Czarne skrzydła/Tadeusz/Do uboju/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.
DOBRY HUMOR ŻYCIA.

Tadeusz zatrzymał się na schodach biblioteki Staszica, pośród stęchłych wilgotnych ciemności w połowie pierwszego piętra. Nie biegł za Zuzą dalej. Oczekiwał na coś w ciemności: odliczał, skreślał wszystko, zdziałane do niedawna.
Odliczyło się to wszystko z amerykańską dosłownością: King of England, Zaprawa, wynalazki — smutna, dręcząca głupota! Blaszane pudełka w nyży na oknie u Knote, długi spór z ojcem pod Marksem murarskiej sali Domu Ludowego, wizyta u Kostrynia, projekty, sto dolarów, kwitek na owych sto dolarów.
Wszystko to miało w końcu doprowadzić do froterki publicznej. Wszystko razem i wszyscy ludzie tutejsi: kupa śmieci, pod ścianą żółtych groźnych kamieniołomów.
Zbiegł parę stopni w dół, przekonany dowodnie, że nie ma i nie może być żadnej ucieczki z tamtego świata ojców, leaderów i Kostryniów.
Do matki? Amfilada stęchłych pięciu pokoi i wieczysta historia o cierpkiej bezwzględności ojca. Do ojca? Geologia, pelargonia, pamiętnik i wszelakie podpórki. A tu szuję zrobiliby z człowieka.
Zszedł na sam koniec schodów, do sieni, przed niedomknięte drzwi, by w sinym blasku ulewy zobaczyć, która też może być godzina? Za siedm minut ósma. Widać przecie wskazówki, wyraźnie, z amerykańską dosłownością.
Patrząc na słaby połysk cyferblatu zegarka wiei dział już co zrobi. Że nie wróci. Przypomniało mu się, jak płakali razem z Lenorką w samolocie.
Nie wróci, już nie wróci!
Ruszył co prędzej Aleją Trzeciego Maja, ulicą Przemysłową, mimo Rady Kopalń i Hut, i dalej wyboistą ulicą Miedzianą w stronę bocznego wejścia do kopalni.
Przystanął pod okapem murku: widać stąd było we mgle deszczowej twarde światła kopalni, dalej pole rozmiękłe i w zećmionym poblasku, po drugiej stronie „Erazma“, jakoby skałę wyniosłą, rozległą, czerwoną, wielki kościół Osady Górniczej.
Pod okapem owym szczękając zębami z nagłego zimna szybkiej, cierpkiej radości układał Tadeusz w pamięci list do brata:
Stanisławie — tytułować samym imieniem. — Za przeprowadzenie naszych wynalazków musiałbym zapłacić zbyt drogo. Całym dobrym humorem mego życia — Staraj się przeniknąć i zgłębić określenie: dobry humor życia. Wracając tedy do teorii buddystycznych trzech minut, stwierdzam: wolę być błotem na drodze, niż pyskiem, na który leci to błoto.
Taki list. Podpisać imieniem i nazwiskiem.
Powtórzywszy sobie te słowa kilka razy w pamięci pobiegł ulicą Miedzianą na kopalnię. Wedle ustanowionego porządku musiał minąć portiernię. Drewnianą budę, z judaszowym okienkiem w połatanych drzwiach.
Drzwi owe popchnął śpiesznie i byłoby się może nieszczęście przydarzyło z piecykiem żelaznym do czerwoności rozpalonym w portierni, gdyby nie zimna krew portiera Supernaka.
Tadeusz wbiegł i chciał dążyć dalej, jak to czynił za dnia. Supernak nie poznając, kto idzie, z wiadomego obowiązku kopalnianego chwycił przybysza, by obrewidować a przynajmniej obmacać.
Szczepili się, byliby piecyk wywalili w szamotaniu i może nieszczęścia narobili, gdyby młody Mieniewski w porę nie odskoczył.
Oskoczył z nagłego przerażenia: czy to ów uścisk starych kości i kikutów, czy też w rudym świetle piecyka twarz portiera, jako twarz śmierci, potwornej, zarośniętej brudną siwizną.
— No i co? — siepnął się Tadeusz zapalczywie. — Tak mnie wita kopalnia?
