Czarne skrzydła/Tadeusz/Do uboju/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne skrzydła |
Część | Tadeusz |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część Tadeusz Cała powieść |
Indeks stron |
Idiota — pomyślał Kostryń usłyszawszy patetyczne słowa sekretarza. Dyrektor przypuszczał, że okrzyk o murach złoconych będzie wstępem, po którym nastąpi właściwa przemowa. Gwoli wysłuchania jej podniósł się nawet — lecz Koza znikł już w drzwiach.
Rzucony przez sekretarza Związku na czyściutką bibułę biurka list otworzył dyrektor Kostryń li tylko gwoli sprawdzenia. Ma się rozumieć, zerwanie! Wiadomość tego rodzaju należało w każdym razie przepunktować, odczekać. Kostryń drżącymi palcami wsunął sobie do ust trzy cukierki eukaliptusowe.
Od chłodu smołowego czy też zapachu cukierków czerwone łezki trysnęły z dyrektorskich oczu.
Ty zrywasz — pomyślał z uśmiechem, dobitnym, jakby tu Drążek stał blisko, przed biurkiem — a ja sobie pójdę linią Coeura. Na razie, obaj zawracamy. Tak, tak, tak, wierzymy w strejk....
Ucieszył się. Z wielkiej, skrytej radości zadzwonił przeciągle trzy razy, oznaczało to pana Skierskiego.
Tymi samymi drzwiami, co Koza, lecz jakże płynnie, gładko, cicho, zjawił się przystojny pan Skierski.
— Panie Skierski — wyrzekł Kostryń w pluszczącej deszczem ciszy gabinetu — czekają nas bardzo ciężkie czasy. Teraz już musimy być ciągle w pogotowiu.
Na czym polegać mogło pogotowie pana Skierskiego? Kostryń jednak potrzebował teraz od swych podwładnych czułości, ufności i wiernych spojrzeń. Wiedział, że słowa o pogotowiu powtórzy Skierski wszystkim maszynistkom, manipulantom, całemu personelowi Rady Kopalń i Hut. Ci woźnym. I tak dalej, aż do chwili powszechnego ustalenia obrażonej godności Rady Kopalń i Hut.
Gdy w kwadrans potem wychodził z Rady, stwierdził przelotnie, że stare wypróbowane sposoby nie zawodzą.
Maszynistki pisały na maszynach, aż powietrze dzwoniło, urzędnicy podnosili się znad biurek dla złożenia ukłonu patrząc przysięgłe w oczy swego dyrektora i prezesa.
Lało jak z cebra, nie mniej Kostryń nie wytelefonował sobie auta. Z Rady Kopalń i Hut ruszył do domu piechotą. Miał w tym wiele i bardzo różnorodnego wyrachowania: aby widziano jak rzekomy wróg ludu, troskami obarczony, idzie przez deszcz. Aby wzbudzić uczucie solidarnego demokratyzmu wśród podwładnych urzędników. Nade wszystko jednak z przyczyn cichej, wewnętrznej radości, płynącej z poddania się wyższej woli. Woli Coeura.
Dyrektor Kostryń miał wrażenie, że idąc piechotą odrabia zło, spełnia akt skruchy, odwraca ciosy, które już ściągał był na siebie.
Na obiad przyszedł do domu za wcześnie. Zrobił to świadomie. W okresach niepewnych nie powinien był „dom“ rozeznawać się w psychologii postaci głównej.
Pozostawić sobie należy niejakie furtki. Nieprzewidziane wyjścia. Dla zmylenia czujności żony, a nawet Zuzy, którą zmylić było wcale nie łatwo, miał dyrektor pewien specjalny sposób bycia. Określał to sam przed sobą słowami: jak we śnie.
Na przykład dziś: przyszedł w nieoczekiwanej godzinie. Nie zdejmując mokrej jesionki udał się w kapiącym kapeluszu do salonu, zabrał stamtąd nuty, pulpit, zawlókł to wszystko do swego gabinetu i tu, chociaż nie zanosiło się na żaden kwartet, gdyż Coeur miał wykręconą nogę — zaczął ćwiczyć.
Partię drugich skrzypiec z kwartetu Schumanna.
Po pół godzinie rozległo się niespokojne pukanie.
