył zamyślony w ogień kominka.
— Bez wątpienia masz zupełną słuszność — rzekł wreszcie, podnosząc się z fotela.
— Ślicznie! — ciągnął doktór dalej. — Ale ponieważ dotknęliśmy już tej sprawy i jak mam nadzieję, po raz ostatni, pragnąłbym cię jeszcze w jednym objaśnić kierunku. Interesujesz się naprawdę bardzo żywo tym biednym Hydem. Wiem, żeś go poznał, bo mi o tem opowiadał; obawiam się, że był wobec ciebie niegrzeczny. Ale interesuje mnie ten człowiek w bardzo wysokiej mierze i dlatego proszę cię, Uttersonie, przyrzeknij mi, że po mojej śmierci będziesz wobec niego cierpliwy i dopomożesz mu dojść swego prawa. Wiem, że gdyby ci wszystko było wiadome, uczyniłbyś to z największą chęcią i wierzaj mi, że spadnie mi wielki kamień z serca, jeżeli mi to przyrzekniesz, o co cię proszę.
— Nie mogę przyrzec, że z nim sympatyzować kiedykolwiek będę — rzekł mecenas.
— Tego też od ciebie nie wymagam — protestował Jekyll, kładąc rękę na jego ramieniu — proszę cię jedynie o sprawiedliwość i o pomaganie mu z myślą o mnie wtedy, gdy mnie już nie będzie.
Utterson nie mógł stłumić westchnienia.

— Dobrze — rzekł w końcu. — Przyrzekam ci.



ZAMORDOWANIE KAREWA.

Prawie w rok później całym Londynem wstrząsnęła do głębi zbrodnia niesłychanie okrutna, która ze względu na stanowisko ofiary tem silniejsze wywarła wrażenie. Szczegóły, aczkolwiek szczupłe, były jednak przejmujące. Służąca, która sama bawiła w domu niedaleko rzeki, o godzinie 11-ej w nocy udała się do swego pokoju na spoczynek. Mgły, kładącej się zazwyczaj po północy na całe miasto, jeszcze nie było, tak, że uliczka, na którą wychodziło okno służącej, oświetlona była jasno przez księżyc. Dziewczyna, widocznie romantycznie usposobiona, usiadła sobie na kufrze, stojącym tuż przy oknie i oddawała się marzeniom swoim. Nigdy w życiu, jak to później wśród strumienia łez niejednokrotnie opowiadała, nigdy do tego stopnia nie czuła się z całą ludzkością w zgodzie i nigdy o świecie nie myślała z taką, czułością jak wtedy. Siedząc więc tak przy oknie, ujrzała pięknego starego pana o siwych włosach, kroczącego uliczką. Wtem z przeciwnej strony nadszedł człowiek niskiego wzrostu, na którego z początku wcale nie zważała, Kiedy tuż pod oknem dziewczyny zbliżył się do owego starszego pana, ten ukłonił mu się i przemówił do niego w sposób uderzająco uprzejmy. Treść jego zapytania była najwidoczniej bez wielkiego znaczenia, z gestów można było wnioskować, że dotyczyła kierunku ulicy. Księżyc padał właśnie na twarz starca, a dziewczyna patrzyła na nią z prawdziwą rozkoszą, gdyż biła z niej niesfałszowana staroświecka dobroduszność, a przy tem jednak także i pewna wyniosłość, świadcząca o uzasadnionem zadowoleniu z siebie samego. Teraz dopiero mimowoli padło jej oko także na drugiego pana i ku wielkiemu zdziwieniu swemu poznała w nim niejakiego pana Hyde, który był kiedyś u jej państwa z wizytą i od pierwszej chwili dziwnie niesympatyczne na niej zrobił wrażenie. Trzymał w ręce grubą, ciężką laskę, którą wywijał, nie odpowiadał jednak staremu panu ani słowa i zdawał się tylko z źle ukrywaną niecierpliwością słuchać. A potem zupełnie niespodzianie wpadł w istny szał, tupał nogą i zachowywał się wedle opisu dziewczyny, jak obłąkany. Stary pan cofnął się z mocno zdziwioną i nieco obrażoną miną o krok wtył. Zobaczywszy to, Hyde zdawał się w szale swym już nie znać granic. Uderzył starego z taką siłą, że ten upadł na ziemię. W następnej chwili Hyde z prawdziwie małpią zwinnością począł tratować po ciele starca, okładając go przy tem istnym gradem kijów, pod któremi kości głośno się łamały, a ciało poprostu podnosiło się i spadało, jak gdyby było z gumy. Ten widok tak dziewczynę przeraził, że zemdlała.
Była godzina druga nad ranem, kiedy dziewczyna, odzyskawszy przytomność, zawiadomiła o wypadku policję. Morderca już dawno się oddalił, ofiara natomiast leżała w pośrodku ulicy i była w sposób wprost niewiarogodny zmasakrowana. Laska, którą zbrodnia została dokonana, była z rzadkiego, niezwykle łykowatego i ciężkiego drzewa; mimoto złamała się w samym środku z powodu nadzwyczajnej siły razów, zadawanych z bezmyślnem okrucieństwem; jedna jej część potrzaskana stoczyła się do rynsztoka ulicy, zaś drugą morderca bezsprzecznie zabrał ze sobą. Przy ofierze znaleziono portfel i złoty zegarek, nie było zaś żadnych papierów, ani wizytówek, z wyjątkiem zapieczętowanego i ofrankowanego listu, który prawdopodobnie oddany miał być na pocztę. List był adresowany do mecenasa Uttersona.

Przyniesiono go adwokatowi nazajutrz rano, w chwili, gdy właśnie wstawał z łóżka. Ujrzawszy pismo i dowiedziawszy się o szczegółach morderstwa, Utterson sposępniał w sposób niezwykły.

— Nie chcę nic mówić, zanim nie zobaczę ciała biednej ofiary — rzekł do funkcjonarjusza policji. — To będzie, zdaje mi się, bardzo przykra sprawa. Czy chciałby pan zaczekać, aż się ubiorę? — I z tą samą posępną miną spożył szybko śniadanie i udał się do cyrkułu policyjnego, gdzie już leżało ciało zamordowanego. Ledwie je ujrzał, kiwnął potwierdzająco głową i rzekł:


...z prawdziwie małpią zwinnością począł tratować po ciele starca...

— Tak, poznaję go. To strasznie smutne, ale mamy tu przed sobą sir Danversa Karewa.
— O Boże! — zawołał urzędnik — czyż to możliwe? — I w oczach jego zabłysła w następnej chwili ambicja zawodowa. — Będzie to niebylejaka sprawa! — rzekł. — A czy nie mógłby pan nam pomóc w odszukaniu zbrodniarza? — I opisał Uttersonowi krótko relacją służącej, pokazując mu złamaną laskę.
Utterson miał już przez cały czas nazwisko Hyde na języku. W chwili więc, gdy ujrzał laskę, nie ulegało już dla niego najmniejszej wątpliwości, gdyż poznał w niej własny podarunek, ofiarowany przed laty doktorowi Jekyllowi.
— Czy ten Hyde jest małego wzrostu? — zapytał.
— Uderzająco mały i o uderzająco złośliwym wyglądzie, tak opisuje go dziewczyna — odparł funkcjonarjusz policji.
Utterson zamyślił się, a potem oświadczył z stanowczością:
— Jeżeli pan chce wsiąść do mojej dorożki, zawiozę pana do jego mieszkania.
Było około dziewiątej godziny rano, gdy wsiedli do dorożki. Jak duża płachta czekoladowego koloru niebo wisiało nad miastem, gdy dorożka toczyła się z ulicy w ulicę i Utterson ze zdumieniem obserwował dziwną grę kolorów, wywołaną gęstą mgłą poranka jesiennego. Tu było jeszcze ciemno, jak w nocy, a tam tliło coś niesamowicie brunatnego, podobnego do płomieni dziwacznej jakiejś pożogi, gdzieindziej znowu wiatr na chwilę rozdarł mgłę i blady promyk światła dziennego przezierał przez wirujące chmury. Wjechali wreszcie w smutną dzielnicę Soho, która w tem zmieniającem się wciąż oświetleniu przedstawiała się z swemi brudnemi ulicami, obszarpanymi mieszkańcami i latarniami, wcale niepogaszonemi lub też nanowo zapalonemi, jeszcze bardziej przygnębiająco niż zwykle. Dzielnica Soho robiła w tej chwili na mecenasie wrażenie jakby przykrego sennego widziadła. A i myśli jego wydawały mu się podobne do jakiegoś majaczenia. Kiedy zaś przypadkiem rzucił okiem na swego towarzysza jazdy, uczuł wyraźnie, jak go ogarniał ów dziwny lęk przed prawem i jego stróżami, napadający czasami i najporządniejszego człowieka.
Gdy dorożka zatrzymała się nareszcie przed podanym numerem domu, mgła się nieco podniosła i Utterson ujrzał brudną ulicę, szynk, restaurację francuską ostatniego rzędu, sklepik z sałatą po dwa grosze, dużo obdartych dzieci, gromadnie kręcących się przed bramami domów i kilka kobiet z kluczami w ręku, wychodzących po zakupy codzienne i na „kieliszek poranny“. W następnej chwili mgła się znów opuściła i zakryła ten obraz nędzy. I tu znajdowało się mieszkanie pupila doktora Jekylla, mieszkanie człowieka, który miał kiedyś odziedziczyć ćwierć miljona funtów szterlingów.
Stara kobieta o twarzy żółtej jak kość słoniowa i siwych włosach otworzyła drzwi. Jej oblicze było podstępne, ale wygładzone obłudą, zachowanie natomiast miała nienaganne.
— Tak — rzekła — pan Hyde tu mieszka, ale niema go obecnie w domu. Był tu późną nocą, lecz po godzinie wyszedł. To u niego nie jest nic nadzwyczajnego, gdyż ma dość dziwaczne nawyknienia i często przez dłuższy czas wcale go w domu niema. Tak naprzykład widziałam go wczoraj znowu po upływie dwuch miesięcy.
— Już dobrze — rzekł mecenas — chcielibyśmy mieszkanie jego zobaczyć.
A kiedy kobieta właśnie zamierzała oświadczyć, że to niemożliwe, Utterson dodał szybko:
— Muszę pani zaraz powiedzieć, kim jest ten pan tu: inspektor Newcomen ze Scotland-trybunału.
Na twarzy kobiety wystąpiła nietajona radość, pełna nienawiści.
— Ach — zawołała — więc to tak się z nim rzecz ma? Cóż to zbroił?
Utterson i inspektor zamienili spojrzenie.
— Nie zdaje się by był tu zbyt lubianą figurą — zauważył ostatni. — A teraz szanowna pani pozwoli mnie i temu panu przeprowadzić tutaj małe oględziny.
W domu, zamieszkałym teraz tylko przez starą kobietę, Hyde odnajmował kilka pokoi, które były jednak zbytkownie i ze smakiem urządzone.
Na ścianach wisiały dobre obrazy, jak Utterson przypuszczał, podarki doktora Jekylla, który był niepospolitym znawcą, a dywany były wartościowe i w wytwornych kolorach. W chwili obecnej jednak pokoje zdradzały najwyraźniej, że niedawno w nich ktoś skwapliwie czynił jakieś przygotowania. Na podłodze bowiem były rozrzucone ubrania z wywróconemi kieszeniami, szuflady stały otwarte, zaś w kominku leżała kupa popiołu, jaka pozostaje po spaleniu licznych papierów. Z tego popiołu inspektor wygrzebał grzbiet zielonej książeczki czekowej, który oparł się ogniowi. Druga połowa laski znalazła się za drzwiami, a ponieważ ten corpus delicti potwierdzał podejrzenie, urzędnik policyjny był zadowolony. Wizyta w banku dopełniła jego satysfakcji, wykazała bowiem że morderca posiadał na swojem koncie kilka tysięcy funtów szterlingów.
— Może się pan zdać na mnie — rzekł do Uttersona — mam go już z wszelką pewnością w ręku. Musiał widocznie zupełnie głowę stracić, w przeciwnym bowiem razie nigdyby kija nie był zostawił, a na domiar wszystkiego jeszcze książeczki czekowej spalił. Prawda? Przecież potrzebny mu będzie teraz nervus rerum? Wystarczy nam tedy oczekiwać go w banku i przygotować list gończy.

Ale ta ostatnia sprawa nie była wcale tak łatwa, jak ją sobie urzędnik wyobrażał. Hyde miał mało znajomych, a i pan służącej widział go tylko dwa razy. Rodziny jego nigdzie nie można było wytropić, nie istniała też żadna jego fotografja, a nieliczna garstka tych, którzy go znali, nie zgadzała się absolutnie co do jego rysopisu, jak to zazwyczaj zdarza się u tego rodzaju obserwatorów. W jednym tylko względzie wszyscy się zgadzali: że ten, którego teraz władza ścigała, wywoływał zawsze wrażenie czegoś niesamowitego.