— Wszystkich zawsze portier wita pierwszy na kopalni.
— Wszystkich musi obmacać?
— He, taka służba.
Przewiedziawszy się od Supernaka, że Duś jest na nadszybiu, poszedł tam prosto Tadeusz, pełen bolesnych przeczuć.
Ale to tak jest w życiu: chociaż bolesne, cieszyły go przeczucia owe, domagając się męstwa.
Całe nadszybie dygotało każdą łatą żelastwa, każdym gwoździem, wszystką rdzą, wszystkim smarem — całą głośną wymową spiesznego wydobycia. Tadeusz skoczył żelaznymi schodami na poziom drugi nadszybia, gdzie wyjeżdżały windy, oddające wagoniki z węglem.
Widno tu było jak w dzień, lecz w dzień sztywny, umarły, ustanowiony w świetle elektrycznym, nie w słońcu. Wózki drygały raz po raz z klatek windy.
W pierwszej chwili nie dostrzegł Tadeusz Dusia, jeno wybałuszone twarze rzutkich ludzi „od śtosa“, którzy piersiami i ramionami, mało powiedzieć popychali te wózki! Trzeba powiedzieć, bodli.
Na koniec okazał się Duś ze swoją twarzą miedzianą groszowego pieniądza, którą blask elektryczny raz po raz oblewał i jakoby oddalał.
Dozorca podniósł się z ławki, ustawionej obok krat szybu. Coś zawrzasnął, bo w huku ludzie inaczej słyszeć się nie mogli, machnął ciemnym toporkiem przez białe usztywnione światło i poszedł za wózkami w szklanny korytarz sortowni.
Wtedy dopiero Tadeusz przyskoczył do Dusia i krzyknął prosto w węglem zaczernione ucho:
— Jak chcesz, to chodź dziś ze mną na kolację! — Jaka to jest kolacja? — odkrzyknął Duś. W oczy rozmówcy nie mógł patrzeć. Tu palce, a tu słuch, a tu dźwięki i hebry, a tu kraty, a tu sygnały, a tu trzymając się za rundajs żelazny już zwisa nad przepaścią szybu, a tu wyjeżdża klatka.
Tadeusz wrzasnął: — Jaka kolacja? Taka. — I siadł na owej ławce przy kratach. Ukołysany żelaznym pośpiechem a wpatrzony wysoko między dziury wieży wyciągowej, gdzie spośród kół linowych, elektryczną lampą dosadnie oświetlonych, widać już było niebo i krople deszczu przez światło spadające.
Nastała przerwa w pracy. Coś tam gdzieś nie odbili, czy wózków nie starczyło na dole, czy w porę nie podwieźli, albo z kwerszlagu nie zabrali, czy co? Szyb westchnął niebiesko-siną ciszą, która zleciała w dół, aż do żompienia.
Duś przełknął kołeczkiem na tablicy, ponad kratami szybu, ilość wózków wydobytych, na ścianie zaś wypisał kredą pauzę w robocie.
Teraz dopiero nie obcierając nawet potu usiadł blisko na ławce.
Tadeusz objął go niespodzianie przez mokre, dymiące jeszcze plecy. — Pójdziemy na kolację, gdyż mam do pogadania z tobą.
— O czym?
— O różnych sprawach. Po pierwsze zaś, to wiesz. Że żyję z twoją siostrą — szepnął Tadeusz. Dech mu uniosło i łzy mało nie bryznęły z oczu.
— No, to co?
— No, to to. Więc mówię ci tu, jak do brata.
Duś na to: — Każdy żyje z kim chce, a co ma brat do tego!
Nie natrafili na żadną zgodę w swoich słowach. Nie starali się o to.
Ale ich razem zatrzymało co innego: i młodość, i zawziętość. Że jeden zwycięży drugiego. Każdy myśli, że on.
Po trzeciej zmianie wyruszyli. — Co będziesz wracał na Błotną, u Cieplika ręce przemyjesz. — Tadeusz w swoim raglanie doskonałym, Duś w kopalnianych łachudrach i w paletku jesiennym, nader starym.
