Czarne skrzydła/Lenora/Dwaj dyrektorzy/8

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


8.
PIĘKNE JEDWABIE

Lenora siedziała w kącie Izby w mroku, odziana bardzo odświętnie. Błyszczało jej na kapeluszu pozłotką, takie same złotości lśniły wedle paska. Udała, ma się rozumieć, że nic. Że tylko siedzi. Dopiero, gdy Coeur zwalił się po środku izby na nikłą postać Martyzela, Lenora wyskoczyła z ciemnego kąta do pomocy.
Pachniało od niej piżmem, jaśminem, gwoździkami, perfumą!
Starszy górnik Martyzel wiedział od razu, czym: zapachem niedzielnej prostytucji kopalnianej. Rzeczy te znane są od dawna podczas wszelkich redukcyj: w okresie tym wszystkie co lepsze dziewczęta zapewniają sobie w taki sposób pracę u sztygarów.
Jednak uczucia Martyzela na widok zachowania się Lenory wobec Coeura wzburzyły się, jak to zwał w swej praktyce psychologicznej, do poziomu biblijnego. Są to uczucia, w których brata się zbrodnia z miłosierdziem: gdy biedna dziewczyna kopalniana podtrzymuje i niesie, i cuci tego właśnie kapitalistę, który ją w przepaść spycha.
Coeur znów omdlewał z bólu.
Gdy posłali Lenorę po wodę, przeszło mu trochę. Odkrył twarz, dotąd pilnie zasłanianą, wpatrzył się w Martyzela i wyrzekł po francusku: — Nie powiem nikomu, żeś kradł. Kradłeś tam czas na kopalni. Nikt się nie dowie. Ale nie śmiesz nikomu mówić o moim wypadku! Zapamiętaj.
Martyzel skinął głową.
— Nie śmiesz nikomu mówić! Bo znów moi koledzy mnie wtedy mogą okraść... Był przecie teraz pan dyrektor całkowicie w ręku tych ludzi, a czuł się tak bezpiecznie. Starszy górnik rozcinał mu ciężki kopalniany but, którego nie można było ściągnąć z obrzmiajej nogi. Kopalniana dziewczyna przykładała na serce zimną, wilgotną szmatę. Francuz nie pozwolił zapalić światła. Dosyć go było przez szyby od łukowej lampy.
Leżał zwrócony twarzą do ściany, zakrywając się, by go robotnica nie poznała. Widział górnika i dziewczynę ledwie kątem spojrzenia. Dobrze mu było z nimi.
— Jak się nazywasz? — spytał Martyzela przez ściśnięte zęby.
— Starszy górnik Martyzel. Martyzel Józef, starszy górnik.
Coeur uniósł brwi i mimo bólu w nodze, uśmiechnął się: Martyzel — nie zapomnieć nazwiska. Wpłynąć zawczasu na zawiadowcę kopalni, by zostawił Martyzela na trzecim poziomie, na wschód od pochylni A. Na ósmym chodniku, aż do samego końca... Przymknął oczy.
Dziewczyna kopalniana kładła mu ręczniki na serce.
Cóż to dziś stanowiło Lenorze, ratować kogoś, gubić? Takiego urzędnika francuskiego, czy kogo bądź? Murarza, Pstrokońskiego, Machnika, wszystkich, albo nikogo? I cóż tu miał Martyzel do gadania?! Czemuż tu patrzył żałosnymi ślepiami?! Nie czuła wstydu za grosz!
Czego się wstydzić, gdy po takiej miłości i takim wszystkim jak było między Tadkiem a nią, ten, tam, ów właśnie Tadek lata za swoją panną? Kostryniówną bogatą?! I na balkonach Rady Kopalń i Hut ludziom się pokazuje?! A tu jest redukcja, idź sobie gryźć kamienie całą zimę. Zdychaj chyba, czy jak? Gdy Tadek w atłaskach dyrektorskich przebiera, w takich pięknych jedwabiach!
Dla tego faktu wiarołomstwa odrzuciła ręczniki mokre i zostawiła tu nagle Francuza w gabinecie dyrekcji. Niech zgnije i niech zdechnie zaraz tu w gabinecie. Dla tego wiarołomstwa znikła nagle spod ręki Martyzelowi i obleciała w koło czerwony gmach Zarządu.