SPRAWA Z LISTEM

O późnej godzinie popołudniowej, Utterson udał się do domu Dr. Jekylla, gdzie służący Poole natychmiast go wpuścił. Przez podwórze, które ongiś było ogrodem, zaprowadził adwokata do budynku, nazwanego dowolnie laboratorjum, albo też prosektorjum. Dr. Jekyll odkupił cały dom od sławnego chirurga, a ponieważ sam czuł się bardziej chemikiem niż anatomem, nadał budynkowi w oficynie nowe przeznaczenie. Adwokat dziś po raz pierwszy poznał tę część domu Dr. Jekylla i z zaciekawieniem oglądał szarawą budowlę bez okien, a idąc salą wykładową, która ongiś zapełniona była pilnymi słuchaczami, teraz zaś świeciła pustkami i służyła jako magazyn chemikaljów, doznawał dziwnie przykrego wrażenia. Na jej drugim końcu prowadziły schodki do gabinetu doktora, któremi Utterson tam się dostał. Był to duży pokój z oszklonemi szafami przy wszystkich ścianach, wielkim stołem do pracy i obracającem się lustrem, a jego trzy okna zakurzone i zakratowane wychodziły na podwórze. Na kominku buchał ogień, a na stole stała paląca się lampa, bo mglisty dzień zmuszał do oświetlania mieszkań. Przy kominku siedział Dr. Jekyll i robił wrażenie człowieka śmiertelnie chorego. Nie wstał też wcale na powitanie przyjaciela, lecz wyciągnął doń tylko zimną dłoń i dziwnie zmienionym głosem zapraszał, by przy nim usiadł.
— In medias res! — rzekł Utterson po oddaleniu się służącego. — Wszak słyszałeś co się stało?
Doktór wstrząsnął się i drżał jakby w febrze.
— Słyszałem w moim pokoju jak na ulicy to zdarzenie wywoływano.
— Jeszcze jedno słówko — ciągnął adwokat dalej. — Karew był moim klijentem, ale i ty nim jesteś i dlatego chciałbym wiedzieć, co mam teraz uczynić. Chybaś nie oszalał i nie dałeś temu drabowi tutaj u siebie schronienia?
— Uttersonie przysięgam ci na Boga — zawołał doktór — przysięgam ci na Boga, że mi się już nigdy więcej na oczy nie pokaże. Daję ci słowo honoru, żem z nim na całe życie zerwał. Wszystko między mną a nim się skończyło. I nie potrzebuje on też wcale mej pomocy. Ty nie znasz go tak jak ja — on jest zupełnie bezpieczny. Uważaj dobrze co ci powiadam: nigdy o nim już nie usłyszy się.
Adwokat słuchał niechętnie, zirytowany ton przyjaciela nie podobał mu się.
— Zdajesz mi się sprawy tej być bardzo pewny? — rzekł — i w twoim interesie mam nadzieję, że będziesz miał słuszność. Gdyby bowiem przyszło do rozprawy, mogłoby i twoje nazwisko być wciągnięte.
— Jestem zupełnie o to spokojny — odparł Jekyll, gdyż mam powody, dla których wolno mi być spokojnym. Ale tych powodów nikomu wyjawić nie mogę. Natomiast pragnąłbym twej porady w innej kwestji. Otrzymałem bowiem od niego list i nie wiem, czy mam go przesłać policji. Chętniebym go więc tobie oddał, bo wiem, że ty na pewno wynajdziesz najlepsze rozwiązanie. Mam pod tym względem do ciebie ślepe zaufanie.
— Obawiasz się, że ten list mógłby przyczynić się do wytropienia zbrodniarza? — zapytał adwokat.
— Nie — odrzekł Jekyll. — Powiadam ci, że jest mi zupełnie obojętne, co się z Hydem stanie. Dla mnie on już nie istnieje. Myślę tylko o swojej własnej osobie, która przez tę wstrętną historję łatwo może być skompromitowana.
Utterson zamyślił się przez dłuższy czas. Egoizm przyjaciela był dla niego zupełną niespodzianką, ale jednocześnie sprawiał mu ulgę.
— Hm — rzekł wreszcie — pokaż mi ten list!
Pismo listu było dziwnie strome i nosiło podpis „Edward Hyde“. Treść zaś była krótka: doktór Jekyll, któremu piszący w tak haniebny sposób odpłacił za doznane dobrodziejstwa, nie powinien się niepokoić co do jego bezpieczeństwa, gdyż ucieczka została w ten sposób przygotowana, że udać się musi. List podobał się Uttersonowi, rzucał bowiem na tę przyjaźń lepsze światło, niż adwokat przypuszczał. Utterson robił sobie teraz wyrzuty z powodu swej dotychczasowej podejrzliwości.
— A czy masz także kopertę? — zapytał.
— Spaliłem ją, zanim jeszcze list przeczytałem. Ale nie było na niej znaczka pocztowego. List został mi doręczony przez posłańca.
— Czy mam list zatrzymać u siebie i zastanowić się nad nim do jutra? — zapytał Utterson.
— Pragnąłbym, byś zamiast mnie samego sprawę rozstrzygnął — brzmiała odpowiedź. — Straciłem bowiem do siebie samego zaufanie.
— Dobrze, zastanowię się nad tą sprawą — odrzekł adwokat. — A teraz jeszcze jedno słowo: więc to Hyde podyktował w twym testamencie ten ustęp, dotyczący „zniknięcia“ twego?
Na te słowa doktór Jekyll zachwiał się, jakby miał zemdleć. Zacisnąwszy usta, potakiwał tylko głową.
— Domyśliłem się — rzekł Utterson. — Miał więc zamiar cię zamordować. Prawdziwe szczęście twoje, że los zrządził inaczej.
— Nietylko to jest mojem szczęściem, lecz jeszcze wiele, wiele innych rzeczy — odparł doktór uroczyście. — Dostałem nauczkę — o Boże — i jaką nauczkę! — I zakrył na chwilę twarz rękoma.
Wychodząc z domu przyjaciela, Utterson zatrzymał się na chwilę w hollu i wymienił ze służącym Poole kilka słów.
— Właśnie przychodzi mi na myśl — rzekł — że doręczono tu dziś list; jakże mniej więcej wyglądał posłaniec?
Ale Poole oświadczył stanowczo, że żadnego dziś nie przyniesiono listu.
— Była tylko poczta, ale i ta zawierała same druki — dodał po pewnym namyśle.
Ta wiadomość wtrąciła Uttersona w arcy-niepokój. Widocznie list doręczono w laboratorjum, a kto wie, czy wogóle nie był tam napisany. O ile to zaś miało miejsce, należało traktować sprawę z zupełnie innego punktu widzenia i z jeszcze większą ostrożnością.
Na ulicy dolatywały Uttersona bezustanne wrzaski sprzedawców gazet: „Dodatek! Straszliwe zamordowanie posła!“ To więc było „kazanie“ nad grobem jednego jego przyjaciela i klijenta. Mimowoli ogarnął go lęk, że nieposzlakowane dotąd nazwisko drugiego przyjaciela mogłoby przez ten skandal, jakby przez wir, być wciągnięte do bagna. W każdym razie była to wysoce drażliwa sprawa, którą on, Utterson, miał teraz rozstrzygnąć.
Pomimo więc, że zawsze do siebie samego wielkie miał zaufanie, tym razem uczuł potrzebę z kimś się naradzić.
Niebawem siedział w swem mieszkaniu przy kominku, a naprzeciw niego pierwszy jego sekretarz Guest. Na stoliku między obydwoma fotelami stała flaszka bardzo starego wina, które długie lata spoczywało w piwnicy mecenasa. Nad Londynem wisiała tak gęsta mgła, że latarnie na ulicach migotały jak robaczki świętojańskie. Poprzez ten istny wał mgieł życie olbrzymiego miasta tętniło jakby przytłumione. Pokój zaś mecenasa był jasny i mile ogrzany ogniem kominka. We flaszce nie było już śladu cierpkości; królewskie złoto wina zmiękło z czasem, podobnie jak farby na witrażach miękną. Żar jesiennych gorących godzin popołudniowych w winnicach miał się teraz obudzić, by rozproszyć mgły londyńskie. Niepostrzeżenie mecenas stawał się coraz bardziej miękki. Przed nikim nie miał tak mało tajemnic jak przed Guestem; zdaje się, że było ich nawet o kilka mniej, niż sam sądził. Guest często bywał urzędowo u doktora Jekylla, znał służącego Poola i musiał prawdopodobnie słyszeć o stanowisku, jakie Hyde w domu doktora zajmował. Mógł więc wcale dobrze się orjentować a temsamem i wnioski wyciągać. Czyż nie było zatem wskazane pokazać mu list, wyjaśniający może tajemnicę. A ponadto Guest, jako doskonały grafolog, mógłby zapewne więcej z niego wyczytać, niż każdy inny człowiek. Będąc zaś niezwykle doświadczonym prawnikiem, z pewnością wypowie jakieś zdanie o tem tak dziwnem piśmie, na podstawie którego to zdania on, Utterson, będzie może mógł dalsze swoje zachowanie w całej sprawie ustalić.
— To smutna nad wyraz historja z biednym posłem Sir Danversem — odezwał się po tych rozmyślaniach do swego sekretarza.
— Tak, panie mecenasie, niezwykle smutna i dlatego też wstrząsnęła całym Londynem — odparł Guest. — Owe indywiduum bezsprzecznie musi być obłąkane.
— Pragnąłbym bardzo usłyszeć o nim pańskie zdanie — odrzekł Utterson. — Mam oto tutaj pismo skreślone jego ręką. Zaznaczam jednakowoż, że sprawa ta powinna zostać między nami, gdyż sam nie wiem, co z nią mam począć; na wszelki sposób jest ona niezwykle ponura. — I wręczając mu list dodał: Przypuszczam, że zajmie pana bardzo, wszak jest to autograf mordercy.
Oczy Guesta rozjaśniły się; usiadł natychmiast przy stoliku i zaczął pismo badać z istną pasją.
— Nie, panie mecenasie — to nie jest warjat, ale charakter pisma jest niezwykle dziwaczny.
— A zdaje mi się, że wszystko przemawia także, za nadzwyczajnie dziwacznym pisarzem — dodał adwokat.
— Czy ten list dał panu dr. Jekyll? — zapytał nagle sekretarz. — Im dłużej się w to pismo wpatruję, tem bardziej wydaje mi się znajome. Czy nie posiada pan jakiego listu doktora Jekylla?
— Owszem, mam ich wiele, a nawet tu przy sobie mam ostatni bilecik, którym zaprosił mnie onegdaj do siebie.
— Czy wolno mi go zobaczyć? Tylko na momencik.
Utterson wyjął z portfelu bilet i wręczył go swemu sekretarzowi.
— Dziękuję. — I Guest położył bilet obok pisma Hydego.
Przez pewien czas porównywał dokładnie oba charaktery pisma, potem oddał Uttersonowi bilet i list.
— Dziękuję — rzekł — to bardzo ciekawe dwa autografy.


...Przez pewien czas porównywał dokładnie oba charaktery pisma...

Przez chwilę obaj milczeli. Utterson walczył ze sobą samym. A potem nagle zapytał:
— Dlaczego pan porównywał oba pisma?
— Otóż, panie mecenasie, znalazłem dziwne między niemi podobieństwo. Oba pisma są pod wieloma względami wprost identyczne i tylko w odmiennych kierunkach pochylone.
— A to naprawdę coś nadzwyczajnego! — zawołał Utterson podniecony.
— Tak, to bardzo dziwne — brzmiała odpowiedź Guesta.
— Chciałbym pana prosić, byś o tym liście nikomu nie wspominał, prawda? — rzekł adwokat.
— Ależ ma się rozumieć — odparł sekretarz — pojmuję to najzupełniej.
Ledwie zaś Utterson, pożegnawszy Guesta, wszedł do swej sypialni, schował list natychmiast do kasy.

— Henry Jekyll fałszuje więc listy w interesie mordercy! — szepnął do siebie samego i dreszcz przeszedł go po całem ciele.



DZIWNA CHOROBA DOKTORA LANYONA.

Czas upływał szybko. Wyznaczono nagrodę w kwocie wielu tysięcy funtów, gdyż odczuwano morderstwo, dokonane na pośle Danversie, jako cios dla ogółu. Ale Hyde znikł z widnokręgu policji, jakgdyby nigdy nie istniał. Wyciągnięto natomiast z przeszłości jego wiele złych sprawek na światło dzienne; zastraszające przykłady jego dzikiego i wprost bezmyślnego okrucieństwa, jego dziwaczne zachowanie się wogóle i nienawiść, która zdawała się cały jego żywot wypełniać. Nie dowiedziano się jednakowoż niczego, coby mogło zdradzić miejsce jego obecnego pobytu. Od chwili, w której opuścił dom na Soho po dokonanym na Danversie morderstwie, zginął poprostu wszelki po nim ślad. Tak upływały tygodnie, a Utterson powoli zaczynał się uspokajać i wracać do równowagi. Doszedł nareszcie do przekonania, że zniknięcie Hydego było dostateczną pokutą za śmierć Danversa. I z chwilą, gdy zły wpływ Hydego na doktora Jekylla był usunięty, rozpoczął on jakby całkiem nowe życie. Przestał odosabniać się, zaczął znowu odwiedzać swych przyjaciół i brał także udział w ich wspólnych zebraniach towarzyskich. Doktór Jekyll znany był zawsze z swej dobroczynności, teraz mówiono wprost o jego świątobliwości. Pracował dużo, wychodził często na spacer i czuł się bardzo dobrze. Twarz jego stała się jakby pogodniejsza i bardziej szczera, poznawano po niej wewnętrzne jego zadowolenie, że do czegoś się przydaje. I tak żył w spokoju przeszło dwa miesiące.
W pierwszych dniach stycznia Utterson był w małem gronie przyjaciół u Jekylla na kolacji. Do tego grona należał także doktór Lanyon, a gospodarz często zwracał oko swoje to na niego, to na Uttersona, jak ongiś przed laty, kiedy wszyscy trzej nierozerwalnymi byli przyjaciółmi. W kilka dni później Jekyll był dla Uttersona niedostępny.
— Pan doktór nie może nikogo przyjmować — objaśniał służący Poole.
Taksamo rzecz się miała, gdy adwokat po pewnym czasie znowu zjawił się w domu przyjaciela. Ponieważ w ostatnich dwóch miesiącach prawie codziennie widywał się z Jekyllem, ten obecny powrót jego do samotności nie podobał mu się. Udał się przeto do doktora Lanyona, by usłyszeć jego zdanie o nowem zachowaniu się wspólnego przyjaciela.
Spostrzegłszy Lanyona, przeraził się wyglądem jego niesłychanie zmienionym. Na twarzy jego wypisany był najwyraźniej wyrok śmierci. Kwitnący jeszcze przed kilkoma dniami mężczyzna zbladł w zastraszający sposób, schudł i wogóle robił wrażenie starca. Bardziej jednak, niż te zewnętrzne oznaki upadku sił, przeraził Uttersona wzrok i zmieniona cała istota przyjaciela, z której przemawiał jakiś straszliwy wstrząs w głębi duszy. Trudno było przypuszczać, by lekarz lękał się śmierci, a mimoto Utterson innego znaleźć nie mógł wytłumaczenia na tę niebywałą zmianę.
— On jako lekarz — tak adwokat rozumował — musi stan swój znać, musi wiedzieć, że dni jego są policzone, a ta właśnie świadomość jest jednak ponad jego siły.
Kiedy zaś wyraził przyjacielowi wprost swój niepokój co do jego wyglądu, Lanyon z dziwną równowagą i spokojem oświadczył mu, iż wie, że jest stracony.
— Miałem atak — ciągnął dalej — z którego się już nie podźwignę. Chodzi najwyżej jeszcze o parę tygodni. No tak, życie moje było piękne i miłe. Kochałem je, wierzaj mi, że kochałem życie zawsze bez wszelkich medytacji. Teraz zaś myślę chwilami, że gdybyśmy wszystko wiedzieli, chętniebyśmy się z tego świata wynieśli.
— Jekyll zdaje się również jest chory — zauważył Utterson. — Czy widziałeś go może w ostatnich dniach?
W tym momencie twarz Lanyona dziwnie się skurczyła i drżąca dłoń jego robiła nerwowo gest odpychający.
— Nie chcę go nigdy więcej widzieć, ani też o nim słyszeć! — zawołał silnym, ale niepewnym głosem. — Zerwałem z tym człowiekiem raz na zawsze i proszę cię, zaoszczędź mi wszelkiego wspomnienia o kimś, kto dla mnie nie istnieje.
Utterson oniemiał i dopiero po dłuższej pauzie zapytał:
— Czy nie mógłbym naprawdę czegoś jeszcze uczynić? Wszak jesteśmy starymi przyjaciółmi — — i w tem życiu chyba już nowych przyjaciół nie znajdziemy...
— Absolutnie niemożliwe — odrzekł Lanyon, — Zresztą zapytaj go sam.
— Nie chce mnie przyjąć — rzekł Utterson.
— To mnie wcale nie dziwi — brzmiała odpowiedź Lanyona. — Po mojej śmierci będziesz może w możności rozpoznać, po czyjej stronie w tym wypadku była słuszność. Ja sam ci dziś nic opowiedzieć nie mogę. A jeśli chcesz tu teraz u mnie zostać i rozmawiać ze mną o czem ci się podoba, to proszę cię o to. O ile zaś nie możesz unikać tego przeklętego tematu, to odejdź z Panem Bogiem, bo wierzaj mi, że nie mogę znieść takiej rozmowy.
Zaraz po powrocie do domu, Utterson usiadł przy biurku i napisał list do Jekylla. Żalił się na to, że go Jekyll nie chciał przyjąć i dopytywał o przyczyny pożałowania godnego zerwania z Lanyonem. Nazajutrz otrzymał długą odpowiedź w słowach dziwnie patetycznych, których sens jednakowoż miejscami był zupełnie niejasny.
— Spór z Lanyonem nie da się żadną miarą naprawić. Nie robię naszemu staremu przyjacielowi żadnego wyrzutu — pisał Jekyll — ale jestem zupełnie jego zdania, że się już nigdy zejść nie możemy. Zamierzam teraz wieść żywot jaknajdalej idącego odosobnienia się. Nie dziw się i nie miej wątpliwości co do naszej przyjaźni z tego powodu, że i dla ciebie dom mój będzie nazawsze zamknięty. Musisz się na to zgodzić, że ciemną drogą swoją kroczyć będę samotny. Sam nałożyłem na siebie karę, której ci opisać nie mogę. Tylko tyle mogę ci powiedzieć: jeżeli jestem jednym z największych grzeszników, to zarazem i największym męczennikiem. Nigdybym nie był wierzył, że na tym świecie jest miejsce na tyle bezgranicznych cierpień i straszliwości. Ty, Uttersonie, jedno tylko uczynić możesz dla rozjaśnienia mego losu: respektować moje milczenie.
Utterson był poprostu przybity. Niesamowity wpływ Hydego ustał, Jekyll powrócił do swych dawnych prac i przyjaciół; jeszcze przed tygodniem wszystko przemawiało za miłą i pełną czci starością jego, a teraz w jednej chwili stosunki jego przyjacielskie, spokój jego duszy, cała treść jego życia, rozbiły się poprostu w kawałki. Tak olbrzymia i niespodziewana zmiana wyglądała na obłęd, ale zachowanie się i słowa Lanyona pozwalały domyślać się głębszego powodu.
W tydzień później Dr. Lanyon musiał położyć się do łóżka, a po niespełna czternastu dniach już nie żył. Wieczorem po pogrzebie, który do głębi wstrząsnął wszystkich, Utterson w gabinecie swoim zamknął się na klucz i wyjął z szuflady dużą kopertę, którą zmarły jego przyjaciel własnoręcznie zaadresował i zapieczętował. „Prywatne: tylko do rąk własnych J. G. Uttersona; w razie przedwczesnego zgonu jego, bez czytania zniszczyć“ — tak brzmiał uroczysty napis, a adwokat bał się poprostu zaznajomić z treścią pisma.
— Pogrzebałem dziś jednego przyjaciela — mówił do siebie zcicha — kto wie, czy to pismo nie będzie mnie kosztowało drugiego?
Ale po chwili lęk własny wydawał mu się nieszczerością, rozpieczętował przeto pismo. Wewnątrz znajdowała się druga koperta, również zapieczętowana, z napisem: „Otworzyć dopiero po śmierci lub zniknięciu Dr. Henry’ego Jekylla“.
Utterson własnym nie chciał wierzyć oczom. Tak, tutaj najwyraźniej było napisane: — „zniknięciu“, a więc taksamo, jak w zwarjowanym testamencie Dr. Jekylla, dawno mu już zwróconym. Znowuż więc myśl „zniknięcia“ w połączeniu z nazwiskiem D-ra Jekylla! Ale w testamencie myśl ta wyłoniła się pod nieszczęsnym wpływem Hydego, tam też miała aż nazbyt jasny i okropny cel. Lecz co mogła ona znaczyć w piśmie Dr. Lanyona?
Utterson poczuł silną chęć nie uwzględnienia zakazu i rozwiązania natychmiastowego zagadki. W końcu jednak honor zawodowy i wierność wobec zmarłego przyjaciela pokonały ciekawość i koperta z pismem Dr. Lanyona spoczęła na dnie najtajniejszej skrytki kasy.