Do Cieplika. Bo gdzie? Więc tu. Więc w której salce, w pierwszej, drugiej, czy jak? W drugiej! A zwłaszcza w kącie, doskonałe miejsce, tym bardziej, że przy piecu.
Nie zastali za bardzo licznych gości. Profesorzy ze Szkoły Sztygarów kipieli nad szachami, w drugim kącie Falkiewicz senny, chmurny. Na środku siedział pan sekretarz Koza, kostkę świńską z kotleta wysysał i gwizdał z niej piskliwie, jak z fletu.
Zamówili jedzenie. Zjawiły się wódeczki jasne, ciemne a potem piwko.
Duś jadł ponuro, choć skromnie i cicho, jakby z przezwyciężeniem samego siebie. Ręce mu się rwały do jadła, ale oczami skromnie jadła tego unikał. Gdy już nasycił się i popił, uśmiechnął się niewinnie i spytał: — Jakie to będą plany?
Cóż tu powiedzą słowa? Nic. Ale wpatrzyli się w siebie do ostatnich gruntów sumienia.
— Wiesz — złapał Tadek Dusia za szyję pijackim półobrotem. — Wiesz, co ci powiem: że wszystko rzucam i przystaję do pracy robotniczej, prostej. Chcę na kopalni. — Zahuśtała mu się raz jeszcze we wspomnieniu pistacjowa kanapka ze wszystkimi cudami panieńskiej niewinności. Zuzanna, aż dziwna, tak ponętna, teraz obca, perfumowane bóstwo na pistacjowym gnoju.
— Prezent burżujski i wielka pańska laska — warknął Duś.
Nie mogli więcej mówić, gdyż Koza nasunął się na nich, zgrzany i uniżony, i taki już, już taki, że aż mdliło. Z głupimi uśmiechami, w których oszustwo kryło się, jak w zawiasach.
Wtedy Duś: — Ty Koza idź stąd wont! Gdyż tu bracia gadają. A wiesz co to jest bracia? Ze co jest wypowiedziane, będzie zrobione zawsze. A nigdy zaś skłamane. Koza wont!
Upił się Duś, czy nie, gdyż truli na potęgę.
— Zapiszże sobie Koza do swego szpiegostwa, żeśmy się pochamrali. Poradź się o to Drążka. — Z tym wyszli. Powiedli się wspólnie żeberkami „Erazma“, przez ciemności uśniętego miasteczka i żelatynowe błyski ciemnych okien biurowych aż ku stacji.
— No, i co? Przystajesz do tej pracy, że niby prowokacja ze strony panów socjalistów i różnych innych leaderów została przedsięwzięta? — Widzisz, Duś, bardzo mi się chce, żebyś tak znów nie gadał.
— No więc co? — Miedzianą twarz Dusia oblał rumieniec — więc niby garniesz się do nas, do komuny? Do naszej partii?
— Rozstrzelam, psia krew, tę waszą partię. Masz! — Tadeusz zwlókł z siebie raglan i okryć nim pragnął Dusia na środku zabłoconego chodnika. — Żeby ci ciepło było i dobrze. Ą partię twoją haubicami rozstrzelam. Tu znów, blisko cynkowni, gdyż owe żeberko erazmowskie, po nocy, miast prowadzić na stację, zaprowadziło skosem przed cynkownię, naprzeciw sinych i śmiertelnych oparów tej mordowni, wyzwoliła się z Dusia ważna przemowa: w świat cały wyjść z człowiekiem tutejszym z tego grobu za życia, aby się stał ów człowiek żołnierzem armii świata!
Do tego przyszli, co ich zderzało i rozbijało zawsze: gdzie żołnierz, tam ojczyzna, gdzie ojczyzna, tam krew!!
Duś z krzykiem entuzjastycznych piersi: — Dla mnie nie ma ojczyzny, czyli że jedna jest, świat cały.
Tadeusz: — A dla mnie, jak ojczyzna, to wszelka, tysiąc różnych na świecie, o każdą własną każdy musi bliźniego swego strzelać. — Ja też, byś wiedział, o swoją każdego zamorduję!!