Inaczej było wczoraj umówione przez strzałowego, Kurka Mariana z kamieniołomów, a inna godzina jest teraz.
Lenora zaklęła z głębi serca i z głębi wszelkiego wiarołomstwa, które mieniło się w jej zrozpaczonych oczach wszystkimi jedwabiami przeklętej Kostryniówny.
Pobiegła prosto na plac kopalniany.
Gdyby kto widział teraz, powiedziałby, że szuka kogoś pilnie. Skoro nigdy inaczej nie było i nie będzie na kopalniach, niech sobie ludzie myślą, co chcą!
Pan Sztygar Stasiak odchodził był już z placu. Już szedł pod rzędem ogołoconych wierzb z białym piórkiem na swym niemieckim kapeluszu. Szedł sobie wzdłuż nasypu poodal drutowanych parkanów erazmowskich. Oglądał się co prawda jeszcze tędy i tamtędy, może trochę z oskomą?
Tu go dopadła Lenorka, uderzając oburącz w plecy, w rozłożyste łopatki, lekko, lekko, jak w wodę.
Sztygar Stasiek, chłop już starszy, lecz twardy, względem zaś wiadomego procederu znany jest pośród dziewcząt kopalnianych nie od dziś. Od niego zależało albo przyjąć na płuczkę do zimowej roboty, albo odprawić z niczym. Takie jedwabie — takie!
Podeszli kryjomo tam, gdzie miała właśnie znaleźć chleb przez całą zimę i własne utrzymanie: do czarnego budynku sortowni. Zaszli od strony torów, nie rozmawiając z sobą, prowadzeni wzajemnie oczami. Myknęli cicho między wagony, cichutko przytrzasnęli wrota kolejowego węglowego wozu.
Odbyło się pośpiesznie, cicho. Załatwili, oparłszy się o schodki żelazne, piętrami prowadzące do góry, wśród zwojów, garbów, żelaznych łańcuchów, rusztów, sit wszelkich przeogromnych i oślizgłych pomostów — na których podczas pracy urobek dzieli się na kostkę pierwszą, drugą i trzecią, orzech i mały grysik.
Takie, takie jedwabie!
W sękatych objęciach sztygarowych, jakoby spadła Lenora w przepaście straszne, nad którymi trwał czarny firmament sortowni: gęste niebo, ponure, ogarnięte ramionami żelaza.
Wyleciała stąd wreszcie, utwierdzona przeciw całemu światu, ze łzami w oczach i z takim gniewem w sercu. Za parkanem „Erazma“ przewiało już Lenorę całkiem inne powietrze. Nie kopalniane. Miejskie.
O kimże to myślała, dążąc teraz ulicą Miedzianą w stronę ulicy Przemysłowej? O sobie, czy też o nim, Tadku, czy też o tym sztygarze? O ludziach, czy o sprawach? Myślała o biednej Supernaczce.
Lenorka biegła prędko po kocich łbach przeklętej Osady Górniczej, z jednym postanowieniem: przy święcie kupić ciastek migdałowych u Cieplika, albo nawet, jeżeli będą, z kremem. W białym pudełku, z czerwoną tasiemeczką. Kupić, przyjść na Zielone i powiedzieć: — to dla pani, a cóż to, czy nas nie stać? Czy nie pracuję, no?
Do Cieplika pod skwapliwym odgłosem wejściowego dzwonka weszła Lenora śmiało i powiedziała: — Proszę pięć ciastek migdałowych, albo lepiej dwa migdałowe a trzy z kremem?
A tymczasem od szyby wystawowej odrywa się masażystka Knote i w tym właśnie momencie podchodzi. Podeszła na tę chwilę, gdy Cieplik poprzez ladę podawał owe ciastka, trzy z kremem, dwa będą migdałowe, razem pięć.
Więc Lenorka struchlała.
Nie ta sama to Knote! W kapeluszu, z wstążkami, bez chustki, lecz w płaszczyku opiętym. Taka modna. Miała Lenorze do powiedzenia i zapomniała co.
Trzymała w ręku ciastko migdałowe, dała ułamać koniec.
— Co to miałam powiedzieć? No, więc właśnie! Tu masz list do Mieniewskiego — rzekła chrupiąc migdały. — Przyszedł przed dwiema godzinami ten list. Ekspres.