Ale chwilowe pokonanie ciekawości nie przeszkodziło bynajmniej, by Utterson bezustannie nie myślał o piśmie zmarłego przyjaciela. Im dłużej zaś nad niem się zastanawiał, tem mniejszą czuł tęsknotę za towarzystwem pozostałego przy życiu przyjaciela. Był wprawdzie dlań nadal przyjaźnie usposobiony, ale myślał o nim z niepokojem i trwogą. Dowiadywał się też kilkakrotnie u służącego Poola o stanie zdrowia Jekylla, lecz relacje, jakie otrzymywał, dały mu znowu tylko dużo do myślenia. Doktór zamykał się coraz bardziej w swym gabinecie laboratoryjnym, a często tam nawet sypiał. Był strasznie przygnębiony i cichy i nic prawie już nie pracował. Miało się wrażenie, że ciąży mu coś okropnego na sercu. Utterson z czasem tak się do tych relacyj przyzwyczaił, że coraz rzadziej zaglądał do domu przyjaciela.



ZDARZENIE PRZY OKNIE.

Pewnej niedzieli, gdy Utterson odbywał zwykłą swoją z Enfieldem przechadzką, dostali się przypadkiem na znaną nam uliczką, a gdy stanęli przed bramą dziwnego domu, Enfield odezwał się:
— No, ta historja przynajmniej się skończyła. Chyba już o Hydem nigdy nic nie usłyszymy!
— Mam nadzieję, że nie — odrzekł Utterson. Czy opowiedziałem ci już, żem go razu jednego widział i zupełnie taksamo jak ty uczuł do niego nieprzezwyciężony wstręt?
— To było nieuniknione. Widzieć go i czuć do niego odrazę, to było jedno i tosamo — odparł Enfield. — Ale nawiasem mówiąc, za jakiego musiałeś uważać mnie osła, myśląc, że nie wiem, iż ta niesamowita buda tutaj jest oficyną domu doktora Jekylla?
— Tak, więc naprawdę stwierdziłeś to? — rzekł Utterson. — W takim razie moglibyśmy teraz wejść na podwórze i oglądnąć sobie okna. Prawdę mówiąc, jestem o biednego Jekylla trochę niespokojny. I mam wrażenie, że obecność przyjaciela mogłaby mu sprawić ulgę, nawet, jeżeli zostaniemy na dziedzińcu.
Podwórze było bardzo chłodne i nieco wilgotne. A pomimo, że był piękny, słoneczny poranek, tutaj dziwny jakiś panował zmrok. Środkowe z trzech okien było nawpół otwarte, a tuż przy niem Utterson ujrzał doktora Jekylla z twarzą nieskończenie smutną.
— Halo! Jekyll! — zawołał. — Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej.
— Średnio, średnio, Uttersonie — odrzekł smutnie doktór — nawet mniej niż średnio. Ale mam w Bogu nadzieję, że to wogóle już długo nie potrwa.
— Zadużo siedzisz w pokoju — zawołał Utterson. — Powinieneś wyjść na świeże powietrze i pobudzić trochę cyrkulację krwi, jak Enfield i ja to czynimy. Czy wolno mi ci go przedstawić? Pan Enfield, mój kuzyn, pan doktór Jekyll. A teraz bierz swój kapelusz, zejdź do nas na dół i przejdź się z nami trochę!
— To bardzo pięknie z twej strony — odparł Jekyll z westchnieniem, — chętniebym z wami się przeszedł, ale nie, nie, nie, to zupełnie niemożliwe, nie wolno mi. Lecz wierzaj mi, Uttersonie, że naprawdę jestem ucieszony, że mogę cię widzieć. Najchętniej bym ciebie i twego kuzyna zaprosił do siebie tutaj na górę, ale niestety pokój nie jest jeszcze w porządku.


— Halo! Jekyll! — zawołał. — Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej.

— W takim razie będzie najlepiej — odparł adwokat serdecznie — jeżeli my tu zostaniemy na dole i stąd dalej z tobą będziemy gawędzili.
— Otóż to właśnie i ja chciałem zaproponować — odparł doktór z uśmiechem. — Lecz zaledwie te słowa wypowiedział, uśmiech jego nagle jakgdyby się urwał, a w jego miejsce na twarzy doktora tak bezdenny malował się przestrach i taka czarna rozpacz, że obu panom na dole krew w żyłach zakrzepła. Widzieli tę twarz tylko przez krótką chwilę, bo okno natychmiast zostało zamknięte, ale ta chwila zupełnie wystarczyła.
Opuścili więc podwórze nie mówiąc do siebie ani słowa. Również i uliczkę przeszli w milczeniu i dopiero gdy dostali się na jedną z głównych ulic, gdzie nawet w niedzielę panował pewien ruch, Utterson rzucił wzrok na swego towarzysza. Obaj byli bladzi, a w ich oczach malowało się przerażenie.
— Boże, zlituj się nad nami! — wyszeptał Utterson.

Enfield natomiast potakiwał tylko bardzo poważnie i szedł w milczeniu dalej.



OSTATNIA NOC

Utterson siedział po wieczerzy przy kominku, gdy ku zdumieniu jego wszedł do pokoju służący doktora Jekylla.
— A to co? Poole? Cóż cię o tak późnej porze do mnie sprowadza? — zawołał Utterson mocno zdziwiony. Przypatrzywszy się zaś bliżej twarzy służącego, dodał zaniepokojony:
— Cóż to się dzieje? Czy pan doktór może zachorował?
— Panie Utterson — rzekł służący — tam coś nie jest w porządku.
— Proszę siadać. A tu jest szklanka wina dla ciebie rzekł adwokat. — Wypocznij sobie chwilkę, a potem opowiedz mi spokojnie wszystko.
— Pan mecenas wie wszak, jakim mój pan zazwyczaj bywa — rozpoczął Poole — i że od pewnego czasu zamknął się w swej pracowni. Ale to, co się tam teraz dzieje, wydaje mi się czemś niesamowitem, jak mi Bóg miły, czemś niesamowitem, Panie Utterson, ja się — boję!...
— Ależ, mój kochany — rzekł mecenas nieco zaniepokojony, — mów wyraźniej. Czego się właściwie boisz?
— Już od tygodnia się boję — odrzekł Poole, omijając uparcie pytanie, zadane mu przez mecenasa — a teraz już poprostu wytrzymać nie mogę.
Wygląd służącego dawał słowom jego tem bardziej tajemnicze znaczenie. Całe zachowanie się jego było zupełnie inne niż zwykle i tylko przy pierwszych swych trwożnych słowach raz jeden przelotnie spojrzał mecenasowi w oczy. Ale i w tej chwili siedział jakby oszołomiony, trzymając na kolanach szklankę wina, której jeszcze nie tknął, z wzrokiem wlepionym w dywan.
— Nie mogę tego już wytrzymać! — powtórzył.
— Bądźże rozsądny, Poole — uspokajał go mecenas — i powiedz mi nareszcie, co tam się dzieje. Z całego zachowania się twego poznaję, że musi to być coś poważnego.
— Sądzę, że stało się tam coś strasznego — wykrztusił służący głosem chrapliwym.
— Coś strasznego! — zawołał mecenas przerażony i prawie że już oszołomiony. — Co to ma znaczyć, Poole?
— Nie mam odwagi wypowiedzieć tego, co mi się zdaje — brzmiała odpowiedź — ale czy nie zechciałby pan mecenas pójść ze mną i sam się przekonać?
Utterson zerwał się z fotela i poszedł po kapelusz i palto. To była jego odpowiedź. Ale zauważył ze zdziwieniem olbrzymią ulgę, jaka malowała się na twarzy służącego. Jeszcze bardziej zaś dziwiło go, że Poole, oddalając się z pokoju, zostawił nietkniętą szklankę wina na stole.
Była nieprzyjemna, mroźna noc marcowa, oświetlona bladym księżycem, otoczonym pędzącemi strzępami chmur. Wiatr, siekąc niemiłosiernie po twarzy, utrudniał rozmowę na ulicy. Zresztą miało się wrażenie, że to on wymiótł ludzi z ulic, a przynajmniej Uttersonowi wydawało się, że jeszcze nigdy tej dzielnicy Londynu nie widział tak opustoszałej. A właśnie dziś, bardziej niż kiedykolwiek w życiu, czuł gwałtowną potrzebę zobaczyć człowieka i do niego przylgnąć, gdyż mimo największych wysiłków, nie mógł pozbyć się przeczucia — wielkiego nieszczęścia. Kiedy stanęli nareszcie przed domem Jekylla, wszystko było pełne kurzu, a cienkie drzewka w ogrodzie smagały się wzajemnie gałązkami. Poole, który przez całą drogę zawsze był o parę kroków naprzód, stanął teraz na środku chodnika, zdjął mimo przejmującego zimna kapelusz i wycierał sobie czerwoną chustką spocone czoło. Ale pot, który lał się z jego czoła, nie był bynajmniej wywołany natężającym marszem, lecz widocznym strachem, który go poprostu dławił. Twarz Poola była w tej chwili biała jak kreda, a kiedy mówił, głos jego brzmiał jakby z pękniętego wydobywał się garnka.
— Dzięki Bogu, panie mecenasie — rzekł — żeśmy już tutaj. I daj Boże, by się nic złego nie stało.
— Biedny Poole — rzekł mecenas.
Teraz służący w sposób bardzo delikatny zapukał do bramy, która się jednakowoż otwarła tylko o tyle, o ile dopuszczał łańcuch bezpieczeństwa. Głos z wewnątrz zapytał:
— Czy to ty, Poole?
— Tak, tak — odparł służący — otwórz!
Holl, do którego weszli był jasno oświetlony. Na kominku buchał wielki ogień, a naokoło niego stała cała służba domowa doktora Jekylla, mężczyźni i kobiety, skupieni jak trzoda owiec.
Na widok Uttersona pokojówka wybuchła histerycznem łkaniem, a kucharka krzyknęła:
— Bogu niech będzie chwała — pan Utterson! — i pobiegła ku niemu, jak gdyby go chciała uścisnąć.
— Cóż wy tu wszyscy robicie? — zawołał mecenas z oburzeniem. — To absolutnie nie w porządku, wcale nie na miejscu, panu waszemu by się to z pewnością nie podobało!
— Oni wszyscy także się boją — rzekł Poole.
Nastąpiło głuche milczenie, nikt nie odpowiedział mecenasowi, tylko pokojówka zaczęła jeszcze głośniej szlochać.
— Stul gębę! — krzyknął na nią Poole z gwałtownością, zdradzającą, do jakiego stopnia jego własne nerwy były rozstrojone.
W chwili, gdy dziewczyna tak nagle poczęła znowu szlochać, cała służba zerwała się jak zlęknione stado i wlepiła w trwożnem wyczekiwaniu wzrok w drzwi wewnętrzne.
— A teraz — zwrócił się Poole do chłopaka od czyszczenia noży — podaj mi świecę, bo chcemy nareszcie sprawę gruntownie zbadać.
Potem poprosił Uttersona, by poszedł za nim i zaprowadził go na podwórze, wiodące do laboratorjum w oficynie.
— Teraz, panie mecenasie — rzekł po drodze — proszę stąpać możliwie jaknajciszej. Pragnąłbym bowiem, by pan mógł słuchać, ale by kroków pańskich nie słyszano. I proszę uważać: gdyby mu wpadło na myśl pana do siebie wezwać, niech pan do niego nie wchodzi.
To zupełnie nieoczekiwane zakończenie o mało co nie wyprowadziło Uttersona z jego równowagi psychicznej, ale skupił w sobie całą odwagę i poszedł za służącym do laboratorjum, gdzie stanęli tuż pod drzwiami gabinetu doktora Jekylla. Tutaj Poole dał mu znak, by został na swojem miejscu i nadsłuchiwał, sam zaś, postawiwszy świecę na podłodze, wszedł z wielką i ostentacyjną rezolutnością na schodki, wiodące do gabinetu i drżącą nieco ręką zapukał do drzwi.
— Proszę wielmożnego pana, pan mecenas Utterson chce się z wielmożnym panem doktorem widzieć — zawołał głośno, dając jednocześnie mecenasowi znak, by dobrze słuchał.
Z wnętrza odpowiedział głos pełny boleści:
— Powiedz panu mecenasowi, że nikogo nie przyjmuję.
— Tak, wielmożny panie — rzekł Poole, a w głosie jego brzmiał poniekąd triumf.
Zabrawszy świecę, poprowadził Uttersona do wielkiej kuchni laboratorjum.
— Panie mecenasie — rzekł służący i patrzył Uttersonowi bystro w oczy — czy to był głos mojego pana?
— Wydawał mi się rzeczywiście zmieniony — odparł adwokat; był wprawdzie całkiem blady, ale mimoto spojrzał najspokojniej w oczy służącego.


— Panie mecenasie — rzekł służący — czy to był głos mojego pana?