Spiętrzyły się nad nimi i czy z oparu pijaństwa, czy też z nocy, czy z wichru, czy tylko z śmierdzącego sapania mufli cynkownianych, czy z cieni wiatrem pędzonych? Wydźwignęły się owe dwa wielkie strachy człowieczeństwa, Rewolucja popod rękę z Ojczyzną...
— Ja tak — wygrażał Tadeusz — a ty zawsze mi w końcu ustąpisz. Zdychać będziesz, cholero, od ran i od stargania, ale siostra twoja za mną pójdzie, żołnierzem przy szabli. A ty na moje ojczyźniane zaklęcie zawsze w końcu zapłaczesz i ustąpisz. Bo ja tu jestem, zawsze o swoim czasie, a ty jesteś w teorii!
Duś na to — że przenigdy!
Tadeusz zaś, chwytając sygnalistę za szyję i obejmując przyjacielskim uściskiem: — To wtedy zginiesz, zginiesz z mojej ręki, choćbyś najlepszy był w worku mojej ojczyzny. To wtedy zginiesz z mojej ręki!
Z słowami tymi znaleźli się, dobrym pijackim trafem, na żelaznym wiadukcie nad stacją kolejową.
Świat stąd się okazywał groźny, zamglony i wszystkie światła kopalń pracujących jakby wodą obrzękłe, a zaś cynkownie, niby straszne tygrysy, w prążki czarne i żółte.
Tadeusz wyjął z kieszeni i okazał Dusiowi dolary, które otrzymał na wynalazek od Kostrynia. Owe dolary podarł na kawałeczki, na papierki najmniejsze i rzucił z wiatrem mówiąc: — Taki jest teraz mój wkład do całego tego interesu.
Nie domówił, gdy Duś rzucił mu się na szyję i wyznał, od czego wrogie obrzydzenie zdjęło Tadeusza: bowiem twarz Dusia miedziana i surowa przetopiła się w ogniu wyznania na twarzyczkę stroskanego chłopięcia.
— Ty sto dolarów, a ja swą miłość do kobiety poświęcam sprawie robotniczej. A ta kobieta z innym człowiekiem pójdzie!
Po cóż to było mówić? I komu? I na co się przydało? Lecz kiedyś w końcu trzeba rzecz taką powiedzieć i wszystko jedno komu! Gdyż zdało się Dusiowi, że cóż tu jakiś człowiek znaczy, jeden, drugi, czy trzeci i bliski, czy daleki, w obliczu idei robotniczej?!
Powrócili stąd, mocno upijaczeni pod dom zamieszkiwania Dusia, czyli Martyzelów, odnajmowany u byłego dozorcy.
Do izby Dusia weszli oknem, odtrąciwszy wątłe haczyki. Księżyc wyłonił się po deszczu na lewą stronę nieba. W księżycu tym zasiedli na wyrku sygnalisty, milczący, ukołysani znienacka szumem oddechów śpiącej obok rodziny robotniczej, to jest Martyzelów.
Co tu znów gadał Duś. — Tadeusz nie pamiętał. Była to znów ta sama na zestarzałym świecie, jedna i ta sama sprawa pracy i płacy, od której Tadeusz nie wiedział nawet, kiedy szczęśliwie zasnął. Na barłogu przy Dusiu.
Obudził Mieniewskiego mały, ciemnozielony kogutek z czerwonym grzebieniem na krzyczącej głowinie.
Kogutek ów piał w słońcu na śmietnisku małego podwórka. A tu, w drzwiach izby, właśnie naprzeciw okna i kogutka stała przecie Lenora! Odziana, jak niedawno na kopalni, w kaftan, z którego jagody piersi przeświecają, i w spódnicę powiewną, pod którą zapamiętane są na zawsze białe strzeliste nogi.
Jedność skoku, uchwytu, w którym znalazła się Lenorka przy łóżku Tadeusza! Objęli się i rozmawiają zaraz, obtoczeni rękami, ramionami i śmiechem.
On mówił jej, że teraz z nimi pozostanie, przy pracy. Do Warszawy nie wróci. Przy pracy górniczej z nią razem, tu z Lenorą. Tu w Osadzie, gdzie bądź.