Wpadały te słowa w Lenorkę, jakby w studnię. Każde kolejno buchnie, uderzy i zatonie.
— Młody Mieniewski jest właśnie u Kostryniów. Jeśli chcesz, zadzwoń lekko na dole i list oddaj. Jeśli chcesz.
— Chcę.
List był duży, koperta piękna, sztywna, w czterech rogach lakowana. Stała Dusiówna z tym listem na chodniku i oto nagle zapomniała, którędy stąd, z ulicy Przemysłowej, idzie się do Kostryniów? Czy przez Miedzianą, czy przez Trzeciego Maja, czy dokoła „Erazma“? Gdzie mieszkają Kostrynie i gdzie, co, jak, którędy wszystko się obraca?!
Zeszła w dół, ulicą Przemysłową, w stronę żeberka kolejowego, między hutą a kopalnią. Poszła zwykłą najprostszą drogą, we właściwym kierunku, wzdłuż sinego muru huty Katarzyny i już stanęła przed wszystkimi oknami tego pierwszego piętra, a wciąż trwało pytanie — gdzież mieszkają Kostrynie?!
Przez zapuszczone story nie było nic widać, choć świecili we wszystkich siedmiu oknach frontu, które każdy człowiek w Osadzie znał przecie doskonale.
Ulicą latał kurz, ludzie wracali z wałów, z wytartych łączek z dziećmi na rękach. Czasem przejeżdżał jakiś powóz kopalniany, albo nawet samochód.
Ogarnęły Lenorkę ze wszech stron te odgłosy, przeniknęły i znikły, ona zaś pozostała: oparta o mostek nad ściekiem, naprzeciw siedmiu złoconych okien, zupełnie pogubiona. Cofnęła się parę domów w górę, kiedy nadszedł policjant. Tłukł butami po bruku, a spod daszka spozierał zimnym spojrzeniem władzy.
Nie spuszczając z oka drzwi wejściowych cofnęła się Lenorka parę domów z powrotem w stronę parku Francuzów, pod ogromne, drutowane sztachety. Przez balaski i druty sztachetów leciały z głębi ogrodu ostatnie liście buków, grabów i dębów, i różnych drogich drzew.
Spodobało się to Lenorze nagle, jak nic w życiu: stać cicho pod parkanem, patrzeć we drzwi zamknięte i w cudze okna oświetlone, a tu liście niech lecą przed siebie na ulicę, na dachy, przez noc z wieczornym wiatrem. A z tymi liśćmi, w taką smutną niedzielę ubywa też z człowieka. Ubywa jedna chwila, druga, trzecia, ubywa pół godziny i więcej — wiele, dużo i niechby już tak zawsze!
Gdy oto, jakby właśnie wśród tych ostatnich liści otwarło się! Otwarły się wysokie drzwi, czerwień wewnątrz dyrektorskiego domu okazały, z czerwieni wybiegł Tadek!
Ciastka do piersi przygarnęła a w drugiej ręce list i niby kołowrotem wyrzucona przeleciała ulicę. I z wszystkich sił, nie obejmując wcale, nie chwytając rękoma, przylgnęła już do niego.
Nie mogąc nic powiedzieć.
Nie mogąc nic wyrazić.
Ani odetchnąć. Ani już nawet drgnąć. Tylko tak!
Tylko tak!!
Trzeba wielkiego szczęścia, że dom Kostryniów kończy się pustym miejscem w ulicy, że w lewo dalej idzie jakiesiś pólko, niczyje chyba, na nim zbakierowana brama z ciemną sionką pośród zapadłych murów i znów dopiero dalej strzępią się niskie domki osadnickie.
W tę sionkę wpadli Tadeusz i Lenora, tu dopiero objęli się za tyle godzin, choć nic przecie o tych godzinach oboje wzajemnie nie wiedzieli. Tu dopiero wygadał się Tadeusz do tego stopnia, że Lenora, silna przecie i mocna, zwisła w jego ramionach bez żadnej władzy, strasznym ciężarem wielkiego swego żalu.
