Czarne skrzydła/Tadeusz/Do uboju/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne skrzydła |
Część | Tadeusz |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część Tadeusz Cała powieść |
Indeks stron |
Niczego nie spodziewała się już więcej. Bo i czegóż? Supernaczka uśmiechnęła się do księdza Kani, można powiedzieć, całym swym minionym życiem.
Jakie ta w końcu, dobre czy złe, cóż to komu przeszkadza? Całym swym życiem uśmiechnęła się spośród wymiętej pościeli: by ksiądz nie odchodził jeszcze.
Musiał już odejść, bo ileż tu miał siedzieć? Do kiedy?
Znajdował dla niej zawsze dobre rady; a to w krwotoku wywar pokrzywy, albo z rdestu, albo też z jemioły. Huśtać się dla wietrzenia pęcherzyków płucnych, co tak pięknie objaśniał, dawno już nie mogła, bo ją mdliło na huśtawce. Więc żeby na wypadek krwotoku wiązać ramiona i uda, w połowie, dla tamowania dopływu krwi żylnej.
Teraz musiał już odejść. Stał nad nią, przy łóżku, i przypatrywał się oczami samej dobroci.
Supernaczka zakończyła swe prośby tyle już razy ponawiane. Dziś mówiła przy mężu, więc przy świadku.
Supernak nie odpowiadał wcale. Kończyła dziś te prośby ledwie słyszalnym szeptem.
Lecz rzeczy, ledwie dosłyszalne, to mają w sobie, że wszystko dookoła nich milknie.
Prosiła natarczywie, ile tylko w tchu w piersiach pozostało, o chrzest w nowej wierze. Dla swego życia tutejszego i dla wiecznego chyba?! A na wypadek, co objaśniła jedynej przyjaciółce Martyzelce — a na wypadek śmierci, żeby ją grzebał Kania.
Ksiądz Kania zdecydował ostatecznie. Jeżeli prośby dotąd nie wykonał, to tylko, gdyż wykonać pragnął po dobroci i z przekonania wszystkich. Czekał więc, aż się skruszy Supernak, który choć niby teraz niezależny od wszelakich przesądów, komunista, coś kręcił, zamazywał, bał się?
Ksiądz zwrócił się do Supernaka obrotem godnym a milczącym, jaki był dany chyba tylko Kani na całym bożym świecie. Supernak w cieniu szafy, jak gdyby do cna się rozpłynął, tak milczał.
Buruś, który mieszkał tutaj i myszkował powszędy, wyleciał gdzieś z Lenorą. A dzieci Supernaków na wstawiennictwo lekarskie księdza Kani oddali portierzy na te dnie do sąsiadów.
Milczenie zapadło nieprzerwane. Jeszcze wyraźniej błyszczały w nim na stole dwie brunatne butelki piwa, które ksiądz przyniósł chorej dla ugaszenia pragnienia i na sen, i niby dla ochłody, przede wszystkim zaś z wielkiej dobroci, nigdy dość ocenionej.
Zielona umbra wciąż drygała na lampie.
W milczenie potrząsane dryganiem umbry wpłynął szept Supernaczki.
Że: — gdyby nawet co, albo tam jakieś opóźnienie, albo co z powodu prawowania z rzymskim księdzem naprzykład, to proszę byście mnie pochowali w nowym narodowym obrządku. Na nic się zdało moje ciało za życia, niech się przyda po śmierci. Łzy popłynęły chorej z oczu wielkie i rzęsiste, aż ślady zaświeciły na policzkach.
Ksiądz pochylił się nad żoną portiera i złożył ręce na jej głowie. Czuł pod palcami skudlone włosy kobiety, mokre cd śmiertelnego potu. Lecz czuł zarazem jakoby pod włosami, pod skórą i pod kością tej zaprawdę nieszczęsnej patronki proletariatu żałosny ogień tworzenia się wiecznego.
Gdy wyszli z Supernakiem i stanęli na progu chaty w obliczu nocy tutejszej, światłami bolejącej, głosami roztarganej, wśród wiatru zimowego zbłądzonej, przyciągnął portiera do siebie i rzekł w samo ucho: — Toż to, człowieku, jest prawdziwa święta!