Tego słowa wystarczy: przed jego dźwiękiem prostym, nieukładnym i przed znaczeniem jego wielce nieoznaczonym aż oczy zamykali ze szczęścia. Gdzie bądź! I drżeli. I chwytali się znowu za ręce. I mówili do siebie różne słowa, jeszcze inne, niż dotąd, wędrowne, nie znaczące, lecz ważne, które nigdy na niczym nie spoczęły.
A cóż to znów nowego za oknem? Za szybami przeleciały gołębie wiodąc malutkie cienie przez podłogę. A tu tymczasem z zamkniętymi oczami, z złączonymi ustami, z przeplecionymi ramionami, trwają we dwoje Tadeusz i Len ora za ramą białych drzwi!
Później zaś powiał przez nich strach cierpki i szalony o to szczęście, które innemu komuś nic nie znaczy, a tobie znaczy wszystko!
Potem radzić zaczęła Lenora.
Mocna, silna i gładka, osiadła w objęciach Tadeusza jak utoczony kamień.
Umilkli.
Trzymając Lenorkę na podołku ukazał jej Tadeusz zielonego kogutka.
Darł się na deszcz, czy co?
Słuchali, zapatrzeni w okno.
Cóż stąd widać? Stare gnaty płotu, a dalej kartoflisko rozkopane już! dawno, a dalej ściany piętrowego domku.
Wszystko razem jest szczęście!
Całą duszą przycichli. Przycichli, jakby już nigdy więcej słowa wyrzec nie mieli. Aż tu szum-bur od drzwi i drepty, czochrania i zamek sam odskoczył?! Więc kto tu znów pośpiesza?
Buruś, piesek kochany, który zawsze wyczuje swoją panią. Widział chyba jak biegła z „Erazma“ przez „Zielone“, słowami brata, Dusia Jana, oślepiona, że Tadeusz u niego dziś nocował. Widział Buruś te biegi, więc sam przyleciał świadczyć. Przyleciał tu za drużbę!
Gołębie srebrną zadrą, cieniem wilgotnym jeszcze raz przeminęły za szybami: Lenorą głowę schowała na piersiach Tadeusza i śmiechem radości, ze rozległo się wokół, jak źródło.
Ileż było pomiędzy nimi tych pierwszych dni? Niewiele, Czy też dużo? Mieli zaraz ogromne kłopoty i jakże je ominąć?
A to z przyjęciem na kopalnię, a to znów, żeby paszport wymyślić fałszywy, a to znów, żeby ludzie nie poznali, lecz kto tam kogo szukać będzie w kopalnianych zamętach?
Do tych spraw najzdatniejszy okazał się portier Supernak. Szedł przecie razem z Dusiem w sprawach organizacji.
Podali, wymyślili, wynaleźli paszport, oraz foto podobne. Duś rzekł — przypatrzysz się, porobisz i sam wszystko zrozumiesz.
Odbywało się tak dalece szczęśliwie, w czym niemało głowy Supernaka, że nawet do doktora nie wiedli Tadeusza, z pieczątką na ramieniu. Tak bowiem przyjmowali na „Erazma“, by w ludziach pieczętowanych podstawienia nie było i fałszerstwa.
Zamieszał się Tadeusz w erazmowskich górników gładko i bez śladu, z nazwiskiem Mieniuk.
Podczas gdy serce Lenory w ciemnym huku i jazgotliwych zgryzach czarnej sortowni drżało teraz i drżało bezustannie, mocniej chyba niż wywrót żelazny, który wózki przyjmuje i węgiel na ruszt sypie!
Ów wywrót w środku wysokiej sortowni, otoczony powierzchnią wyślizganych bonów, jak lodem połyskliwym. Od wywrotu do góry i w dół przędą się rozmaite przekładnie, koryta wszelkie, przewody rozdzielające węgiel.
Serce tenory drży mocniej, niż wszystkie we ruszty i wszystkie łoża blachy, czy Tadeusz wytrzymie?
Poprawił ją tu kiedyś: Czy wytrzymam?
Czy jej Tadek wytrzymie?...