— Zmieniony? Hm, to za mało! Od dwudziestu lat jestem tutaj w służbie i niemiałbym znać głosu mego pana? Nie, panie Utterson, pan mój został zamordowany i usunięty przed tygodniem, wtedy, kiedyśmy słyszeli jak głośno błagał Boga o pomoc. To zaś, co tam zamiast mego pana zostało i dlaczego zostało, znane jest tylko Panu Bogu w niebie, panie Utterson.
— To bardzo dziwna historja, Poole, wprost niezrozumiała rzecz — odparł Utterson i począł gryźć paznokcie. — Ale przypuśćmy, że masz słuszność, Poole, przypuśćmy, że doktór Jekyll został zamordowany, cóżby wtedy mogło mordercę skłonić do pozostania na miejscu zbrodni? Nie, nie, to zupełnie niemożliwe, to nam sprawy wyjaśnić nie może.
— Pana mecenasa trudno zadowolić, ale mnie się to jednak uda — rzekł Poole. — Otóż proszę mnie wysłuchać. Przez cały ubiegły tydzień on, czy też to, co tam w tym pokoju się znajduje, przez cały tydzień dniem i nocą wołał o jakąś medycynę, ale nie mógł nigdy dostać odpowiedniej. Prawda, że doktór miewał nieraz i dawniej zwyczaj zlecenia swoje pisać na kartce papieru i wyrzucać ją na schodki przed swoim gabinetem. Przez cały zaś ubiegły tydzień nic innego nie widzieliśmy jak takie kartki, gdyż drzwi były zawsze zamknięte a nawet jedzenie musieliśmy zostawiać na schodkach, by je sobie mógł później, kiedy już nikogo z nas nie było, wszmuglować do pokoju. I proszę sobie wyobrazić, panie mecenasie, codziennie — ale co ja też mówię — dwa lub trzy razy dziennie otrzymywaliśmy te zlecenia i zażalenia, a ja biegałem po wszystkich wielkich drogerjach w mieście. Za każdym jednak razem, gdym to napisane lekarstwo przynosił, wylatywała z gabinetu świeża kartka, z poleceniem, bym je odniósł, bo nie jest czyste i druga kartka do innej firmy. To lekarstwo zdaje się było za wszelką cenę potrzebne, tylko kto wie do czego.
— Czy masz może przy sobie jedną z takich kartek? — zapytał Utterson.
Poole przeszukiwał swoje kieszenie i wydobył nareszcie zmiętą kartkę blokową, którą mecenas, pochyliwszy się nad świecą, uważnie czytał. Treść jej brzmiała: „Z najlepszemi poleceniami od Dr. Jekylla do panów Maw et Co. i zapewnieniem, że ostatnia posyłka jest nieczysta i do zamierzonego celu zupełnie nieużyteczna. W ubiegłym roku panowie dostarczyliście d-rowi Jekyllowi większej ilości tego preparatu, uprasza więc, byście panowie zechcieli czynić staranne poszukiwania, czy nie mają na składzie jeszcze pewnej ilości tego preparatu i przesłać mu go natychmiast. Cena żadnej nie odgrywa roli. D-rowi Jekyllowi preparat jest niezbędnie potrzebny“. Do tego miejsca pismo brzmiało zupełnie spokojnie. Ale na samym końcu jednak wyszedł na jaw wielki niepokój piszącego, bo dopisek brzmiał: „Na miłość Boską, proszę mi koniecznie wyszukać preparat!“
— To dziwna kartka, — rzekł Utterson, a potem dodał ostro: — Ale skądże ta kartka znajduje się u ciebie?
— Subjekt u Maw et Co. był tak zirytowany, że rzucił mi ją prawie że w twarz — odrzekł Poole.
— To przecież jest bezsprzecznie pismo doktora, prawda? — ciągnął mecenas dalej.
— I mnie się wtedy tak wydawało, — odparł służący z wyraźną niechęcią, a potem, jakby zdobywszy się na odwagę, dodał: — Ale co znaczy charakter pisma, przecież widziałem jego samego.
— Jego samego? — powtórzył Utterson. No i co?
— Otóż to właśnie, — odparł Poole. — Było to tak: wszedłem nagle z ogrodu do sali wykładowej. On zdaje się na chwilkę przedtem, wymknął się ze swego gabinetu, by czegoś poszukać, bo drzwi były uchylone. Stał na samym końcu sali i szukał czegoś między epruwetkami. Widziałem go wtedy tylko przez chwilkę, kiedy usłyszawszy moje kroki, wydał przytłumiony okrzyk i jednym susem powrócił do swego gabinetu. Widziałem go, jak powiadam, tylko przez chwilkę, ale ona wystarczyła, by mi włosy dębem stanęły. Jeżeli to był mój pan, to pocóż miał na twarzy maskę? Jeżeli to był mój pan, dlaczego uciekł przedemną z piskiem, jak szczur? Wszak już tak długo u niego służyłem. A zresztą... — i Poole zakrył twarz rękoma.
— To są bezsprzecznie nader dziwne okoliczności, — rzekł Utterson, — ale mam wrażenie, że zaczynam się orjentować. Twój pan, zdaje się popadł w jedną z takich chorób, które dotkniętego nią człowieka męczą a zarazem zniekształcają. Ztąd, o ile się nie łudzę, zmiana w jego głosie, z tego powodu maska na twarzy i dlatego wreszcie jego żądza dostania lekarstwa, po którem biedaczysko się spodziewa, że go jednak może wyleczy. Daj Boże, by to nie było złudzeniem z jego strony. Takie jest moje wyjaśnienie sprawy: jest ono dość smutne, mój Poole, a prawie że straszne, jeśli się nad niem dobrze zastanowimy, ale jest proste i logiczne, naturalne i konsekwentne i uwalnia nas od wszelkich przesadnych niepokojów.
— Panie Utterson — odparł służący, a twarz jego przytem naprzemian bladła i czerwieniła się, — ta pokraka to stanowczo nie był mój pan. Jak mi Bóg miły, że nie. Mój pan, — tu rozglądnął się na wszystkie strony i jął mówić szeptem — mój pan był piękną, wysoką postacią, to zaś jest prawie już — karzeł.
A kiedy Utterson próbował coś wtrącić, Poole gwałtownie zawołał:
— Nie, nie, nie, czy pan może przypuścić, że ja po dwudziestu latach jeszczebym nieznał swego pana? Czy pan sądzi, że nie wiem do jakiej wysokości głowa jego sięga w drzwiach, ja, który go codziennie rano tutaj widywałem? Nie, panie mecenasie, ta istota w masce nigdy nie była doktorem Jekyllem i dlatego wierzę święcie, ze tam popełnione zostało morderstwo.
— Poole, odparł mecenas, — skoro to powiadasz, obowiązkiem moim będzie stwierdzić stan rzeczy. Pomimo, iż pragnąłbym uszanować spokój doktora i, pomimo, że ta kartka dużo daje mi do myślenia, ponieważ przemawia zatem, że doktór jeszcze żyje, uważam jednak za swój obowiązek, drzwi do jego gabinetu gwałtem otworzyć.
— O, panie Utterson, nareszcie zbawienne słowo! — zawołał służący.
— Ale teraz pytanie najważniejsze, — dodał Utterson, — kto drzwi wyważy?
— Pan mecenas i ja, — brzmiała nieustraszona odpowiedź.
— To było pięknie powiedziane, — odrzekł mecenas — i jakikolwiek by też sprawa wzięła obrót, rzeczą moją będzie dbać o to, byś ty, Poole, żadnych przez nią nie poniósł szkód.
— W laboratorjum znajduje się siekiera, — ciągnął Poole dalej — a pan mecenas mógłby uzbroić się w osękę kuchenną.
Mecenas podniósł to narzędzie i rzekł z powagą i naciskiem do służącego:
— Czy zdajesz sobie sprawę, Poole, że obaj podejmujemy się czegoś, co połączone jest dla nas z pewnem niebezpieczeństwem?
— Pan mecenas zdaje się ma słuszność — odrzekł służący.
— W takim razie konieczna jest wzajemna szczerość — rzekł Utterson. — Wszak my obaj myślimy więcej, niż wypowiedzieliśmy; powiedzmyż nareszcie to, co mamy na myśli! Prawda, żeś tej postaci zamaskowanej nie poznał, co, Poole?
— Tak, panie Utterson, poruszała się tak szybko i była tak skulona, że nie miałbym odwagi, przysiąc, iż ją naprawdę widziałem, — brzmiała odpowiedź służącego. — Ale gdyby mnie kto zapytał, czy nie był to może pan Hyde, odrzekłbym: sądzę, że tak. Bo postać była tasama a i ruchy zupełnie tesame. A zresztą któż inny mógłby tu się dostać bramą, prowadzącą do laboratorjum? Wszak pan mecenas pamięta, że Hyde w chwili dokonania morderstwa na pośle Danversie Karewie był w posiadaniu klucza od tej bramy? Ale to jeszcze nie wszystko. Nie wiem, panie Utterson, czy pan kiedyś widział tego Hydego?
— Tak, — odparł mecenas, — raz jeden z nim nawet mówiłem.
— W takim razie musi Panu, taksamo jak nam wszystkim tutaj, być wiadome, że było w nim coś niesamowitego, coś, co człowieka poprostu od niego odpychało. Nie umiem tego dokładnie wyrazić, ale zdaje mi się, że jeszcze najlepiej da się to w ten sposób określić: na widok tego Hydego dreszcz przeszywał człowieka do szpiku.
— Muszę przyznać, że i ja doznałem podobnego uczucia — rzekł Utterson.
— Gdy więc ta zamaskowana postać odskoczyła od epruwetek z chemikaljami zupełnie jak małpa i czmychnęła do gabinetu doktora Jekylla, przeszył mnie takisam dreszcz. Zdaję sobie doskonale sprawę, że każde twierdzenie ludzkie nie może być całkowicie pewne, wiem to zresztą także z książek, które czytałem, ale mimoto uczucie pozostaje uczuciem i dlatego mógłbym przysiąc na pismo święte, że był to — Hyde.
— Tak, tak, — odparł mecenas, — i moje obawy obracają się naokoło tego samego przypuszczenia. Od samego początku uważałem tę dziwną przyjaźń doktora z tym Hydem za coś niedobrego i przeczuwałem, że się źle skończy. Muszę ci przeto przyznać rację, Poole. I dlatego zaczynam wierzyć, że biedny pan twój został zamordowany i, że morderca dla niezrozumiałych celów został w pokoju swej ofiary. Musimy więc zabrać się do dzieła, by nareszcie sprawę wyświetlić. Wezwij jeszcze kogoś do pomocy!
Poole wrócił wnet z portjerem Bradshawem.
— Zbierz pan całą swoją odwagę — rzekł doń Utterson — wiem że ta niepewność i was wszystkich tutaj przygniata, ale właśnie dlatego mamy zamiar położyć jej kres. Poole i ja chcemy gwałtem dostać się do gabinetu doktora Jekylla. Gdy nam się rzecz uda, biorą wszystko na swoje dość szerokie barki. Ażeby zaś drabowi nie udało się spłatać nam figla i umknąć zanim się do gabinetu dostaniemy, pan wraz z kucharzem musicie uzbroić się w grube kije i stanąć na warcie przy bramie laboratorjum. Dajemy wam dziesięć minut czasu, byście posterunek swój zajęli.
Po wyjściu portjera Bradshava mecenas patrzył na zegarek, a potem odezwał się do służącego Poole:
— A teraz, mój kochany, my udamy się na nasze miejsce.
I uzbroiwszy się w haczyk kuchenny, cichaczem wraz z Poolem zbliżał się do drzwi, wiodących do gabinetu doktora Jekylla.
Po drodze zgasła im nagle świeca, a wśród ciemności, która ich otoczyła, słyszeli jednostajny szmer, dolatujący z ulic Londynu. Kiedy zaś, zapaliwszy na nowo świecę, dotarli do sali wykładowej, przylegającej do gabinetu doktora, usłyszeli nerwowe kroki, stąpające tam bezustannie.
— Tak wędruje przez cały dzień — szeptał Poole, a nawet przez większą część nocy. Tylko, kiedy dostaje z apteki nowe leki, następuje mała pauza. O, musi to być nieczyste sumienie, które taki ze sobą przynosi niepokój. W każdym kroku jest krew. A teraz, panie Utterson, wsłuchuj się pan z całą uwagą w te kroki i powiedz mi pan, czy w ten sposób stąpał kiedykolwiek mój pan?
W rzeczywistości kroki były dziwnie posuwiste i jakby nieludzkie. Różniły się też uderzająco od ciężkich, skrzypiących doktora Jekylla. Utterson westchnął i zapytał:
— A czy zresztą nigdy nic innego nie słychać?
Poole kiwnął głową i szepnął:
— Razu jednego słyszałem — szlochanie.
— Co? Szlochanie? — zapytał mecenas, który uczuł nagle nerwowy strach.
— Tak, było to jakby szlochanie kobiety, albo duszy straconej. Odszedłem wtedy z takiem uczuciem, że mi się samemu płakać chciało.
Po chwili Poole postawił świecę na stole sali wykładowej, wyciągnął z pod surduta topór, a mecenas szykował się również do ataku. Z zapartym oddechem obaj weszli na schodki, wiodące do drzwi gabinetu, z którego słychać było nadal ciągłe stąpanie.
— Jekyll — zawołał Utterson, stanąwszy przed drzwiami, muszę się z tobą koniecznie widzieć!
Czekał chwilę, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
— Zwracam ci uwagę, że mamy poważne podejrzenia i że cię widzieć muszę — ciągnął mecenas dalej głosem drżącym — jeżeli nie za twojem przyzwoleniem to — gwałtem!
— Uttersonie! — błagał głos od wewnątrz — na miłość boską, miej litość!
— Ależ to nie jest głos Jekylla, to jest Hyde! — krzyknął mecenas przerażony. — Rozbić drzwi Poole!
Poole podniósł siekierę do góry i silnym rozmachem uderzył w drzwi; uderzenie wstrząsnęło całym domem i drzwi wyskoczyły z zawias. Z gabinetu zaś słychać było jakby skrzek zwierzęcy, pełen rozpaczy. Znowu siekiera spadła z łoskotem na drzwi, których rama teraz pękła. Cztery razy jeszcze Poole w nie uderzył, ale drzewo było łykowate, a złożenie najlepszej roboty, tak że dopiero za piątem uderzeniem zamek rozpadł się na dwoje i reszta drzwi upadła na dywan wewnątrz gabinetu.
Jakby własnym hałasem i późniejszą nagłą ciszą zlęknieni, mecenas i Poole cofnęli się nieco w tył i wejrzeli do gabinetu. Wszystko było tam w największym porządku. Na stole świeciła się spokojnie lampa, na kominku trzaskał silny ogień, samowar nucił cichą piosenkę, na stole leżały papiery porządnie przygotowane i stało naczynie do herbaty. Słowem był to najspokojniejszy może w tej chwili zakątek w Londynie.
Na podłodze zaś, prawie w samym środku, leżało ciało mężczyzny, boleśnie skurczone i jeszcze podrygujące, Zbliżyli się na palcach, odwrócili ciało i ujrzeli twarz — Hydego. Miał na sobie za szerokie ubranie, odpowiadające rozmiarami swemi postaci doktora Jekylla. Mięśnie twarzy jego poruszały się jeszcze jakby śladem życia, ono samo zaś już uleciało. Po zgniecionej epruwetce w ręku nieboszczyka i silnym zapachu, rozlegającym się w gabinecie, Utterson poznał, że miał ciało samobójcy przed sobą.
— Przybyliśmy zapóźno — rzekł poważnie — zarówno do ratunku jak i do kary. Hyde poszedł do swego sędziego, my zaś teraz musimy szukać ciała twego pana.
Największą część budynku zajmowała sala wykładowa, wypełniająca prawie cały parter; nad nią znajdował się gabinet, tworzący górne piętro i wychodzący na podwórze. Z sali wykładowej prowadził kurytarz do bramy przy ulicy bocznej, z gabinetu zaś prowadziły do niej osobne schody. Oprócz tego było jeszcze kilka ciemnych komórek i obszerna piwnica.
Wszystkie te ubikacje Utterson i Poole poczęli teraz dokładnie przeszukiwać. W komórkach wystarczyło jedno spojrzenie oka, gdyż wszystkie były próżne i dawno już nie otwierane, jak to poznać było z kurzu, spadającego przy otwieraniu drzwi. Piwnica natomiast zapełniona była najniemożliwszemi gratami, pochodzącemi jeszcze z czasów chirurga, od którego doktór Jekyll przed laty dom odkupił. Ale ledwie otworzyli drzwi, przekonali się o bezsensowności dalszego szukania, gdyż u samego wejścia wisiała istna kotara z pajęczyny, która świadczyła, iż przez szereg lat noga ludzka tutaj nie stanęła.


...odwrócili ciało i ujrzeli twarz — Hydego.

Nigdzie nie było śladu doktora Jekylla. Poole tupał nogami po flisach posadzki kurytarza.
— Musi być chyba tutaj zagrzebany — rzekł i wsłuchiwał się w dźwięk.
— Albo uciekł — odezwał się Utterson i począł badać drzwi, prowadzące z gabinetu na boczną ulicę. Były zamknięte, a tuż pod niemi leżał klucz, zupełnie zardzewiały.
— Ten nie wygląda na to, by był często używany.
— Używany? — odparł Poole. — Czy pan mecenas nie widzi, że jest złamany.
— Rzeczywiście - potwierdził Utterson — a końce odłamane są również zardzewiałe.
Obaj popatrzyli w tej chwili na siebie zakłopotani.
— To przekracza mój rozum, Poole, wracajmyż do gabinetu.
W milczeniu weszli na schody, a wróciwszy do gabinetu rzucili nieśmiałe spojrzenie na nieboszczyka i poczęli dokładnie badać gabinet. Na jednym ze stolików widać było ślady pracy chemicznej: różne odpowiednio podzielone kupki białego proszku leżały na szklanych tackach, jakby przygotowane do eksperymentu, w którego wykonaniu nieszczęśliwcowi przeszkodzono.
— To jest właśnie ten proszek, który mu ciągle musiałem z drogeryj przynosić — rzekł Poole. — Właśnie, kiedy służący te słowa wyrzekł, woda, gotująca się w kotle na kominku wybiegła nagłe z sykiem. Zbliżyli się więc mimowoli do kominka, przy którym stał wygodny fotel, jakby czekając na tego, co miał w nim zasiąść do herbaty, do której wszystko było na małym stoliku przygotowane, bo nawet cukier leżał już na podstawce. Obok serwisu do herbaty leżała otwarta książka, a Utterson stwierdził ze zdumnieniem, że był to egzemplarz pobożnego dzieła, o którem Jekyll niejednokrotnie z wielkim wyrażał się szacunkiem. Tem bardziej zdziwić musiały Uttersona wpisane na marginesie kartek własnoręczne uwagi Jekylla, pełne przerażających bluźnierstw.
Badając w dalszym ciągu gabinet, stanęli przed dużem, obracającem się lustrem. Było ono teraz tak obrócone, że odbijał się w niem tylko różowy odblask żaru kominkowego, igrający na powale, ponieważ ogień połyskiwał stokrotnie w oszklonych szafach z chemikaljami.
— To zwierciadło dużo widziało dziwnych rzeczy, panie mecenasie.
— A jednak nic może nie jest bardziej dziwne niż ono samo — odparł mecenas. — Bo do czegóż właściwie Jekyll — przy tych słowach urwał nagle, ale po chwili przemógł się i dodał: — potrzebował takiego lustra?...
— To prawda, panie mecenasie — potakiwał Poole.
Potem stanęli przy biurku, na którem ujrzeli grubą kopertę, adresowaną własnoręcznie przez doktora Jekylla do Uttersona. Mecenas rozpieczętował ją i wypadło z niej kilka dokumentów. Jeden z nich zawierał testament, podobnie ekscentrycznie ułożony, jak ten, który Utterson przed pół rokiem Jekyllowi zwrócił. Tam zaś, gdzie przedtem wypisane było nazwisko „Edward Hyde“, adwokat przeczytał teraz z nieopisanem zdumieniem własne swoje imię i nazwisko. Ale i w tym testamencie była taksamo jak w pierwszym wyraźnie mowa o śmierci lub — „nagłem zniknięciu“ doktora Jekylla. Utterson patrzył to na służącego, to na dokument, a wreszcie i na nieżywego zbrodniarza, wyciągniętego na dywanie.
— Mam wrażenie, że mi się coś we łbie przewraca rzekł w końcu. — On był przez cały szereg dni panem tego dokumentu, nie miał najmniejszego powodu być dla mnie życzliwie usposobiony, musiał być wściekły, iż tym razem zupełnie został w testamencie pominięty, a mimo wszystko dokumentu nie zniszczył!
Po chwili Utterson podniósł drugi dokument. Była to kartka papieru z własnoręcznem pismem doktora Jekylla i datą u samej góry.
— Ach, Poole — zawołał adwokat — jeszcze dziś doktór był przy życiu i tutaj w tym pokoju. On musi więc jeszcze żyć, gdyż to wprost niemożliwe, by go w tak krótkim czasie mógł ktoś ztąd wynieść. Więc chyba tylko — sam uciekł?! Ale jeśli tak, dlaczego uciekł? I w jaki sposób mógł uciec? Tu już naprawdę rozum staje. Bo skoro doktór żyje, czemże się da wytłumaczyć samobójstwo Hydego? Mam przeczucie, że my tu teraz pana twego wciągamy w jakąś potworną katastrofę. Należy być przeto ostrożnym.
— A dlaczego pan mecenas nie czyta tej kartki? — zapytał Poole.
— Bo lęk niewymowny wstrzymuje mnie od tego — odrzekł adwokat poważnie. — Daj Boże, by nie był uzasadniony — dodał po chwili i począł czytać kartkę, zbliżywszy ją do ócz.
„Mój kochany Uttersonie! W chwili, gdy ta kartka dostanie się w twoje ręce, ja zniknąłem już z tego świata wśród okoliczności, których z góry przewidzieć nie mogłem. Uczucie i całe straszliwe moje położenie powiadają mi, że mój koniec jest pewny i bliski. Gdy nastąpi, przeczytaj najpierw relację, którą Lanyon miał ci, jak mi to powiedział, przesłać, a skoro będziesz jeszcze miał ochotę dowiedzieć się więcej, wtedy poświęć kilka chwil tym tu zeznaniom twego niegodnego i nieszczęśliwego przyjaciela — Henry Jekyll“.
— Gdzie jest trzeci dokument? — zawołał Utterson.
— Tu, panie mecenasie — odpowiedział Poole i podał Uttersonowi dużą paczkę mocno zapieczętowaną.
Adwokat włożył ją do kieszeni.
— Wolę o tych papierach nic nie mówić. Jeśli pan twój uciekł lub nie żyje, pragnę uratować przynajmniej jego honor. Teraz jest godzina dziesiąta. Muszę iść do domu i ten dokument w spokoju przeczytać. Ale przed północą powrócę tutaj, a wtedy zawiadomimy policję.