Jak mu tam idą sprawy u Kostryniów, owe sprawy handlowe? Idą, idą, wino leje się przy nich doskonałe i światło, i salony, i jest ta panna, jak lalka, która nawet pomaga, lecz wszystko razem — czy wiesz co? Jedna straszna, obrzmiała, najcholerniejsza cholera!
— A ja mam list do ciebie — zachłysnęła się cicho Lenorka.
Wziął jej to z rąk, zobaczył w kącie koperty dostojny druk

SEJM RZECZYPOSPOLITEJ

— No więc widzisz, od ojca! — Wepchnął ów list do kieszeni od spodni i ucieszył się wielce. W dwójnasób: — Że to ty właśnie przynosisz ten list od starego. Zobaczysz, będzie dobry! Teraz chodźmy.
Dokąd? Ba, nie wiadomo dokąd. Zabawić się.
W Osadzie nie ma się gdzie zabawić. Karuzele już są zamknięte, bo już za późno. Jest jeszcze tylko przy Miedzianej strzelanie. Jeżeli nie zamknięte. Potem będzie za późno.
— Dokądże teraz wracać?!
Owiało nagle Lenorę ze wszystkich stron jak mrozem. Dokądże teraz wracać? Chyba, że nie ma dokąd, nigdzie nigdy nie wróci, nikogo z dawnych ludzi i nigdy więcej za żadne skarby nie zobaczy.
Więc wszystko jedno, poszli.
Na Miedzianą, aby trochę postrzelać.
Tadek chciał iść pod rękę.
Nie wypadało. Za nic! Lenora nie chciała.
Co innego przy sobie blisko. Można ile wlezie.
Szli więc ciągle przy sobie rudymi uliczkami, przy sobie, na zmienianą nogę, biodra stykały się zderzone szybkim krokiem i ramię przylegało ciągle do ramienia.
Jakiż to dziwny chód?! Gdy zbliżał ich ku sobie otwierało się w Lenorze szczęście, że o wszystkim za pomnieć. A gdy ich znów rozłączał, zapadała się w ciemność straszliwszą, niż dzisiejsze wspomnienie.
Tak doszła z swoim Tadkiem najszczęśliwsza a zarazem śmiertelnie przerażona do owego strzelania w budzie pomalowanej na biało i czerwono.
I tu znów zaraz o wszystkim zapomniała: me przez raglan: że to jej chłopiec w takim pięknym płaszczu. Czyż stała o bogactwa? Nigdy w życiu. Lec/ strzelał ku zadziwieniu wszystkich, którzy tu przegrywali stawki, gdyż strzelać nie umieli.
Nikt nie umiał, jak Tadek.
A taki śmieszny: jak gdyby sok wyrabiał w sobie. Sam sok celowania. Musiało przedtem strzyknąć mu coś przez zęby, czy jak? Dopiero, gdy strzyknęło, pochylał głowę nad flobertem, przymierzył się cierpliwie, przymrużył piękne oko i uśmiechnął się jeszcze, westchnął błogo, i masz! Zawsze trafił!
— Bo trzeba umieć strzelać, gdy się strzela — powiedział gdy już wyszli. Przy tym ujął Lenorkę wysoko, pod pachę. Dla czułego ciepła pod tą pachą prawie że podniósł w górę.
Zaprowadził na drugą przyjemność, którą kiedyś zaczęli, lecz jej nie dokończyli: na oględziny lotniczego aparatu.
Za biletami — dziesięć groszy od osoby. Odbywało się co prawda na podwórzu Rady Kopalń i Hut, lecz przecie Rada nie ma własnego monopolu na powietrze. Takie słowa, słyszane kiedyś dawniej, od ludzi o tej rzeczy, dodała teraz Lenorka, aby było przyjemniej.
Ledwie zdążyli na podwórze pokazu.
Tadeusz zapłacił kapralowi więcej, niż za dwoje: nie dwadzieścia groszy, lecz sześćdziesiąt. Mówiła o tym niedawno Karolcia Domagało: za trzydzieści od osoby ogląda się, a potem wsiada; kaprale zakręcają śmigę, motor warczy i jedzie się jak przez samo powietrze.
Ludzi żadnych już prawie; w oknach Rady ciemności; samolot cień rozkładał pod sobą dość rozmaity, gdyż nikły w nim raz po raz puszyste płatki śniegu.
Pod koniec niedzieli tak właśnie złożyło się szczęśliwie, iż spadł tu pierwszy śnieg.