Którędyż to, którędyż tutaj, myśli Lenorki nie ścigały tego miłego Tadka. Ścigały go po szklanym korytarzu, co wiedzie wagoniki na łańcuchach ruchomych przez podłogę, od nadszybia aż tu. A gdy znów która z koleżanek odczepi już wagonik pierwszy z idącego naprzód rzędu i popycha przez metalowe bona i zakręca i z śliskich szyn wybija i ramieniem podpiera — uszy Lenory słyszały tego Tadka w potężnych grzmotach bona:
Jak Tadek woła — nie!!! — Jak Tadek woła — nie!
Że nie wytrzyma!
A kiedy sama Lenorka czuwała przy wywrocie: gdy dźwig przechylić trzeba przy każdym z korytarza wytoczonym wózku, serce mdlało jej w piersiach. Na myśl, że tu z głębiny ziemskiej, z tych czarnych korytarzów wyjeżdża pośród wozów którychś miłość Tadka, pracującego pod ziemią, do węgli przylepia, w dotyku tych odłamków zagubiona, a przecie żywa, własna i obecna!
Węgiel spadał z przewrotu, szarpnięty sprawą hebra leciał ostatnim kurzem. Ostatnim dechem głębin ziemskich zaprószył znów powietrze.
Jakby myślał i radził. Na wszystkich wyniesieniach, garbach, przy wszystkie piętra ruchomy, tarły, łamany, aż nawet tam, gdzie spadała drobizna, miękka, lotna pospółka.
Że nie, i nie!!! — skrzebotał węgiel.
Że Tadek nie wytrzymie.
Wtedy starości zachciewało się Lenorce na wszystkie przyszłe lata. Starości niemej, którą miała tu zaraz u stóp. Głowę tylko przechylić nad zapadnię ruchomego wywrotu i już widzisz, jak pod tubą na dolnym piętrze, pod huczącymi blachami wyślizganego bona stoją jedna przy drugiej stare zwiędłe kobiety, przegrodą oddzielone, jakoby konie w stajni.
Tych kobiet właśnie tyczy się tu przegroda, by z sobą nie gadały, gdy na jadących z węglem rusztach przerost wybierają.
Więcej nic, tylko starość. Nie gadaj, milcz — przez piersi ostatnia stara chustka, wybieraj, co się nigdy, nigdzie nikomu nie zda.
Lecz gdy gwałtowny węgiel wytyrał nagle z wywrotu swoje radosne tak!?! Gdy nagle zaczął w strasznych terkotach żelaznych transporterów swoje tak przepowiadać, do tej prostej miłości, swoje tak!
Przez twarz Lenory od rozprysków spadającego węgla skrwawioną i pobladłą leciał krzyk niemy, wszelką nadzieją wsparty: cóż tu starość? O! młodości, młodości, jedna jedyna, ciepła, świeża, spocona!
Wtedy Lenorka ustać w miejscu nie mogła.
Wtedy zmieniały się choćby z biedną Karolcią Domagało, dla której miejsce tu na zimę u Stasiaka zjednała.
— Czyż nie lżej przy wywrocie? A chodźże tu, Karelka, to ci tu będzie lżej!
Domagało Waruje przy dźwigu a Lenora w te pędy do wózków, jadących od nadszybia z szklanego korytarza: gdyż to jest może jego węgiel, wydobyty przez Tadka.
Gdy tak latała, musiał jej Tadek nadejść. Czy godziny latała, czy minuty, nadchodził zawsze w końcu.
Kryli się wtedy w tym warkoczącym piekle, uczynionym ze śruby, hałasu, kurzu, czarnej pustki i szkłą. We dwoje, czarni i spoceni od pracy, z ustami które błyszczą, z oczami co się szklą.
Przynosił jej coś zawsze Tadek, niby że na pamiątkę. Ze swego przodka górniczego. Na przykład białą pianę grzybków, co rosną na dole wśród drzewa odbudowy.
Białe, puszyste nic.
Albo znów przyniósł tak zwaną wśród górników i wszelakiej pomocy górniczej i wszędzie tutaj na kopalniach łapkę skórzaną. Wykrojoną ze skóry oficerskich rajtuzów, która to skóra brała udział w tylu wojnach i bitwach.
Taki dar.