Wyszli więc z gabinetu, a Utterson mijając służbę, zgromadzoną naokoło kominka w holu, udał się do swego biura, by przeczytać obie relacje, które miały mu zagadkę rozwiązać.



RELACJA DOKTORA LANYONA.

„W dniu 9 stycznia, t. j. przed czterema dniami, otrzymałem pocztą wieczorną list polecony. Po charakterze pisma adresu poznałem rękę mego kolegi i kamrata szkolnego Henryego Jekylla. Byłem tym listem mocno zdziwiony, gdyż nie korespondowaliśmy nigdy ze sobą. W dodatku właśnie wieczór przedtem byłem u niego z wizytą, zostałem tam na kolacji, a wedle mego zapatrywania nasz cały stosunek nie mógł w żaden sposób usprawiedliwiać tego rodzaju formalnego listu poleconego. Treść zaś pisma powiększyła tylko moje zdumienie. Brzmiała bowiem, jak następuje:
„Kochany Lanyonie, jesteś jednym z moich najstarszych przyjaciół, a pomimo, iż czasami co do niektórych kwestyj naukowych nie mogliśmy się zgodzić, nie mogę, przynajmniej ze swej strony, przypomnieć sobie, by przyjaźń nasza kiedykolwiek doznała przerwy. Gdybyś do mnie był powiedział: Jekyllu, moje życie, mój honor, mój rozum, to wszystko razem zależne jest od ciebie, w każdej chwili ofiarowałbym mój cały majątek i moją lewą rękę, by ci pomóc, Lanyonie, otóż moje życie, mój honor, mój rozum, to wszystko razem zależne jest obecnie od twego współczucia; jeżeli mnie tej nocy opuścisz, jestem stracony. Po tym wstępie mógłbyś może przypuszczać, że chcę cię teraz o coś prosić, czego porządny człowiek spełnić nie może. Sądźże więc sam:
Proszę cię, odstaw na dziś wieczór wszelkie inne zobowiązania, nawet gdybyś miał być wezwany do łoża jakiegoś cesarza, weź, o ile twój własny powóz jest zajęty, dorożkę i jedź natychmiast prosto do mnie. Mój służący Poole jest odpowiednio instruowany i będzie wraz z ślusarzem cię oczekiwał. Wtedy drzwi do mego gabinetu należy gwałtem otworzyć. Gdy to się stanie, wejdź proszę sam do gabinetu, otwórz szklaną szafę (litera E) po lewej stronie, każ poprostu oderwać zamek, o ileby była zamknięta, i wyciągnij czwartą szufladę od góry wraz ze wszystkiem, co się w niej znajduje, czyli, co na jedno wychodzi, trzecią szufladę od dołu. W mojem nadzwyczajnem rozdrażnieniu prześladuje mnie chorobliwy lęk, że może mylne daję ci wskazówki, ale nawet w razie, jeślibym się miał mylić, musisz właściwą szufladę poznać po jej zawartości: znajduje się w niej kilka lekarstw, epruwetka i notatnik. Tę szufladę wraz ze wszystkiem, co zawiera, bądź łaskaw zabrać ze sobą do domu.
To jest pierwsza część mojej prośby, a teraz wysłuchaj drugą. Jeżeli natychmiast po otrzymaniu tego pisma udasz się do mego mieszkania, musisz na długo przed północą wrócić do domu. Daję ci tyle czasu, bo zawsze się liczyć trzeba z nieprzewidzianemi przeszkodami, ponadto zaś dlatego, że godzina, w której służba twoja już ułożyła się do snu, dla dalszego załatwienia sprawy jest pożądana. Muszę cię więc prosić, byś o północy sam był w swoim pokoju i własnoręcznie wpuścił do swego domu człowieka, który w mojem imieniu zgłosi się u ciebie po szufladę, zabraną z mego gabinetu. Wtedy czyn, o który cię proszę, będzie spełniony i zaskarbisz sobie dozgonną moją wdzięczność. Jeślibyś zaś wymagał wyjaśnienia, w pięć minut później zrozumiesz, że te moje zarządzenia niezmiernej są wagi i że przeto przeoczenie tylko jednego z nich, które ci się może fantastyczne wydawać, sumienie twoje obciążyłoby moją śmiercią lub utratą mego rozumu.
Mimo mego silnego zaufania, że tej prośby mej o pomoc nie będziesz uważał za żart niesmaczny, serce mi zamiera i ręka drży na samą myśl, że to jednak mogłoby mieć miejsce. Dlatego wiedz, jakiego rodzaju jest chwilowe moje położenie. Znajduję się w obskurnej dzielnicy, męczę się w beznadziejnej rozpaczy, której i najbujniejsza fantazja wyobrazić sobie nie jest w stanie. A przy tem wszystkiem, wiem z wszelką pewnością, że jeżeli zechcesz punktualnie wykonać to, o co cię proszę, wszystko się dla mnie dobrze skończy, jak w bajce. Pomóż mi więc, mój kochany Lanyonie i ratuj swego przyjaciela. H. J.
P. S. Już list był zapieczętowany, kiedy nowy napadł mnie lęk. Gdyby mi poczta przekreśliła moje obliczenia i list ten doręczyła ci dopiero jutro rano, w takim razie wykonaj wszystko, o co cię proszę, w ciągu dnia o dogodnej ci godzinie i oczekuj mego posłańca znowu o północy. Jest jednak bardzo możliwe, ze z powodu tej zwłoki, pomoc twoja przyjdzie dla mnie zapóźno. O ile więc posłaniec nazajutrz o północy u ciebie się nie zjawi, wiedz, że Henryego Jekylla już nigdy w życiu nie zobaczysz“.
Po przeczytaniu tego listu byłem przekonany, że mój kolega stracił zmysły. Zanim jednak nie miałem niewątpliwego dowodu, uważałem za swój obowiązek, spełnić jego prośbę. Im mniej rozumiałem to piśmidło, tem mniej też byłem w możności osądzić jego znaczenie. Ale takiego rozpaczliwego wołania o pomoc nie wolno mi było bagatelizować, o ile nie chciałem ciężką obarczyć się odpowiedzialnością. Dlatego też zaraz po wieczerzy wsiadłem do dorożki i pojechałem do domu Jekylla. Poole już mnie oczekiwał, gdyż i on tą samą pocztą otrzymał polecone pismo z zarządzeniami i posłał też natychmiast po ślusarza. Jeszcześmy rozmawiali ze sobą, gdy nadszedł ślusarz. Udaliśmy się więc wszyscy razem do laboratorjum. Drzwi do gabinetu Jekylla są bardzo mocne, ślusarz więc był w rozpaczy i zwrócił nam uwagę, że będzie zmuszony zrobić wielką szkodę. Był to jednak bardzo zręczny człowiek i po dwugodzinnej uciążliwej pracy udało mu się drzwi otworzyć. Szafa z literą „E“ nie była na szczęście zamknięta. Wyciągnąłem więc szufladę, kazałem ją wypełnić słomą owinąć w papier i zabrałem ze sobą do domu.
Tam zabrałem się do zbadania jej zawartości. Proszki były dość prawidłowo spreparowane, aczkolwiek nie z całą ścisłością zawodowego chemika. Odrazu poznałem, że sam Jekyll musiał je zrobić, a kiedy zbadałem jeden bliżej, stwierdziłem, że składał się z prostej kryształowej soli białego koloru. Epruwetka, którą się następnie zająłem, obudziła moje zainteresowanie dla dziwnie ostrego zapachu, jaki się z niej wydobywał. Była to ciecz jak krew czerwona i domyślałem się, że musi zawierać fosfor zmieszany z eterem. Co do reszty zaś składników nie mógłbym żadną miarą się zorjentować. Notatnik zawierał jedynie cały szereg dat kalendarzowych. Rozciągały się one na długie lata, uderzyło mnie jednakowoż, że zapiski urwały się nagle przed niespełna rokiem. Tu i ówdzie do daty dopisana była jeszcze krótka uwaga, z reguły nie więcej jak jedno słowo. Uwaga: „podwójnie“ znalazła się na sto zapisek z jakich sześć razy i tylko raz jeden na samym początku był dopisek „zupełnie nieudane“ z kilkoma wykrzyknikami. Wszystko to podwoiło wprawdzie moją ciekawość, nie wyjaśniło mi wszelako sprawy. Miałem przed sobą epruwetkę z jakąś tinkturą, jakieś proszki i zapiski o szeregu eksperymentów, które, jak tyle innych badań Jekylla, nie doprowadziły snać do żadnego praktycznego wyniku. Ale co, na Boga, pytałem, te rzeczy, znajdujące się teraz w moim domu, mogły mieć wspólnego z honorem, rozumem, ba nawet życiem mego dziwacznego kolegi? Skoro jego posłaniec mógł udać się do kogoś, dlaczegóż nie do kogo innego, tylko właśnie do mnie się udawał? Ale przyznawszy nawet pewne trudności, z jakiego powodu jegomość ten miał przezemnie w tak tajemniczy sposób być przyjęty. Im dłużej się zastanawiałem, tem silniejszego nabrałem przekonania, że mam do czynienia z wypadkiem choroby umysłowej, i wydawszy wprawdzie służbie rozkaz, by udała się na spoczynek, naładowałem jednak stary rewolwer, by na wszelki wypadek nie być bezbronnym.
Zaledwie zegary w Londynie wybiły północ, gdy odezwało się w domu moim bardzo ostrożne pukanie. Udałem się sam do holu i otworzyłem bramę. Przedemną stał człowiek bardzo małego wzrostu, oparty o słupy przedsionka.
— Czy pan przychodzi od doktora Jekylla? — zapytałem.
Ów człowiek dziwnie leniwem skinieniem głowy dał mi do zrozumienia, że tak, a kiedym go zaprosił, by wszedł do domu, uczynił to, rzuciwszy przedtem jakby szukający wzrok na ciemny plac przed moim domem. Tam stał, niedaleko od nas, policjant. Trzymał w ręku latarkę i kroczył tam i napowrót, jakby czegoś szukał. Na jego widok jegomość widocznie się zląkł i wstąpił szybko do holu.
Muszę przyznać, że zachowanie się tej osoby nieprzyjemne na mnie zrobiło wrażenie. Dlatego też, wszedłszy z nią do mego pokoju jadalnego, trzymałem dłoń na broni w kieszeni. Tu mogłem się mojemu gościowi bliżej przypatrzyć. Nigdy w życiu go przedtem nie widziałem, to było pewne. Był, jak już wspominałem, bardzo niskiego wzrostu, ponadto zastanowił mnie wyraz jego twarzy, dziwne skojarzenie naprężenia nerwów i rzucającego się w oczy fizycznego wyczerpania, a wreszcie, i to bynajmniej nie w najmniejszym stopniu, dziwne zamieszanie, jakie obecność jego w mem wnętrzu wywołała. Objawiało się ono przedewszystkiem w pewnego rodzaju febrze i uderzającem osłabieniu mego pulsu. Wtedy objaśniłem to sobie idjonsynkratycznym, osobistym wstrętem i dziwiła mnie tylko niezwykła siła tych symptomów, lecz teraz mam wszelki powód być przekonany, że właściwa przyczyna o wiele głębiej tkwi w naturze ludzkiej i, że nie na nienawiści, lecz na bardziej tajemniczej spoczywa podstawie.
I ta postać, która od chwili, gdy weszła do mego domu, obudziła we mnie coś, co tylko określić mogę jako niechętną ciekawość, ta postać była ubrana w sposób, któryby każdego innego człowieka uczynił śmiesznym. Strój jego był wprawdzie drogi i gustowny, ale pod każdym względem nie odpowiadał jego miarze. I tak spodnie formalnie wisiały na nim w licznych fałdach i były wysoko podkasane, ażeby nie włóczyły się po ziemi, talja jego surduta znajdowała się na biodrach, a kołnierz zwieszał daleko poza barami.
Wydawać się to może niewiarogodne, ale faktem jest, że ten komiczny strój wcale nie pobudzał mnie do śmiechu. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że ponieważ coś anormalnego i niedorzecznego w całej tej istocie na mnie działało, coś przykuwającego, rzucającego się w oczy i podniecającego, ta nowa właściwość wydawać mi się musiała prędzej, jako do tej istoty przynależna i ją niejako potwierdzająca. Do mego zainteresowania się naturą i charakterem tego człowieka przybyła więc jeszcze ciekawość co do jego pochodzenia, jego sposobu życia, jego losu i stanowiska w świecie.
Te obserwacje, które tutaj w piśmie mojem tyle zajmują miejsca, były jednak tylko wynikiem kilku zaledwie minut. W gościu moim tliło bowiem poprostu jakieś niesamowite rozdrażnienie.
— Czy pan przywiózł szufladę? — krzyczał formalnie. — Czy pan ją przywiózł?
A niecierpliwość jego była tak wielka, że nawet rękę swoją położył na moje ramię i próbował mną potrząść.
Odepchnąłem go, gdyż kiedy mnie się dotknął, uczułem dziwnie mroźny ból w mych żyłach.
— Proszę się nie zapominać, mój panie, — zawołałem — i uprzytomnić sobie, że nie mam jeszcze przyjemności pana znać. Niech pan siada — dodałem, i sam usadowiłem się w fotelu.
Starałem przytem zachowywać się wobec niego taksamo, jak wobec moich pacjentów, wątpię tylko, czy mi się to ze względu na spóźnioną porę i na lęk, który gość we mnie obudził, naprawdę udało.
— Przepraszam bardzo pana doktora, — odpowiedział gość w sposób bardzo uprzejmy. — Ma pan zupełną słuszność tak do mnie przemawiać. Niecierpliwość moja okazała się znowu silniejsza od mojej uprzejmości. Przychodzę na prośbę pańskiego kolegi, doktora Henryego Jekylla, w pewnej sprawie o wielkiem, jak mi to powiedział, dla niego znaczeniu... — nagle urwał i złapał się za gardło. Obserwowałem go dobrze i mogłem najwyraźniej stwierdzić, że mimo pozornego spokoju walczył przeciw napadowi histerycznego rozdrażnienia. — Jak słyszałem — dodał po chwili, — chodzi o jakąś szufladę...
Tu uczułem litość nad trwogą i wyczekiwaniem mego gościa a może i nad moją własną gorączkową ciekawością.
— Tam jest ta szuflada, mój panie — rzekłem więc i pokazałem mu ją, leżącą za stołem.
Jednym susem był już przy niej, lecz nagle położył rękę na serce. Słyszałem wyraźnie, jak dzwonił zębami, a twarz jego taki okropny przybrała wygląd, że obawiałem się o jego życie zarówno jak i rozum.
— Uspokój się pan! — zawołałem nerwowo.
Uśmiechnął się do mnie, prawdziwie szatańskim uśmiechem i jakby w rozpaczliwem postanowieniu ściągnął papier, którym szuflada była owinięta. Na widok jej zawartości począł szlochać jak człowiek, który nareszcie znalazł zbawienie. Patrzyłem na niego jak skamieniały. Ale już w następnej chwili zapytał mnie głosem zdradzającym, iż wrócił do równowagi:
— Czy mogę poprosić o szklankę z wymiarami?
Podniosłem się z pewnem natężeniem i przyniosłem mu szklankę.
Podziękował mi uśmiechniętem kiwaniem głowy, odmierzył minimalną dawkę czerwonej tinktury i dosypał do niej nieco proszków. Mieszanina, która z początku była różowa, poczęła w miarę, jak się proszki rozpuszczały, przybierać kolor jaśniejszy, ale jednocześnie dosłyszalnie się rozgrzewać i wypuszczać małe kłęby dymu. Nagle jakby jednym zamachem przestała się gotować i stała się ciemnopurpurowa, poczem bladła coraz bardziej, aż wkońcu była wodnistozielona.
Mój gość czuwał nad temi metamorfozami okiem znawcy. Teraz uśmiechnął się, postawił szklankę na stole i popatrzył na mnie badawczym wzrokiem.
— A teraz, — rzekł — należy resztę załatwić. Czy chce pan być rozsądny? Czy chce pan usłuchać mej przestrogi? Czy chce pan pozwolić mi, bym tę szklankę tutaj u pana wypił i bez dalszych wyjaśnień dom pański opuścił? A może ciekawość już zanadto ma pana w swej mocy? Zastanów się pan dobrze nad swoją odpowiedzią, bo decyzja pańska będzie dla mnie miarodajną. Zależnie więc od niej zostaniesz pan takim, jakim dotąd byłeś, ani bogatszy, ani mądrzejszy niż przedtem, chyba, że można wyświadczenie przysługi człowiekowi, znajdującemu się w niebezpieczeństwie, zagrażającem życiu, uważać za pewnego rodzaju psychiczne wzbogacenie się, albo obierze pan inną drogę, a wtedy otworzą się przed panem nowe horyzonty wiedzy, nowe drogi do sławy i władzy. Tu, w tym pokoju, w tej chwili właśnie, oko pańskie zostanie olśnione cudem, któryby nawet niewiarą samego szatana mógł wstrząsnąć.
— Mój panie, — odparłem z wymuszonym spokojem, którego w rzeczywistości wcale nie posiadałem — pan przemawia do mnie zagadkowo i chyba to pana nie zdziwi, że słowom pańskim nie zbytnio wierzyć mogę. Ale ponieważ już zadaleko posunąłem się w tych problematycznych usługach panu wyświadczonych, zaciekawia mnie także koniec tej całej afery.
— Dobrze, — odpowiedział gość. — Lanyonie, to, co teraz zobaczysz, musi pozostać tajemnicą między mną a tobą. A teraz ty, który tak długo w najciaśniejszych materjalistycznych żyłeś poglądach, ty, któryś, zaprzeczał działaniu transcedentalnych możliwości, i drwiłeś z duchów wyższych — uważaj dobrze!
I w następnej chwili porwał szklankę i wychylił ją jednym haustem. Potem — krzyknął, zatoczył się i chwiał się parę sekund, uchwycił się stołu, trzymał go się z całej siły, patrzył okiem zaszklonem i sapał otwartemi ustami. A kiedy ja jeszcze wciąż w niego się wpatrywałem, z nim działo się coś niepojętego. Zdawał się nabrzmiewać, twarz jego stała się nagle czarna, rysy jego zdawały się topnieć, ulatniać się — a w następnej chwili zerwałem się z miejsca, cofnąłem się z podniesionemi ramionami ku ścianie, by ochronić się przed tym cudem, który całą istotę moją napełnił nieznaną nigdy przedtem trwogą...
O Boże! wołałem bezustannie, o Boże Jedyny! gdyż tu, przed moimi oczyma stał blady, drżący i nawpół omdlały, rękoma w powietrzu wymachujący, jak ktoś, który zmartwychwstaje — Henry Jekyll!
Tego, co mi w następnej opowiedział godzinie przy najlepszej chęci opisać nie jestem w stanie. Widziałem, słyszałem, a dusza moja od owej chwili jest chora. Nawet teraz, gdy ów widok znikł już z moich oczu, pytam się samego siebie wciąż jeszcze, czy w to wszystko wierzę i nie znajduję odpowiedzi. Życie moje jest do korzeni wstrząśnięte, sen mnie opuścił, najokropniejszy strach siedzi przy mnie bezustannie dniem i nocą. Czuję, że dni moje są policzone i że muszę umrzeć, ale mimoto umrę jako w to wszystko nie wierzący. O moralnym upadku, który ten człowiek — nawet ze łzami skruchy — przedemną roztoczył, nie mogę mówić, bo mnie zgrozą przejmuje. Powiem Ci, Uttersonie, tylko jedno, a będzie to już aż nadto wiele, o ile mi wogóle możesz wierzyć: to stworzenie, które owej nocy wkradło się do mego domu, wedle własnego wyznania Jekylla, było znane pod nazwiskiem Hyde i jest obecnie w każdym kącie naszego kraju jako morderca Karewa poszukiwane.