Supernak pięścią walnął się w piersi i zapłakał.
Rozstali się na koniec z tym, że jutro a najdalej pojutrze ksiądz przeprowadzi chorą uroczyście na łono nowej wiary.
— Zostawił piwo, dwie butelki — rzekł Supernak wróciwszy do mieszkania.
Wiedziała przecie Supernaczka o tych butelkach i dziękowała za nie. Więc teraz oczu nawet nie otwarła, by sobie nie psuć swojego snu o piwie. Czy to był sen, czyli też przypomnienie, czy też jawa, ożywająca z przepływu zatraconych już lat?!
Dawno, dawno, za młodych, dobrych, służącowskich czasów była z swym państwem kiedyś na wycieczce. W Ojcowie. Rozliczne państwo zjechało i podwieczorek jadło pod skałami — skały, skały liściaste pod niebem niebieskim. Wypili wiele piwa, a butelki o skałę. Brzdęk i brzdęk!
Wszyscy pragnęli pić i potłuczone szkło sypało się, jak lód. Potem dali służącym, na każdą po butelce. Go 3ię tam dzieje teraz z tymi koleżankami?! Na każdą wypadło po butelce i każda, która wypiła, swoją butelkę tłukła też o te skały. I znów prószyło stłuczonym szklanym lodem.
A gdy ona rzuciła, Supernaczka, butelka wyślizgnęła się z rąk i żywcem, cała, nie rozbita, upadła na murawę. Na płacz zebrało się wtedy Supernaczce. Piwo, piwo i płacz.
Piwo, piwo i płacz.
Supernak przeniósł lampę z zielonym kloszem ostrożnie do muzeju.
Widać z łóżka portierki cały muzej przez uchylone drzwi: błyszczy i świeci. Obrazy w złotych ramach, wiszące pięknie lustro i metalowe gałki jakiegoś sprzętu, który tam stoi w muzeju na najgłówniejszym miejscu. Widać przez uchylone drzwi ten muzej — dowód całego życia.
A znów tutaj, przez okno, widać księżyc, jak płynie w białych chmurach, niby w czyściutkich, kapuścianych liściach.
Myślenie o kapuście było nad wszelkie siły Supernaczki. Nie skończyła z Szymczykową zakwasić na zimę, i tak wszystko zostało. Nie będą miały kapusty a portier przydziału węgla jeszcze nie wydostał, ani kartofli.
Na wspomnienie kartofli wywróciło się wszystko i rozpadło, roztrzęsło — zostały tylko dzieci na tym miejscu, jak ssą matkę i ssą, po piersiach gryzą a ona ich od piersi nie odstawia, by znowu w ciążę nie zajść, trzy lata mają prawie a wciąż ssą. Gonią ją, gonią, gonią, ona ucieka, aż tu oto przypadła do łóżka i takie ma wygody długie za bliską swoją śmierć.
A kto tam dba, a kto tam dba, jak ty się matko z dziećmi swoimi popychasz?
Nikt, choć tylu przełazi zawsze w każdą stronę, jak dzisiaj tu przełażą, jak ich tu widzi teraz, że się schodzą raz jeszcze na zebranie. Na zebrania i prace i zebrania, a kto tam dba?
Widziała ich na jawie, a zarazem jak we śnie. Jednym słowem: mężczyzny.
Pierwszy poszedł przez izbę Szymczyk. Nie spojrzał w stronę łóżka i wszedł do muzeju. Za Szymczykiem Sikora, chłop uparty i głupi. Później razem, Mechanik i Pstrokoński, uczniowie księdza Kani.
Jeden Kania, obrońca, jeden Kania!!
I znów inni przechodzą. Między nimi Martyzel. Chłopisko wątłe, kobietą swoją ogromnie utrapione.
Martyzel znalazł się tu jako ścisły sympatyk, ścisły i bardzo ścisły, gdyż zebranie dzisiejsze było z delegatem okręgowym.
Przybyło ich tu sporo, aż całe dwie „komórki“.