By nie łapała ręką kantów wózka, jak dotąd, przez garstkę siana. Tak przyoszczędzić chciał jej ciała.
Włazili wysoko, pod sufit, na stosy odrzuconych, potarganych przez windę wagoników. Działo się, ma się rozumieć, podczas przerwy w pracy, gdy szyb stanął i sortownia czekała na nowe wydobycie.
Szemrali tu, Tadeusz zwierzał się ze swej radości, którą zrozumieć trudno, lecz czegóż nie zrozumie serce kochającej dziewczyny!
Radość taka, choć dziwna: iż teraz dopiero wie, dlaczego żyje, gdy znów, jako na wojnie o ćwierć sekundy, w pobliżu śmierci chadza. Jak tam robią na przodku u starego Martyzela. Jak wskoczyć trzeba z chodnika z wózkiem razem przez odwrócony bigiel na ów pomost. Nad śmiertelną przepaścią. I że tam wszyscy ludzie tacy głodni. I że w tych ludziach ma Tadek kawalerską przyjemność. Śmierci z nimi smakuje co krok. A to znów przystaje zawsze żołnierzowi i składa dowód odpornej zdrowotności.
Taka zdrowotność: że z Lenory i z Tadka, gdzieś w kącie wózka, wysoko, pod szklannymi łatami sortowni wiązało się kochanie.
Aż w uściskach tych odnachodziła Lenora przebaczenie swe za to, że w tej samej sortowni hańbiła się z Stasiakiem. Cóż by się nie zmieściło w rozognionej miłości, jaka wina i grzech?!
Któregoś dnia takiego, zachwyconego bardzo, zdybał ją i obsztorcował organizacyjnie stary portier, Supernak. W duchu następującym: gdy tu wszystko do strejku prze, nie czas na miłostki.
Stary pies, kat i drań śmiał taką rzecz powiedzieć!
Lenorką, jak tam stała u niego w portierce uwodzonej, zatrzęsło od stóp do głów. Odrzekła krótko: — Plunę ci między ślepia, że zobaczysz! — i poszła. Z burym płomieniem w wielkich szarych źrenicach.
Dowiedział się z tego Supernak, że nie wszystko jest pewne z leaderowskim młokosem i jeżeli by tu miała być prawdziwa prowokacja, to już nie od tej strony. Dyrektor „wsiej“ administracji Coeur mówił niedawno — takiego Mieniewskiego wpuścić za fałszywym nazwiskiem na kopalnię i milczeć. I zapiszcie mi go do organizacji.
Ale nic tu nie wyjdzie ważnego od tej strony, chociaż mówił sam Coeur. Pracować z Coeurem, nie jest to samo co pracować z Kostryniem.
Prawdziwy człowiek!...
Gdy wypadało Supernakowi, jako na przykład dziś, meldować się u Coeura, to już od popołudnia z wielkiego poruszenia czkał.
I czyścił się, i golił, i mył skwapliwie, i przeodziewał się zamknięty w muzeju, i kapelusz z bibułek odwijał, i nie mógł się doczekać godziny. Gdy już przyszła, skradał się cicho. Nie szedł a skradał się spomiędzy zarośniętych wieczną rzęsą stawów i innych wód Zielonego, dalej mimo więzienia, które łajnami więźniów na odległość cuchnie, i dalej, prędzej, mimo zgiełkliwych baraków pokozackich ku miastu.
A później znów przez miasto.
Szedł ulicami Osady Górniczej w taki dzień swej bytności u Coeura jak sprawiedliwy sędzia. Cały główny nastawnik nad wszystkim. „Erazma“ przy spacerku takim mijał z daleka, obchodził, krążył, mocno, mocno kołował i zachodził nareszcie od całkiem innej strony.
Udawał się prywatnie do pałacu, niech z „Erazma“ nie widzą.
Gdy wszedł do pałacu Kierowskiego Supernak, zawezwany na ścisłą minutę, pierwsze, co zrobił — oczyma strzygnął po wszystkim, czy nie ma jakiej zmiany? Nie chciał tu zmian, broń Boże, żadnych. Gdy córka Kostrynia pętać się; tu poczęła, uważał nade wszystko, co do zmian. Żadnych nie sprowadziła.