Twój Hastie Lanyon.




RELACJA DOKTORA JEKYLLA.

Urodziłem się jako spadkobierca wielkiego majątku. Ponadto posiadałem duże zdolności, byłem z natury pilny, zależało mi na zdobyciu sobie szacunku u ludzi mądrych i dobrych, i zdawało się, że mam przed sobą wybitną i pełną zaszczytów przyszłość. Najgorszą z wad moich była gwałtowna skłonność do zbytnio rozpasanego życia, w którem wielu ludzi znajduje swoje szczęście, które ja jednak z trudnością tylko mogłem jakotako pogodzić z silną żądzą moją: chciałem nosić głowę do góry i wobec ludzi mieć bardziej poważny wygląd niż inni. Dlatego to byłem zmuszony przyjemności moje ukrywać, a kiedy po długich latach zastanawiałem się nad sobą i oglądając się naokoł siebie, pragnąłem nareszcie zbadać mój rozwój i moje znaczenie, już zbyt daleko wpleciony byłem w dziwnie dwoiste życie. Niejeden głosiłby zapewne triumfująco rozpusty, jakim się oddawałem, ale ja wobec wysokich celów, które sobie wyznaczyłem, ukrywałem je z wstydliwością prawie że chorobliwą. Raczej więc moja nadmierna dążność, aniżeli niskość charakteru sprawiła, że stałem się takim, jakim byłem. Ona też rozdzieliła u mnie w głębszy tylko sposób niż u innych ludzi kręgi zła i dobra, stanowiące dwoistość natury człowieczej. W tym stanie musiałem przeto uparcie i głęboko zastanawiać się nad tym dualizmem, będącym jednym z korzeni religji i źródłem nieskończonej udręki. Ale pomimo, iż tym sposobem dwie dusze we mnie mieszkały, nie byłem ani tu ani tam obłudnikiem, gdyż obie strony mej istoty opanowywały mnie naprzemian całkowicie. Całem mojem ja usuwałem wszelkie tamy i zanurzałem się w hańbie, ale taksamo pracowałem w obliczu świata nad postępem wiedzy lub nad łagodzeniem trosk i cierpień ludzkich. I całkiem przypadkowo zawiodły mnie moje studja naukowe, skierowane głównie na mistycyzm i transcendentalność, na drogę, która rozświetliła mi najjaśniej tę bezustanną walkę w moim wnętrzu. Z każdym niemal dniem zbliżałem się tą drogą zarówno ze strony moralnej jak i rozumowej do tej prawdy, przez której odkrycie skazany zostałem na tak straszliwy koniec.
Odkryłem mianowicie, że człowiek w rzeczywistości nie jest — jedno, tylko dwa. Powiadam: dwa, gdyż wiedza moja dalej nie postąpiła. Inni pójdą z pewnością za mną i prześcigną mnie. Odważam się nawet twierdzić, że wkońcu wiedza dojdzie do stwierdzenia, iż człowiek jest tylko społecznością licznych niejednorodnych i niezależnych obywateli. Ja, co do mojej osoby rozwinąłem się wedle całej natury mego życia bezsprzecznie tylko w jednym kierunku. W dziedzinie moralności i na sobie samym poznałem całkowicie pierwotną dwoistość natury człowieczej. Z całą świadomością przypatrywałem się walce dwóch istot we mnie, rozgrywającej się jakby na polu bitwy. Poznałem, że tylko dlatego mówić możemy: „ja“, ponieważ naprawdę należymy do obu istot. Już bardzo wcześnie, na długo zanim bieg moich naukowych odkryć pozwolił mi wogóle marzyć o możliwości takiego cudu, najmilszą moją myślą, na jawie i we śnie było — rozłączenie tych dwóch istot. Gdyby można, tak rozumowałem, każdej z nich dać osobną powłokę, życie ludzkie byłoby uwolnione od wszelkich udręk. Zło mogłoby sobie wtedy iść swoją drogą, nieobarczone żadnemi dążeniami ani skrupułami owego szlachetniejszego brata bliźniaczego. Dobro zaś byłoby w stanie mocno i pewnie kroczyć ku swoim wyżynom i spełnić dobre swoje uczynki, w których znajduje zadowolenie, nie cierpiąc już wcale z powodu win, popełnionych przez obce mu zupełnie zło. To wszak jest klątwą rodzaju ludzkiego, że te nierówne dwie wiązki tak ze sobą zostały złączone, iż jedna świadomość pełna udręki w łonie swem chować musiała tak różnorodne, wiecznie się wzajem zwalczające bliźnięta. Ale w jaki sposób możnaby je rozłączyć?
Tak daleko posunąłem się w moich rozmyślaniach, gdy nagle, jak już wspominałem, na ten problem padło nowe światło przez moje badania chemiczne. Poznałem wyraźniej, niż ktokolwiek przedemną, jak fluktującem i niematerjalnem, jak mglistem i zmiennem jest to pozornie tak „stałe“ ciało, w którem mieszkamy. Odkryłem pewne siły posiadające moc, tę powłokę mięsną rozedrzeć, podobnie jak wicher podnieść umie w górę kotary namiotu.
Z dwóch ważnych powodów nie chcę wchodzić bliżej w tą naukową część mego wyznania. Po pierwsze dlatego, bo poznałem, że ta klątwa i ten ciężar życia naszego na zawsze pozostaną udziałem człowieka i że każda próba, zmierzająca do ich zrzucenia mści się tylko w ten sposób, że wracają w jeszcze straszliwszej formie. Po drugie: ponieważ odkrycia moje, były, jak to opowiadanie moje najwyraźniej wykaże, niedostateczne. Dość, że poznałem, iż ciało nasze fizyczne jest tylko aurą, promieniowaniem jednej części sił, stanowiących nasze życie. I udało mi się stworzyć środek, który umożliwił pozbawić te siły ich przemocy i dotrzeć się do innej postaci, do innej fizjognomji, należącej z natury taksamo do mego ja, gdyż jest wyrazem, typowym wyrazem pierwiastków, w głębi istoty mej się znajdujących.
Długo zwlekałem, zanim dla dowodu słuszności obróciłem tę teorję w praktykę. Wiedziałem dobrze, że mogła to być moja śmierć, gdyż środek, który był w stanie ciało moje jak fortecę obalić, mógł przy najmniejszem przekroczeniu dawki lub jakiem innem nieprzewidzianem wydarzeniu, w krytycznym momencie tę powłokę, którą zamierzałem zmienić, doszczętnie zniszczyć. Ale wkońcu pokusa okazała się silniejszą od obaw i gnała mnie do tego jedynego w swoim rodzaju eksperymentu. Zakupiłem więc w aptece znaczną ilość pewnej soli, o której wiedziałem, że przy końcu eksperymentu decydującą odgrywać będzie rolę. I pewnej nocy nieszczęsnej o późnej godzinie, zmieszałem wszystkie chemikalja, zagotowałem je w szklance, a kiedy kipienie ustało, zebrałem całą siłę woli i wypiłem eliksir.
Po wypiciu rozpoczęły się najstraszliwsze boleści, rwanie w kościach, zabójcze nudności, a do tego wszystkiego zgroza, jaka duszy ludzkiej w okropniejszym stopniu ogarnąć chyba nie może w godzinie urodzenia i w godzinie śmierci. Potem zaś męki szybko ustawały i wróciłem do siebie jakby po ciężkiej chorobie. W wszystkich moich uczuciach było coś obcego, coś niewypowiedzianie nowego, a dlatego właśnie błogiego. Uczułem się przedewszystkiem młodszym, a ciało moje wydawało mi się lekkie. We wnętrzu byłem świadomy odurzającej wolności, czułem, że płynie przezemnie strumień nieokiełzanych popędów zmysłowych, czułem się zwolniony od wszelkich zobowiązań moralnych, była we mnie jednem słowem nieznana nigdy przedtem swoboda, nie tchnąca jednak bynajmniej niewinnością.
Zaraz przy pierwszym tchu w tem nowem życiu poznałem, że stałem się bardziej grzeszny, dziesięciokrotnie grzeszniejszy niż przedtem, poprostu niewolnikiem zła, które pierwotnie we mnie tkwiło. A ta świadomość odurzała mnie jak mocne wino. Wyciągnąłem ramiona w rozkosznym przedsmaku tych nowych uczuć, a przytem nagle stwierdziłem, że postać moja się znacznie zmniejszyła.
Wtedy w gabinecie moim nie było jeszcze zwierciadła, kazałem je dopiero później wstawić, jedynie dla celów tej transformacji. Tymczasem noc mijała i zaczęło świtać. Mieszkańcy mego domu spali jeszcze snem twardym, gdy ja, podniecony nadzieją i triumfem, postanowiłem udać się do mej sypialni. Szedłem podwórzem, gdzie gwiazdy spoglądały na mnie zdziwione, jak sobie wmawiałem, że widzą pierwszą istotę takiego rodzaju. Skradałem się kurytarzami — obcy w własnym domu. A kiedy wszedłem do mej sypialni, ujrzałem po raz pierwszy — postać Edwarda Hydego.
Tu muszę mówić czysto teoretycznie, by, niezależnie od mego osobistego doświadczenia, dać objaśnienie, jak zdaje mi się najbardziej prawdopodobne. Zła strona mej natury, która teraz decydującą miała władzę nademną, była mniej silnie rozwinięta aniżeli dobra, którą rzuciłem. Życie moje było wszak w dziewięciu dziesiątych życiem pracy, dzielności i trzymania się na wodzy i dlatego zło o wiele słabiej mogło się rozwinąć. Ztąd to zapewne pochodziło, że Edward Hyde był o wiele niższy, szczuplejszy i młodszy od Henryego Jekylla. O ile z oblicza Jekylla biło dobro, o tyle na twarzy Hydego zła natura jego była otwarcie i szeroko wypisana. Ponadto zaś zło, które uważam wogóle za coś zabójczego w człowieku, napiętnowało ciało Hydego skarłowaceniem i dekadencją. A mimoto, kiedy tę brzydką istotę ujrzałem w lustrze, nie odczułem do niej odrazy, lecz powitałem ją z pewną serdecznością. Ta istota była wszak także — „ja“. Obserwując ją dokładniej, miałem wrażenie, że bije z niej odblask mego ducha w bardziej wyrazisty i indywidualny sposób niż z zamazanych rysów Jekylla.
Jak później niejednokrotnie stwierdziłem, nikt na widok mej postaci, przemienionej na Hydeową, nie mógł pozbyć się uczucia przerażenia. Tłomaczę to sobie w ten sposób, że wszystkie istoty ludzkie złożone są z dobra i zła, gdy Hyde był li tylko — zło.
Zatrzymałem się tylko krótko przed lustrem. Wszak miałem jeszcze drugi rozstrzygający eksperyment przed sobą. Musiałem mianowicie przekonać się, czy nie straciłem nazawsze mej pierwotnej Jekyllowej powłoki. W takim razie byłbym musiał uciec z domu, który już nie był moim. Pobiegłem więc do mego gabinetu, sporządziłem ponownie preparat chemiczny, wychyliłem znowu kielich, przecierpiałem na nowo męki przeistoczenia się, i wróciłem na szczęście do swego pierwotnego „ja“, do Henryego Jekylla.
Onej nocy znalazłem się na rozstajnej drodze mego losu. Gdyby odkrycie moje było mi się udało w chwili szlachetnego sposobu myślenia, gdybym w czasie dokonywania eksperymentu stał pod wpływem moralnie wysokich planów wszystkoby się inaczej ułożyć musiało i z tego bolesnego narodzenia się i umierania zmartwychwstałbym nie jako szatan, ale jako anioł. Eliksir bowiem nie posiadał właściwości odróżniających, nie był ani djabelski ani boski, rozwarł tylko memu sposobowi myślenia wrota jego więzienne. Wyleciało więc tylko to, co tam było. Okazało się, że dobro we mnie zawsze było uśpione, gdy zło, niedopuszczane przez żądze do snu, było żwawe i dlatego też wstanie, by korzystać szybko z nadarzającej się sposobności. Dlatego na jaw wyszedł — Edward Hyde. Odtąd w dwuch swych postaciach posiadałem wprawdzie dwa charaktery, z których wszelako jeden był całkowicie zły, zaś drugi tenżesam dawny Henry Jekyll, tasama niejasna mieszanina, co do której poprawienia oddawna już zwątpiłem. Tym więc sposobem wszystko odwróciło się tylko ku gorszemu.
Ale niestety wtedy nie pokonałem jeszcze mej awersji do monotonnego życia naukowego. Wciąż jeszcze byłem skłonny do niepoczytalnych wprost wybryków, a ponieważ rozrywki moje, łagodnie mówiąc, były potworne, ja zaś już cieszyłem się zaszczytnem stanowiskiem i szacunkiem współobywateli, a w dodatku zacząłem się zaliczać do „starszych“, dwoistość mej istoty stawała się z każdym dniem nieznośniejsza. Eliksir zaś dawał mi możność rozłączenia obu istot. Wystarczyło go wypić, by w jednej chwili móc zrzucić postać sławnego profesora i „wdziać“ — jakby nowy płaszcz — postać Edwarda Hydego. Wyznaję, że ta możność miała dla mnie z początku coś humorystycznego, i że przygotowania do transformacji czyniłem zawsze z nadzwyczajną starannością. Wynająłem i umeblowałem sobie ów domek w dzielnicy Soho, aż do którego policja śledziła ślad Hydego. Jako gospodynię przyjąłem kobietę, znaną mi z swej dyskretności i braku sumienia. Ponadto zapowiedziałem służbie mojej, że niejaki pan Hyde, (którego jej dokładnie opisałem) posiada odemnie pełnomocnictwo, wedle swej woli mym domem dysponować. Celem zapobieżenia zaś wszelkim nieprzewidzianym wydarzeniom, któreby przez transformacje mogły dla mnie stać się fatalnemi, przychodziłem także z „wizytą“ do doktora Jekylla, by służba miała możność zaznajomienia się z moją drugą postacią — Hydego. Wreszcie spisałem testament, któremu tyś tyle miał do zarzucenia, by na wypadek nieszczęśliwego wyniku transformacji jako Edward Hyde, móc pozostać w posiadaniu mego majątku Jekyllowego. W ten sposób uważałem się za zabezpieczonego na wszystkie strony i począłem wyzyskiwać dziwne prerogatywy mego położenia.
W dawnych czasach ludzie wynajmowali sobie t. zw. bravo, który miał dokonać ich zbrodni, gdy ich własna osoba cieszyła się nadal zaszczytnem stanowiskiem i dobrą opinją. Ja byłem pierwszy, który dla zaspokojenia swoich żądz podobnie postąpił. Ja, jako pierwszy byłem w stanie wobec świata uchodzić nadal za wielkiego dżentelmena, a w następnej chwili zrzucić całą tę maskaradę i wskakiwać jednym susem w morze bezgranicznej wolności. Dla mnie i tylko dla mnie w mojej nieprzenikliwej zasłonie nie istniało żadne niebezpieczeństwo. Uprzytomnij sobie: wszak właściwie Hyde wcale nie istniał? Mając w każdej chwili możność dostania się do mego laboratorjum, zmieszać tam mój zawsze przygotowany preparat i wypić go, byłem w stanie jako Hyde robić co mi się podobało, bo w następnej chwili Hyde znikał jak kamfora, a na jego miejscu siedział tam — otoczony czcią swoich współobywateli profesor Henry Jekyll, zupełnie niewinnie o spóźnionej porze nocnej przy lampie i studjował. Mogłem więc śmiało kpić sobie z wszelkich zabiegów władzy.