Zasiedli, gdzie kto mógł, i wiadomo jak zaczną. Skłonili głowy, owiała ich najcichsza cisza i wyszły z tego twarde słowa Dusia na cześć tych, co za kratami więzień jęczą.
Taka była jedyna w całym życiu modlitwa sygnalisty: nazwiska towarzyszy miedzianym obliczem wymienione, z oczyma pełnią światła utkwionymi w mroki szyby okiennej.
Gdy te postacie do izby wchodziły, zredukowany palacz Szymczyk całym sercem zastawiał się za prawdę wszystkich ugniecionych — stąd, z Zielonego, aż po wszystkie krańce. Zastawiał się tak szczerze, że już nawet o kotłowni nie myślał, ani o synu z powierzchni erazmowskiej wygnanym, ani nawet o rękach swoich przez dyrektora Coeura rozduszonych.
Delegat okręgowy, wypchany po kieszeniach papierami, skłonił też głowę, jakoby starszy dziekan, przy którym młodzi diakoni celebrują.
Martyzel zaś podsunął się i w pół ruchu zatrzymał: znane mu było przecie to wszystko, jak żadnemu innemu, i uczył się, studiował z wszystkich oryginałów rachunkową wiedzę socjologii. Że to sięga jeszcze czasów ucieczki Żydów z Egiptu. Że to wszystko kiełkuje w pomroce obyczaju ludzkiego, w instytucji patriarchatu, który wiódł do prywatnego posiadania, i we wcześniejszym jeszcze matriarchacie, który był władaniem zbiorowym, czyli komunistycznym. I jak to dalej szło przez rozmaite niewole człowieka.
Ileż to, ileż mądrości takich natkał w siebie z wszystkich wielojęzycznych, grubych oryginałów?! Lecz życie odniosło mu przebiegiem swoich lat taką nowość okrutną: że cóż zdobycz taka, owaka, którą się wywalczyło? Już inni ją chwytają, a ci, którzy walczyli, muszą rozminąć się z owocem zwycięstwa. Więc co już wywalczone, spóźnionym okazuje się w świeżych krokach wiecznego postępu człowieczego.
Gdy modlitwa Dusia, o tych co za kratami, przeminęła, gdy niewiadomy delegat okręgowy, papierami wypchany, rozpoczął sytuację światową, jak świat ten pali się i rozlatuje, i już kruszeje — Martyzel schmurzył się o straszliwą potrzebę takowych prawd, a zarazem zupełną niepotrzebę. Najwięcej zaś o ucznia swego, młodego Dusia, który płonął do tych poglądów każdym drgnieniem niedoświadczonej myśli.
Gdy doszli do miejscowej sytuacji, która jest w porównaniu z wielkim poruchem świata nic — lecz która dla tych tutaj żyjących jest wszystkim, znaleźli się we właściwym wymiarze. Czyli jakoby w dolinie bez wyjścia.
Zapadła cisza.
Gdyż tu trza było samemu wyjść, nazwisko, imię i1 lata swe położyć, i los zaryzykować i wszelką pracę zerwać?!
Wypowiedział się pierwszy Supernak. Stopniowo i dosadnie, aż pobledli od tej przemowy. Wypowiedział się ofiarnym zrozumieniem krzywdy proletariatu:
— Rozszerzenie nastroju rewolucji, towarzysze — zaczął. — Przemawiają tu do was w tym względzie rany i to kalectwo w pracy nabawione. Rozszerzenie nastroju rewolucji. Te rzeczy są wiadome. Ale, jak? Ale, kiedy? No więc wzburzenie podstaw wszelkich. I zbuntowanie stojącej a przegnitej zgody klasy robotniczej. W danym rozruchu, wywieszony następnie sztandar komunistyczny. Trzeba tu występować znienacka, gdy się nikt nie spodziewa. Więc mówię: atak cały musi iść przez Kanię. Od tej strony, gdzie nikt nie oczekuje. Więc w tym wypadku moje życie prywatne, familijne składam na potrzebę partii.