— Na jutro wszystko będzie białe — zaśmiała się Lenorka.
Obejrzeli samolot, Tadeusz wytłumaczył rozmaite szczegóły, gdzie i co, i jak mieści się w tej maszynie. Wyspinali się po małej drabince i zasiedli do środka.
We dwoje!
Tu dopiero od chrzęstu w kieszeni przypomniał się Tadeuszowi ów list.
— Bierz ciastka — krzyknął Tadek przez ostry szum motoru — a ja zaraz przeczytam.
Objął ją mocno przez pół, rękę sklepił od dołu na kochanej piersi, czytał, Lenora jadła, przełknąć wcale nie mogąc: w usta, w gardle paliło ją to ciastko jak niegaszone wapno...
Pod bokiem i na piersi zelżały uściski Tadeusza.
Czytał ogromnie pilnie.
Patrzyła przed się, na rzadkie płatki śniegu, aż drżąca z przerażenia: pierwszy to raz od niepamiętnych czasów, od kiedy myślą mogła sięgnąć, stało się coś, że nie powiedzieć już nigdy, nie odrobić! Że rozpływał się od tego jej Tadek i znikał, i przepadał, choć teraz właśnie kochała go nad życie.
Nie patrzył na nią: czytał.
Nie przeszkadzało mu, że śnieg pada na papier i przesłania niektóre słowa czy litery. Czytał powoli drugą już z kolei stronicę sejmowego formatu, pisaną charakterem ważnym ustępów ojcowskiego pamiętnika.
Litery wielkie, szczerbate, coraz spadały z linii i spłoziły się w dół; wysiłek ręki ojcowskiej wlókł je znowu pod górę. Ach, wystarczyłoby może nawet samego kształtu owych liter, aby zrozumieć treść.
Treść żadna, bardzo przykładne słowa, wskazania i nauki. O ludzkości w tej ciężkiej, przełomowej chwili. O upadku autorytetu, który z powrotem, mimo wszystko, należy co prędzej odbudować. O położeniu kraju naszego na rubieży dwóch światów. A więc, o specjalnych, podwójnych tutaj obowiązkach: wobec ojczyzny.
Czy jest gdzie na świecie, do cholery, ojczyzna bez podwójnych obowiązków?
Wskazanie osobiste: Jakim masz być?
Miernym i pracowitym. Cierpliwym, ufającym. Konkluzje:
Tadeusz czytał w głośnym trzasku maszyny.
W konkluzjach następowały sumienne, schludne wyliczenia. Pół szczere, pół nieszczere. W których wypominano pozycje istotne ojcowskiego stosunku, zamienione na pieniądze, na cyfry, rozchody, wydatki i sumy. Grube, tłuste sumy ze staroświeckimi kropkami nad każdą jedynką.
Tak więc nie było rady.
Nie było żadnej rady!
Trzeba przestać kochać te stare, dawne lata i wspomnienia! Przestać do reszty wierzyć w ostry profil ojcowski, w wąskie, srogie usta wielkiego retora nędzarzy. A samemu przemazać sobie wszystkie lata wojny, zapomnieć, jak się trupy odrzucało i naprzód szło!
Tadeusz zmiął w swych zimnych dłoniach cztery sztywne arkusze ojcowskiego pisma, ugniótł z tego wszystkiego jeden ciężki pakuł, już miał wykrzyknąć: — a to ci stary głupi — gdy oto jakby nagle dostał kulą w bok.
To Lenora!
Wybladła i spłakana, i tak okrutnie czegoś nagle nieszczęśliwa, objęła go przez piersi.
Skulili się.
Dyszała mu nieomal prosto w usta, wargami, które drżały jakoby bez jej woli. Dyszała strasznym, przenikliwym żalem: — Tadek, Tadek, mój Tadek!!! Nie mam gdzie wracać! Że cię kocham, to nie mam już gdzie wracać, Tadek...
— A ja mam? — Od tego słowa jakby się w Tadeuszu rozdarło całe serce. — A ja mam? Powiedz, Lenorka, mam?
Mignęło im niebo nad oczami, przechyliło się w głąb i już ucałowali się na długo, długo, długo, razem przez zobopólne łzy i skośne płaty śniegu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.