Rozrywki, które jako Hyde sobie urządzałem, były potworne, by nie użyć jeszcze silniejszego wyrazu. Czasami zakrawały już na wymysł szatana. Wracając z takich wycieczek, wpadałem w zdumienie nad stopniem mego zepsucia w tej drugiej postaci. To faktotum, które w duszy mej obudziłem i w świat wysyłałem, było istotą nawskroś złośliwą i podłą. Każdy z jej czynów, każda myśl ugruntowane były na skrajnym egoizmie. Z iście zwierzęcą pożądliwością upajała się widokiem co raz to straszliwszych mąk, nie odczuwając przytem zgoła nic, zupełnie jakby była z kamienia. Henry Jekyll zastanawiał się nieraz pełen zgrozy nad temi czynami Hydego, ale cały ten stan był czemś tak nadzwyczajnem i do tego stopnia poza każdem pojęciem prawnem, że z czasem rozluźniło się wszelkie poczucie sumienia.Wszak to Hyde i jedynie Hyde stał się winny tych wszystkich postępków. Jekyll nie miał z tem nic wspólnego, nie stawał się wcale gorszy, obudził się znowu z wszystkiemi swemi zaletami, pozornie nienaruszony. Zazwyczaj starał się nawet tam, gdzie to było możebne, naprawić zło, popełnione przez Hydego. I tym sposobem sumienie jego z czasem całkiem zasnęło.
Nie mam zamiaru wchodzić tu w poszczególne podłości, których byłem świadkiem, gdyż i teraz nie mogę przyznać, że to ja je popełniłem. Pragnę natomiast opisać znaki ostrzegawcze, któremi kara moja stopniowe swoje zbliżanie się zapowiadała. Najpierw zdarzył się drobny wypadek, który żadnych nie pociągnął za sobą skutków, i o którym też przeto tylko krótko chcę wspomnieć. Dzikie zachowanie się moje wobec dziecka, wywołało zgorszenie u jakiegoś przechodnia, w którym niedawno poznałem kuzyna twego, Enfielda. Lekarz i członkowie rodziny dziewczęcia zjawili się po pewnym czasie, tak, że przez parę chwil bałem się wtedy o moje życie. Chcąc uspokoić ich słuszne oburzenie, Edward Hyde musiał ich zaprowadzić do owej bramy i wręczyć im czek, wystawiony przez Henryego Jekylla. Dla zapobieżenia zaś na przyszłość podobnym niebezpieczeństwom, otworzyłem w innym banku konto na nazwisko Edwarda Hydego. Wyposażyłem ponadto mego sobowtóra w własny jego podpis, nadawszy pismu memu odmienny charakter. Odtąd uważałem się za stojącego poza siłą losu.
Na jakie dwa miesiące przed zamordowaniem posła sir Danversa, oddałem się pewnego wieczora jako Henry Jekyll jednej z moich ulubionych rozrywek i wróciłem dopiero późną nocą do domu. Nazajutrz obudziłem się w łóżku mojem z uczuciem, że ze mną coś nie jest w porządku. Nic nie pomogło, żem się po sypialni rozglądał, nie pomogło, żem sobie doskonale uprzytomnił, iż znajduję się w moim gustownie urządzonym domu przy placu S. Poznałem najdokładniej wzór na firance od łóżka, rysunek na powale; na nic się to wszystko nie zdało, bo nie mogłem wyzbyć się uczucia, że w rzeczywistości znajduję się w mojem dyskretnem mieszkanku w dzielnicy Soho, gdzie zwykłem nocować jako Edward Hyde. Musiałem śmiać się z siebie samego i zacząłem swoim zwyczajem zastanawiać się spokojnie i rzeczowo nad przyczynami tej iluzji, przyczem powoli znowu się zdrzemnąłem, tak miłym snem porannym. Obudziwszy się, rzuciłem mimowoli wzrok na moją rękę. Jak zapewne zauważyłeś, ręka doktora Jekylla była typową ręką lekarza: duża, silna, biała i pielęgnowana, ręka natomiast, którą teraz ujrzałem całkiem wyraźnie w świetle poranka i w mojej sypialni, ta ręka, spoczywająca na kołdrze, była chuda, koścista, brudnożółtawa i gęstym włosem pokryta. Była to ręka Edwarda Hydego.
Musiałem ją zapewne pełen zdumienia dłuższy czas obserwować, zanim w piersi mej obudził się niewymowny lęk, który sprawił, że wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do lustra. Na widok tego, co tam się oczom moim przedstawiło, krew mi w żyłach zastygła. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: ułożyłem się w nocy do snu jako Henry Jekyll i obudziłem się rano jako — Edward Hyde! Czem to wytłomaczyć, tak pytałem siebie samego, a potem pod obuchem straszliwego lęku: w jaki sposób da się to zmienić? Była już godzina dziewiąta zrana, służba moja dawno już wstała, wszystkie moje chemikalja znajdowały się w gabinecie laboratoryjnym, do którego długą trzeba było odbyć wędrówkę przez kurytarze, podwórze, salę wykładową — i ta droga właśnie napełniała mnie strachem. Było możliwe ukryć twarz moją, ale na cóż to się zdało, skoro zmiany całej mej postaci zataić nie byłem w stanie? Ale po chwili przyniosła mi błogą ulgę myśl, że wszak służba moja już przyzwyczajona była widywać w domu moim, drugie moje ja w postaci Hydego. Wdziałem więc na siebie czemprędzej za szerokie ubranie moje Jekyllowe i przewędrowałem szczęśliwie cały dom. Tylko portiera Brandshawa spotkałem po drodze, który usunął mi się z miejsca, pełen zdumienia, że Hyde o tej porze i w tak dziwacznem ubraniu zjawił się w moim domu. W dziesięć minut późnej, Dr. Jekyll odzyskał swoją własną postać, i zasiadł zamyślony do śniadania.
Że nie miałem szczególnego apetytu, to było naturalne. To niepojęte wydarzenie, które obaliło wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia, było dla mnie jak ów palec na ścianie pałacu babylońskiego. Poważniej, niż kiedykolwiek przedtem, zastanawiałem się znowu nad możliwościami mojej dwoistej egzystencji. Jedna część mojej natury, którą byłem w stanie inkarnować, ostatniemi czasy wystąpiła silnie naprzód. Od niedawna miałem wrażenie, że postać Hydego urosła, że w jego postaci krew moja płynie ogniściej i poczęło się we mnie budzić przeczucie niebezpieczeństwa. O ileby to miało stopniowo się tak dalej rozwijać, równowaga mojej natury mogłaby doznać stałego zachwiania. Mógłbym stracić moc dowolnego przeistaczania się, a wtedy charakter Hydego stałby się nieodwołalnie moim. Już dotąd preparat nie zawsze działał równomiernie. Raz jeden na samym początku moich eksperymentów, spalił zupełnie na panewce. Odtąd byłem kilkakrotnie zmuszony wziąść podwójną dawkę, a raz jeden, mimo niebezpieczeństwa śmierci, nawet potrójną. Te rzadkie wahania się wyniku jedyny dotąd rzucały cień na mój spokój. Teraz zaś po tem wydarzeniu porannem, zrozumiałem, że nastąpił zwrot rozstrzygający: o ile z początku zrzucenie ciała Jekylla było trudne, o tyle teraz rzecz się miała naodwrót. Wszystkie oznaki wskazywały, że zatracałem powoli łączność z mojem pierwotnem i lepszem „ja”, że stopniowo przybrać musiałem kształt drugiego i gorszego „ja“.
Miałem teraz wybór między jednem a drugiem, z tego zdawałem sobie dokładnie sprawę. Obu moim naturom wspólna była pamięć, zaś we wszystkie inne właściwości w różnorodny były wyposażone sposób. Jekyll był naturą złożoną: brał bądź wśród straszliwych obaw, bądź z prawdziwą chciwością, jaknajgorliwszy udział w rozrywkach i przygodach Hydego. Hyde natomiast nie troszczył się wcale o Jekylla, ten miał dla niego conajwyżej takie mniej więcej znaczenie, co dla zbójcy w Abruzzach jaskinia, do której może się schronić przed prześladowcami. Jekyll był pełny uczuć ojcowskich, zaś Hyde okazywał obojętność, jaka nawet synów zazwyczaj nie cechuje. O ile bym się więc zdecydował pozostać Jekyllem, musiałbym się wyrzec raz na zawsze tych zachcianek, którym się tak długo potajemnie oddawałem, czasami nawet w sposób wprost nałogowy. O ile zaś miałbym być tylko Hydem, należałoby pożegnać się z tysiącem interesów i dążeń i jednym zamachem odosobnić się na zawsze. Chodziło więc o wybór pozornie nietrudny, bo Jekyll w czyśćcu wstrzemięźliwości przechodzić by musiał katusze, gdy tymczasem Hyde wcale by nie był świadom tego wszystkiego, co stracił. Jakkolwiek więc sytuacja moja była dziwna, jednak kwestje w tym sporze były tak stare i samo przez się zrozumiałe, jak ród ludzki. W gruncie bowiem każdym drżącym grzesznikiem te same kierują popędy i obawy, kiedy pokusa go napada i on rzucić musi kości. I u mnie wypadło taksamo, jak u przeważającej większości ludzi: wybrałem część lepszą, ale byłem za słaby, by ją zatrzymać.
Dałem zatem pierwszeństwo podstarzałemu, zniechęconemu doktorowi, który otoczony przyjaciółmi, dążył ku wzniosłym celom i pożegnałem rezolutnie młodość, lekki chód, bijący puls i potajemne rozkosze, których używałem pod maską Hydego. Być może, że wyboru tego dokonałem już z mimowolnem zastrzeżeniem, gdyż nie zwinąłem domostwa swego w dzielnicy Soho i nie zniszczyłem także ubrań Hydego, które wciąż jeszcze leżały, schowane w moim gabinecie. Przez przeciąg dwuch miesięcy pozostałem postanowieniu memu wierny; przez te dwa miesiące prowadziłem tak surowe życie, jak nigdy przedtem, nawet w przybliżeniu, ale też miałem zapłatę w formie spokojnego sumienia. Wkońcu jednak czas zacierał świeże wrażenie owej przestrogi porannej; moje spokojne sumienie zaczęło mnie coraz bardziej nudzić, przygniatała mnie dręcząca tęsknota, jak gdyby Hyde we mnie walczył o swoją wolność. I nareszcie w pewnej słabej godzinie zmieszałem znowu trunek transformacyjny i wypiłem go.
Mam wrażenie, że pijak, który w sumieniu swem robi sobie wyrzuty z powodu swego nałogu, z pewnością na tysiąc wypadków zaledwie może dwa razy myśli o niebezpieczeństwach, na które naraża się fizycznie przez swoją zwierzęcą bezmyślność. Taksamo i ja, aczkolwiek dość długo zastanawiałem się nad swojem położeniem, nie liczyłem się jednak dostatecznie z całkowitą moralną nieczułością i bezprzytomną gotowością do zła, które stanowiły główne właściwości Edwarda Hydego. I właśnie one to najstraszliwiej dały mi się we znaki. Zły mój demon długo był uwięziony, teraz więc z rykiem wyleciał. Już przy zażywaniu trunku, uczułem szczególnie nieokiełznaną, szczególnie dziką żądzę zła. Ona to musiała snać w duszy mej rozpasać ową gniewną niecierpliwość, która jak orkan we mnie się rozszalała, kiedym usłyszał uprzejme słowa, z któremi moja ofiara zwróciła się do mnie, pytając o drogę. To przysięgam na Boga: żaden moralnie zdrowy człowiek nie byłby w stanie dla tak błahego powodu popełnić tego rodzaju zbrodni, a ja, kiedy mordowałem, nie byłem w większym stopniu przy zmysłach aniżeli chore dziecko, łamiące zabawkę. Ale ja z własnej woli pozbawiłem się tych wszystkich powściągających instynktów, które i najgorszemu człowiekowi umożliwiają z pewną stałością bronić się przeciw wszelkim pokusom, i dlatego też już najmniejszej musiałem uledz pokusie.
Natychmiast obudził się wtedy we mnie duch piekła i począł szaleć. Z lubieżną rozkoszą zdruzgotałem nieodporne ciało, z radością, która za każdem uderzeniem się wzmagała. Dopiero, kiedy zmęczenie mnie owładać poczęło, przeszył mnie nagle w chwili najszaleńszej mej rozkoszy — zimny dreszcz.
Przed oczyma moimi rozerwała się jakby mgła, poznałem, że życie moje było stracone i uciekłem z placu mego potwornego czynu. A sercem mem miotały niewysłowiona radość a zarazem i strach, bo chucie moje były zaspokojone i rozpętane, a chęć do życia nader silna.
Pobiegłem do mego mieszkania w dzielnicy Soho i zniszczyłem wszystkie papiery, co właśnie winę moją podwójnie pewną uczynić musiało. Potem śpieszyłem oświetlonemi jeszcze ulicami, jakby pijany, do mego Jekyllowego domu. Zbrodnia moja ciążyła mi jak ołów, a jednocześnie wymyślałem sobie z lekkomyślnością nowe, które chciałem w przyszłości popełnić. A przytem goniłem coraz szybciej i nadsłuchiwałem z natężeniem czy nie zbliżają się mściciele. Z pieśnią na ustach Hyde mieszał trunek i wypił go „na zdrowie zamordowanego“. A potem, zanim jeszcze minęły całkowicie szarpiące męki przeistoczenia, już Henry Jekyll leżał na kolanach ze łzami skruchy i wdzięczności w oczach i podniósł złożone do modlitwy ręce do Boga. Zasłona wtedy rozerwała się od góry do dołu, ujrzałem przed sobą cały mój żywot, śledziłem go od dni mego dzieciństwa, kiedym, trzymając ojca za rękę, chodził; po przez lata mej niezmordowanej pracy zawodowej, i wciąż, wciąż, znowu z uczuciem, że to wszystko nieprawda, doszedłem wkońcu do straszliwych zajść ostatniego wieczora. Chciałem głośno krzyczeć, łzami, modłami starałem się stłumić okropne obrazy i szmery, które mi moja pamięć w twarz rzucała, a po przez całą moją nędzotę wlepiał jednak grzech swoje potworne oko w moją duszę. Po pewnym czasie wszelako najgorsze udręki sumienia ustąpiły a ich miejsce zajęła niewytłumaczona radość. Teraz nareszcie rozstrzygniętą była kwestja, w jaki sposób mam nadal żyć. Odtąd wszak Hyde był już na zawsze niemożliwy; czy chciałem, czy nie chciałem, byłem teraz związany z lepszą częścią mego „ja“. Z jakąż roskoszą zdawałem sobie bezustannie z tego sprawę, z jakąż radosną pokorą uznawałem od nowa granice życia naturalnego, z jakąż szczerą rezygnacją zamknąłem na zawsze drzwi, któremi wychodziłem i wracałem — i złamałem klucz!
Nazajutrz doniosły gazety, że śledztwo w sprawie morderstwa wykazało niezbicie winę Hydego i że ofiarą padła osobistość przez społeczeństwo wysoko ceniona. Chodziło więc nietylko o zbrodnię ale o tragiczne błazeństwo. Mam wrażenie, że ta wiadomość uradowała mnie. Świadomość, że lepsze moje ja będzie na zawsze chronione przez groźbę gilotyny napełniała mnie niewymownem uczuciem szczęścia. Jekyll był teraz moje refugium: wystarczyło przecież dla Hydego wychylenie się na chwilę, ażeby tysiące rąk go schwyciło i zabiło.