Żywymi słowy wyłuszczył swą intrygę: żona już w tych dniach umrze, gdyż na godziny tylko jej życie obliczają. Tu wystąpi ksiądz Kania. Ujawni się, jako dziś sam to święcie przyobiecał. Trzeba sprawić, by na pogrzebie spotkały się oba obrządki, rzymski i narodowy. A znów, jako dla niego, portiera, dawnego towarzysza, przyjdą też wcale licznie socjaliści... Więc niech się wypowiedzą wtedy, bez pomocy policji, przy okazji walki obu obrządków.
— Każdy daje, co ma — zakończył portier spozierając na Pstrokońskiego i Machnika, o których wiedział cicho, przez dyrektora Kostrynia, że pochamrani są z panem Kapuścikiem.
Którzy też, to jest mechanik i Pstrokoński, gęby wykrzywili, niby z powagi, a tymczasem szklane oko Pstrokońskiego łysnęło blaskiem śliny.
Duś zmarszczył brwi: wierzył w uczciwe serce Kani. Poświęcało się tego pracownika, lecz jakież może być za małe poświęcenie w walce proletariatu?!
Martyzel jak Martyzel: zawahał się całym swym ludzkim, utrapionym sensem: pomiędzy żoną swoją, w którą to uderzy, a księdzem Kanią, zawiedzionym w nadziei na tutejszego człowieka.
Rozstrzygła wszystko twarz delegata Okręgu, schodzona i zgadana a pod sznurek równiutko kłapiąca, że dobrze, że ta rzecz zostaje na naradzie przyjęta.
Trwało dobrych dwadzieścia minut a może więcej, nim się jeden za drugim wymknęli i rozeszli po cichu w różne strony.
Supernak, jak przystało na gospodarza „punktu“, wchodził, myszkował i niby znaki dawał, czy można, czy nie można i czy jest droga wolna. Gdy wrócił nareszcie do izby, przetarł oczy raz drugi, i trzeci: wszystko jest po dawnemu.
Nie zanosiło się nigdzie na nic nadzwyczajnego.
Wiatr prządł się wkoło domu, a wewnątrz cisza. Portier dosłuchiwał się w ciszy, nie wiedział czego? Czego?
— Gdzieś tu Buruś? — spytała chora.
— Buruś? Poleciał z Lenorą. — Po tych słowach przeraził się Supernak i tak trwał dalej po środku cichej izby.
— Nasz ksiądz zostawił piwo — szepnęła Supernaczka. Nie to chciała powiedzieć. Może to. lecz zarazem nie to. Słyszała przecie wszystko, co mówili w muzeju o Kani i pogrzebie, i śmierci.
Zsuwało się to teraz na bok i wciąż dalej, i na bok w łagodnym powabie cichych głosów szycia: jak siedziała tu kiedyś przed oknem, przy doniczkach z kwiatami, jak szyła i dobrze zarabiała, nim mąż wrócił z galmanów.: A gdy wrócił, znów ją pognał na kamieniołomy, już wtedy taką chorą.
W rozmyślaniu o kochanej przeszłości weszły znów słowa męża: — Wiem, że to ksiądz zostawił.
Podebrawszy się nagle na łóżku: — A skąd wiesz kiedy umrę, że mi pogrzeb szykujesz? — Rozpłakała się. Nie łzami nawet a samym rozstąpieniem się, rozejściem myśli.
I znów w ten płacz wstąpiły zgłuszone słowa męża: — Nic nie szykuję.
Uczuła Supernaczka w tej minucie, na poły mrocznej, na poły oświetlonej, rzecz taką, o której nikt nie myśli, gdy zaś pomyśli raz tylko w swoim życiu, życie całe utraci: iż duszę jej zabrali!!
Gdy Kania ma być wydany, to razem z Kanią wydadzą i jej duszę z przywiązania onego.
— Więc to Kanię wydałeś komunistom? — Supernaczka na nikogo w życiu nie podniosła ręki. Dzieci nie biła nigdy. A oto teraz, jak gdyby podnieść się chciały jej ręce udręczone, by uderzyć.
— Czy za darmo to robisz? Pewnie, że nie za darmo. Więc czemuś mi szyć nie dał?! — które to słowa wybuchły strasznym żalem.