U takiego mocodawcy, jak Coeur, winno już być, jak w wojsku czy w kościele: żadnych zmian.
Na górę poszedł do Coeura, cały w duchowym mrozie: w radości i w rozpaczy posłuszeństwa... Spłakać się chyba od tego i powiesić.
Tak przyszedł przed firankę i o ścisłej minucie nacisnął drzwi do gabinetu.
Nic.
Wszedł.
Coeur za biurkiem, plecami odwrócony.
Serce biło portierowi ogromnie z doznanego zaszczytu. Śmignął skrycie spojrzeniem po pokoju, na jedno ważne, najważniejsze, czy jest przygotowane?...
Było: taca srebrna u skraju biurka. Na tacy butelka koniaku. Dwa nalane kieliszki. Zaraz obok, na spodku, jakieś ciastka, niespotykane nigdzie, francuskie pewno. Ukosem zaś przez tacę cygaro.
Zaszczyt.
Coeur nic.
Jaki będzie porządek widzenia, wiadomo. Stanąłeś, masz powiedzieć i donieść, jeżeli co ważnego. Nie trociny i śmieci, lecz coś ważnego, które nie było dotąd wyjawione. Nie to, co inni wiedzą i już powiedzieli. Zdać tu, co nie wie Kostryń i nie wymyszkowały dotąd nigdzie jeszcze Francuzy, ani żadne sztygary.
Nie to, co tu przypływa z policji. Ma być nowe i świeże.
Broń Boże żadnych pytań.
Supernak zaczął jak zawsze rozpoczynał: — — Niech będzie pochwalony.
Coeur potrząsnął dłonią nad czołem, jak gdyby zganiał muchę uprzykrzoną. Potem zwrócił się nagle wraz z fotelem skórzanym i popatrzył w oczy Supernaka źrenicami. Ciepłymi i gęstymi jak upalony cukier.
— No więc tak — zeznawał portier — teraz musi nastąpić zakłócenie porządku publicznego. Zakłócenie, wtedy zaś prowodyrów pod klucz. I wtedy wszystko można. Zakłócenie porządku publicznego z socjalistami i z komuną, oraz przy współudziale nowej wiary kapłana księdza Kani nastąpi na pogrzebie mojej żony?!...
Pan dyrektor Coeur ruszył lekko ramieniem. Lekko, a takim jednym ruchem ramienia ileż tu mógł wyważyć, ile podnieść czy zburzyć?!
— Więc można — spytał nie odwracając się do Supernaka — żeby już poszły te sprawy religijne?
— Och, można, panie dyrektorze, och, już można!
— Kiedy umarła wasza żona?
— Jeszcze wcale — zeznał Supernak. — Teraz dopiero umrze.
— No, jak to, jak to teraz?
— Jak długo Kasa Chorych łożyła, to żona chorowała. Ale przecie już minęło tych piętnaście tygodni.
— No więc cóż?
— Więc to będzie w samą porę, jeśli trzeba...
— Co jej jest?
— Suchoty, proszę łaski pana dyrektora. — Supernak rozpłakał się głośno i uroczyście.
Coeur machnął ręką.
Płacz ustał.
Popatrzyli sobie w oczy dobrotliwie: taki ogromny zaszczyt.
Coeur wstał, lecz nie mógł jeszcze dobrze utrzymać się z powodu potłuczonej nogi. Supernak podbiegł żwawo i podparł zaszczytną postać swą ręką jedyną.
Gdybyż to mógł podtrzymać jeszcze drugą ręką. Lecz tylko chwiał się po niej pusty rękaw.
Coeur wskazał na tacę z koniakiem.
Wypili.
Czoło Supernaka operliło się potem.
Coeur wetknął portierowi cygaro do kieszeni surduta. Następnie zaś, jakby z postumentu ścierał kurz, tak wodził ciężką grubą dłonią po siwych włosach Supernaka.
Portiera przygięło ku ziemi. Nie strach, ani też wdzięczność, lecz samo zrozumienie: w podobny sposób może tutaj dotykać kogoś, w całej Osadzie Górniczej, tylko prawdziwy człowiek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.