Postanowiłem zachowaniem się swojem w przyszłości czynić pokutę za przeszłość i mogę z czystem sumieniem powiedzieć, że postanowienie moje niejeden dobry przyniosło owoc. Ty sam wiesz dobrze, jak poważne w ostatnich czasach czyniłem starania, by nędzę uśmierzyć. Wiesz, ile dobrego dla bliźnich swoich zrobiłem i jak spokojnie, a prawie szczęśliwie te dnie mi upływały. I naprawdę twierdzić nie mogę, by mi to życie, poświęcone dobroczynności i spędzane w niewinności obmierzło; przeciwnie sprawiało mi wzrastającą z każdym dniem rozkosz. Ale jak klątwa ciążyła na mnie jeszcze wciąż dwoistość mojej natury, i kiedy rozluźniły się najsilniejsze pęta mojej skruchy, to co niskie we mnie, i czemu tak długo dawałem folgę i co tak krótki czas było na uwięzi, domagało się warcząco swej wolności. Nie znaczy to bynajmniej, jakoby mi bodaj tylko we śnie na myśl przyszło obudzić znowu Hydego, sam pomysł byłby mnie napewno rozumu pozbawił. Nie, pokusa napadła mnie w mej własnej postaci, musiałem długo z sumieniem mojem paktować, aż wkońcu jak zwyczajny, skryty grzesznik jej uległem. Wszystko ma jednak swój koniec i najgłębsze naczynie musi się wreszcie napełnić: to krótkie kokietowanie ze złą częścią mej istoty zniszczyło równowagę mojej duszy. A przytem nie miałem żadnych skrupułów; moje zboczenie wydawało mi się czemś samo przez się zrozumiałem, poprostu powrotem do dni minionych, zanim odkryłem mój preparat transformujący. Było to w styczniu, dzień był jasny, piękny, ziemia była jeszcze wilgotna od śniegu, ale bezchmurne rozciągało się nad mą niebo. W Regent-parku słychać było jeszcze skrzypienie śniegu, a jednak wdychało się już słodkie wonie wiosenne. Siedziałem na ławce w słońcu. Zło jak zwierz rozgryzało we mnie słabe więzy, któremi moje sumienie trzymało je na uwięzi. Duch mój oddawał się błogim myślom, przysięgał sobie czynić w przyszłości pokutę, ale teraz, teraz nie miał jeszcze ochoty jej rozpoczynać. Mój Boże, wszak po głębszym namyśle musiałem dojść do przekonania, że nie jestem gorszy od wielu mych bliźnich. Przeciwnie z uśmiechem stwierdzić mogłem, że w porównaniu z okrutną obojętnością niektórych moich znajomych, byłem naprawdę o wiele lepszym! Ale właśnie w chwili, kiedy mi ta butna nasunęła się myśl, owiało mnie nagle coś zabójczego, jakieś okropne napadły mnie nudności, ogarnął mnie jakiś śmiertelny lęk. Przeszło to wszystko wprawdzie po chwili, ale dziwna jakaś niemoc została. A kiedy i ona ustąpiła, zauważyłem natychmiast zmianę w charakterze mojej wyobraźni: większą zuchwałość, obojętność wobec każdego niebezpieczeństwa, zwolnienie z wszelkich pęt obowiązkowości. Spojrzałem po sobie: moje ubranie zwisało nieforemnie nakoło moich członków, ręka na moich kolanach spoczywająca była koścista i włosem pokryta. Byłem znowu — Edwardem Hydem. Przed chwilą jeszcze byłem w posiadaniu ogólnego poważania, zamożny, lubiany, w domu czekał na mnie stół nakryty, a nagle stałem się wyjętym z pod prawa, stałem się jak dziki zwierz, na którego każdemu wolno było polować, bezdomnym, ściganym, okrzyczanym zbrodniarzem, którego czeka szubienica.
Rozum mój zachwiał się, ale nie opuścił mnie Niejednokrotnie zauważyłem, że w mej drugiej postaci wszystkie moje zdolności nadzwyczajnie się zaostrzyły, a zmysły były jeszcze elastyczniej napięte. Tak to się stało, że w sytuacji, której by może uległ Jekyll, Hyde znalazł się na wysokości zadania. Chemikalja moje znajdowały się w jednej z szaf mego gabinetu, w jakiż je mogłem dostać sposób? To było zadanie, które starałem się w tej chwili rozwiązać. Drzwi do laboratorjum były teraz zamknięte. Gdybym próbował dostać się do mego domu, moja własna służba oddałaby mnie w ręce sprawiedliwości. Doszedłem do przekonania, że muszę się kimś innym posługiwać i pomyślałem o Lanyonie.
Ale w jaki sposób mogłem do niego się dostać, jak go przekonać? Nawet gdybym uszedł aresztowania na ulicy, czemże bym jako obcy, niechętnie przyjęty gość był w stanie nakłonić sławnego lekarza do ograbienia gabinetu jego kolegi doktora Jekylla? Tu wpadło mi na myśl, że z mej pierwotnej istoty pozostał mi charakter mego pisma. I z chwilą, gdy ten promyk nadzieji mi zajaśniał, droga, którą miałem kroczyć leżała od początku do końca najwyraźniej przedemną. Uporządkowałem wedle możności moje ubranie, przywołałem przejeżdżającą dorożkę i kazałem zawieść się do jednego z hoteli, na Portland Street, którego nazwę przypadkowo sobie przypomniałem. Na mój widok, który mimo tragicznego losu, jaki krył się za nim, oczywiście dość komicznie się przedstawiał, dorożkarz nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Zgrzytnąłem więc zębami, bo porwała mnie djabelna na niego złość, i w tej samej chwili śmiech zamarł na jego twarzy — na jego, ale jeszcze bardziej na moje szczęście. Jeden bowiem jeszcze moment, a byłbym go zerwał z kozła. Kiedym wchodził do hotelu, twarz moja wyglądała tak ponuro, że służba hotelowa przedemną drżała. W mojej obecności nie odważyli się zamieniać ze sobą jednego spojrzenia, natomiast nader posłusznie przyjmowali moje zlecenia, zaprowadzili mnie do numeru i przynieśli mi przybory do pisania. Hyde w niebezpieczeństwie życia, szarpany rozszalałą wściekłością, łaknący dziko widoku cierpień bliźnich, Hyde, ścigany morderca, to była dla mnie nowa istota. A jednak to stworzenie zdradzało także chytrość, gdyż silnem naprężeniem woli poskramiało swój napadł szału, napisało obydwa tak ważne listy, jeden do Lanyona, a drugi do służącego Poole i kazało je dla pewności nadać na pocztę jako polecone.
Od tej chwili siedział Hyde cały dzień w pokoju hotelowym. Kazał sobie podać obiad do pokoju i obserwował wstręt, z jakim kelner go obsługiwał. Kiedy już noc całkowicie zapadła, wsiadł do dorożki i kazał się godzinami całemi obwozić po ulicach miasta. Powiadam „on“, gdyż nie mogę mówić „ja“. Ten szatan nie miał w sobie już nic człowieczego, nic innego w nim nie żyło jak trwoga i nienawiść. Wkońcu, obawiając się, by dorożkarzowi ta dziwaczna jazda nie wydawała się podejrzaną, zapłacił mu i próbował w swym, rzucającym się wprost w oczy, niebywałym stroju iść pieszo wśród nocnych tłumów ulicznych. Ścigany przez swoją trwogę, kroczył szybko, mówił do siebie samego, zboczył wreszcie w odludną dzielnicę i liczył minuty, dzielące go jeszcze od północy.
Kiedym u Lanyona znowu przyszedł do siebie, przerażenie mego starego przyjaciela jednak zdaje się, zrobiło na mnie pewne wrażenie. Nie wiem tego na pewno, gdyż na wszelki sposób było ono w porównaniu z przerażeniem, z jakiem patrzyłem wstecz na godziny minione, tylko kroplą w morzu. Wielka teraz zaszła we mnie zmiana. Nie lęk przed szubienicą torturował mnie w tej chwili, lecz strach, że mógłbym jednak znowu przeistoczyć się na Hydego. Jakby we śnie słyszałem przekleństwo Lanyona, jakby we śnie wróciłem do domu i położyłem się do łóżka. Spałem po ciężkiem wyczerpaniu minionego dnia twardym, kamiennym snem, którego nawet okropne widziadła senne przerwać nie zdołały. Nazajutrz obudziłem się zbity i wycieńczony, ale jednak pewny siebie. Jeszcze myślałem z nienawiścią i strachem o zwierzęciu, które we mnie było uśpione, a łatwo zrozumieć, że nie zapomniałem także o straszliwych niebezpieczeństwach ostatniego dnia. Ale w duszy mej jaśniała tak silnie wdzięczność z powodu mego ratunku, że była prawie podobna do blasku nadzieji.
Po śniadaniu spacerowałem z uczuciem nowonarodzonego człowieka po podwórzu i piłem z rozkoszą świeże powietrze poranne. Nagle uczułem znowu owe niewysłowione lęki, które zwykle poprzedzały każdą transformację. Miałem zaledwie tyle czasu, by pobiedz do mego gabinetu, gdzie namiętności Hydego szarpać poczęły i mrozić moje wnętrze. Tym razem potrzebna była podwójna dawka dla powrotnego przeistoczenia, lecz już w sześć godzin później napadły mnie znowu owe lęki transformacyjne i musiałem ponownie zażyć preparatu. Krótko mówiąc: od tego dnia począwszy, byłem już tylko przy pomocy ogromnych, prawie że, gigantycznych wysiłków i jedynie pod bezpośredniem działaniem preparatu w stanie zachować istotę Jekylla. O każdej porze dnia i nocy napadały mnie owe niesłychane lęki, będące dla mnie przestrogą, a ilekroć zasnąłem lub tylko się zdrzemnąłem, budziłem się zawsze jako Hyde. Pod brzemieniem tej ciągle nademną krążącej klątwy i przez bezsenność, na którą sam się skazałem w stopniu, jakiegobym przedtem nigdy nie był uważał za możliwy, trawiony i osłabiony byłem gorączką. Na ciele i na duchu stawałem się coraz słabszy i jedna tylko myśl nurtowała we mnie bezustannie: nie przeistoczyć się na Hydego. Ale, kiedy spałem, albo działanie preparatu było słabsze, wytwarzały się prawie bez przejściowej fazy, ponieważ boleści towarzyszące transformacji, z każdym dniem się mniej dawały we znaki, najstraszliwsze wizje, miotała duszą moją bezpodstawna nienawiść, a ciało moje zdawało się nie być dość silne, by móc te szalone energje życiowe w sobie zachować. Siły Hydego rosły zdaje się w miarę, jak Jekyll stawał się słabszy. I na pewno nienawiść, która obu dzieliła, teraz po każdej stronie była równa. U Jekylla było to następstwem popędu samozachowawczego. Poznał bowiem nareszcie całą potworność stworzenia, które pewne objawy świadomości miało z nim wspólne. Zrozumiał, że razem z Hydem skazany był na śmierć, a mimo tych wspólności, które samo przez się stanowiły najbardziej gorzką część jego rozpaczy, Hyde był dla niego nietylko czemś szatańskiem lecz także i nieorganicznem. To wszak było najohydniejsze: że ta nieforemna masa poruszała się i popełniała grzechy, że to coś, co było właściwie niczem, rościło sobie prawa do funkcyj życiowych. A na domiar, to buntownicze, to okropne coś, było z nim jednak ciaśniej skojarzone i splecione niż kobieta, niż własne oko. Było poprostu w ciele jego jako część składowa, warczało tam i wysilało się przybrać kształt i było w stanie w każdej słabszej chwili Jekylla lub kiedy on zasypiał, pokonać go i wymazać z życia. Jego strach przed szubienicą zmuszał go wciąż do czasowego popełniania samobójstwa, zmuszał go wracać do swej drugorzędnej roli, w której był tylko częścią składową a nie własną osobowością. Ale nienawidził tej konieczności, nienawidził małoduszności, w którą Jekyll popadł i był oburzony na niego za wstręt, z jakim teraz o nim myślał. Ztąd te małpie figle, które mi często płatał, smarując moim charakterem pisma bluźnierstwa w moich książkach, paląc listy mego ojca i niszcząc jego portret. Gdyby nie jego bojaźń śmierci, z wszelką pewnością byłby już dawno siebie samego w tym tylko celu zniszczył, by mnie wciągnąć w otchłań. Ale jego miłość do życia była wprost cudowna. Posunę się jednak jeszcze dalej: kiedy ja, u którego sama myśl o Hydem wywołuje mdłości i zimny pot, uprzytomnię sobie, jak bezgranicznie podle i gwałtownie on mnie się trzyma, kiedy stwierdzam raz po razie, jak on mnie się boi, ponieważ mógłbym przez samobójstwo moje się go pozbyć, w sercu mem budzi się jeszcze litość nad nim.
Jest bezcelowe i wobec strasznego braku czasu także niemożliwe, bym ten opis dalej jeszcze rozwijał. Jak długo ród ludzki istnieje, nikt jeszcze takich jak ja nie przechodził katuszy. A jednak przyzwyczaiłem się do nich, co nie znaczy się atoli bynajmniej, żebym mniej cierpiał, ale osiągnąłem przynajmniej pewien hart duszy, pewne przytępienie uczucia zgrozy. I tak kara moja mogłaby była jeszcze lata całe trwać, gdyby nie ostatnie fatalne wydarzenie, które mnie ostatecznie pozbawiło właściwej mej postaci i natury. Mój zapas owej soli, której od pierwszego eksperymentu nie dokupywałem, zaczął się mieć ku końcowi. Kazałem sobie przynieść nowy zapas i z tego nowego zapasu użyłem odpowiedniej ilości dla stworzenia mego preparatu, Zagotowanie trunku nastąpiło prawidłowo, również i pierwsza zmiana koloru, druga zaś nastąpić nie chciała. Wypiłem mimoto trunek, ale bezskutecznie. Poole ci opowie, jak rozpaczliwie szukał po całym Londynie tej soli — daremnie. Obecnie doszedłem do przekonania, że pierwszy mój zapas musiał być zanieczyszczony i że właśnie to nieznane zanieczyszczenie umożliwiło działanie trunku.
Od tego czasu minął tydzień, a teraz kończę tę moją relację po zażyciu ostatniego trunku, sporządzonego z resztek pierwszego zapasu soli. Dziś Jekyll po raz ostatni na bardzo krótki czas jest sobą i może w lustrze widzieć swoją smutnie zmienioną twarz. Nie wolno mu zwlekać z zakończeniem tego pisma, bo jeśli ono dotąd uszło zniszczeniu, to tylko dzięki wielkiej z mej strony ostrożności i szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. O ileby mnie boleści transformacyjne napaść miały podczas pisania, Hyde z pewnością podrze tę relację moją na strzępy. Jeśli mi się zaś uda rękopis na czas schować, to Hyde, który w skrajnym swym egoizmie troszczy się tylko o to, co najbliższej dotyczy chwili, nie zwróci nań wcale uwagi. Jeszcze tylko o nim chciałem powiedzieć, że klątwa na nas obu ciążąca, zmieniła także Hydego w wysokim stopniu. Wiem o tem dobrze... A teraz, za pół godziny może, włożę już na zawsze tę znienawidzoną powłokę... Będę znowu siedział na mym fotelu i z płaczem i zgrozą wyczekiwał tej strasznej chwili... A potem zacznie się na nowo ta okropna wędrówka po moim gabinecie, tej mojej ostatniej na tym świecie przystani i z wytężonemi zmysłami będę nadsłuchiwał, czy nie zbliża się najgroźniejszy moment mego życia... Czy Hyde umrze na rusztowaniu? Czy może jednak znajdzie tyle odwagi, by w ostatniej chwil sam się oswobodzić? Bóg jeden to wie. Mnie zaś to już nic nie obchodzi. Moja godzina śmierci teraz się zbliża, co po niej się stanie, to obchodzi tego drugiego, nie mnie. Tak więc, w tej chwili, gdy odkładam pióro i zabieram się do opieczętowania mego rękopisu, kładę zarazem kres życiu Henryego Jekylla...

KONIEC.





  1. Dwaj Pitagorejczycy z Syrakuz, słynni jako wzór wierności przyjacielskiej. (Przyp. tłómacza).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Bernard Scharlitt.