Supernak zwrócił oczy w stronę łóżka. Nie odpowiedział i ręki nawet nic wyciągnął. Tylko łóżka teraz nie dojrzał nawet, a jakoweś stężone czuwanie; wzdłuż garnków, po nad piecem, dookoła lampy, na półce i pod oknem, i wszędzie.
Supernaczka struchlała i z ostrożności co prędzej zapłakała. Nie za wiele, jak chory przyoszczędzając niewielkich swoich sił.
Supernak stał na środku izby z oczyma świecącymi.
Uśmiechnęła się do tych oczu pokornie. — Daj mężu piwa — powiedziała z uśmiechem.
Zakrzątnął się skwapliwie. Zasiadł pod oknem, przy stole. Odkorkował. Gdy piwo jęło chlupać z butelki, rozlał się po obliczu chorej błogi wyraz nadziei.
Supernak nalał ’pełną szklankę, zapieniło się, wypił.
Nalał drugą i wypił. Zapalił papierosa.
— No, dajże mężu teraz piwa — powtórzyła Supernaczka z uśmiechem wiernym.
Otworzył drugą butelkę, wychylił szklankę do dna, odstawił, podszedł blisko. Chora uniosła głowę i wyciągnęła usta do napitku.
— Za dużo teraz wiesz — wyrzekł głośno Supernak.
I zaraz, zaraz uderzył w skroń!
Upadła na poduszki.
Zwlókł pierzynę i bił spodem butelki po plecach.
W płuca!!
I znów bił i przydusił. I znów bił. Aż odstąpił.
Leżała martwa.
W uszach brzęczało portierowi. Zabrzęczy i przeminie. Baletniczka nad lampą w muzeju okopciła się od jednej strony. Świece zgorzały do połowy.
Pogasił. Poukładał. Pozamykał. Zdmuchnął też lampę z zielonym kloszem i czekał przy poświacie księżyca.
Znikąd żadnego głosu. Maszyny kopalniane tłukły równo powietrze, to znów z lokomotywy dalekich torów wyleciało dyszenie.
I nic, choć jeszcze słuchał.
Podszedł, po ciemku otworzył dużą szafę i spróbował w kieszeni surduta: cygaro, wetknięte w kieszeń przez Coeura, sterczało po dawnemu.
Zamknął szafę. Wyszedł za dom, zapalić papierosa. Wypalił, wrócił, usiadł przy chorej. Czy też zmarłej?
Podniósł się. Porzuconą na ziemi butelkę postawił na stole. A z drugiej nalał jeszcze i niby, jako nie dopitą, postawił przy żonie. Po czym ujął tę żonę za rękę.
Stygła.
Przeciągnął się i zasnął. Obudził go przedziwny spokój. Chyba dniało?!
Supernak zerwał się i poleciał wzdłuż stawków, dalej mimo koszarów pokozackich i krótszą drogą przez rozłogi „Erazma“ w stronę wielkiego kościoła, co wznosił swoje mury czerwone nad sinymi padołami kopalni.
Na plebanii sen zdrowy, jabłkami napachniony i zapachem kadzidła. Zabrali się stąd z młodym wikarym, wstąpili po sakrament, potem zaś szli pośpiesznie z ministrantem.
Dzwonek rozlegał się, pierwsza zmiana, na szóstą rano ściągająca ku „Florze“ przyklękała na bruku.
Supernak kroczył obok brząkającego dzwonka, przeliczał, czy też śladów jakichś wydatniejszych nie będzie w izbie, co kobiety zobaczyć mogą podczas mycia? Wiadomo przecie, że zawsze bijał żonę, więc cóż to tak nowego?
Szedł skromnie i łzy ronił w dźwięku uroczystości. Nie zastali już chorej przy życiu.
Gdy ministrant drzwi przed wikarym otwarł, wiadomo było od razu dla ludzi z jaką taką praktyką, chora leżała na poduszkach, jak we śnie, lecz ranne słońce wskazywało, że takie tęskne oczy wpół otwarte i taki uśmiech szczerze rozgoryczony — to już na pewno śmierć.