Kostryń nie odpowiedział. Podczas systemu „jak we śnie“ można nie odpowiadać.
Potem znów wołano na obiad. W czasie systemu „jak we śnie“ nie słyszy się żadnych pukań, ani wołań. Dopiero głos i instancje Zuzy miały prawo wyrwać Kostrynia z osobliwego stanu, którym osiągnął już jednak, czego pragnął: najbliżsi siedzieli za stołem, przy obiedzie, jak struci.
Zjadłszy obiad poprosił Zuzę do siebie, do gabinetu.
— Przyjdź tam z czarną kawą.
Pani Stanisława chowała właśnie owoce do kredensu. Usłyszawszy życzenie męża zatrzymała się z srebrną tacą przed otwartymi skrytkami, jak gdyby w pół drogi. Po chwili dopiero zwróciła ku mężowi twarz, mimo ciemność ponurego popołudnia, jaśniejącą przepięknie światłem, urodą, po prostu wzniosłością. Złociste włosy błyszczały jej nad czołem.
Rzeczywiście, medalion, zirytował się Kostryń przywodząc na myśl efektowne określenie Coeura.
— A mnie nie prosisz? — spytała Stanisława.
Nie odpowiedział.
Po przykrej i brutalnej scenie w bibliotece Staszica oraz długiej, późniejszej w łóżku, kiedy po posiedzeniu wrócił w nocy od Coeura, ustaliło się w Kostryniu niespodziane zgoła przekonanie, że wszystkiemu winna jest właściwie Stanisława.
— Czy ciebie nie proszę? — podchwycił po długiej pauzie pytanie Stanisławy. — Nie, kochanie — dodał w1 drzwiach — proszę Zuzę.
Przez strugę wody, odgłosy huty dochodziły do gabinetu Kostrynia o wiele słabsze, elastyczniejsze i rozciągliwsze.
— Moje dziecko, chciałem z tobą pomówić.
— No, tak.
— Nie chcę tych spraw poruszać z matką.
— Bardzo słusznie.
— Dlaczego bardzo słusznie?!
— Skoro nie chcesz, musisz mieć jakieś ważne powody.
— No tak, nie chcę matki martwić.
— Bardzo słusznie. Martw mnie.
Kostryń spojrzał na córkę, przestraszony. Nie imały się jej żadne sposoby indagacyjne. Metoda „jak we śnie“ nie mogła tu mieć żadnego zastosowania.
Zuza siedziała na kanapie, z nogą na nogę wysoko założoną, utleniona na rudo. Jak zawsze, w najstosowniejszym obuwiu, szaro, ściśle a najstosowniej ubrana. Z czerwonych, ukarminowanych ust, malutkich jak serduszko ptaszka, puszczała kółka dymu.
Siedzi tu teraz z nogą na nodze założoną, foremna i układna. Czyż nie powinna zostać żoną ministra Przemysłu i Handlu?! A już co najmniej jakiegoś podsekretarza stanu przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych?! O ileż przewyższała matkę, mocny Boże?!
Kostryń przechylił głowę żałośliwie i rozpoczął długie ojcowskie wywody, pełne uświęconego kłamstwa. Ze wszystko urządzał i naginał do tego, by rodzinie, — a przede wszystkim tobie, moje dziecko, na niczym nie zbywało. Jeżeli chodzi o walkę o byt w tych trudnych stosunkach tutejszych, o niczym nie wiecie, wszystko staram się sprzed drogi wam usunąć, nigdy nie obarczając was.
Zuza zmieniła pozycję na kanapie rzucając niespodzianie: — Dalej?
Kostryń umilkł. Zawstydził się.
Patrzyli na siebie, przez mrok pokoju mijali się gładkimi spojrzeniami. Gdy wspomniał o domowym ognisku, musiał co prędzej spuścić oczy, źrenice bowiem Zuzy jakby go poparzyły.
Zaczerwienił się do własnych myśli. Może to nie on sam, może to tylko jego własne myśli, niewiadomym sposobem, tak kierowały Zuzą, że to ona, Zuza, administrowała całą przyjaźnią z Coeurem? Urządzała tennisa, pierwsza wymyśliła kwartety, w których sama nie grała nigdy.
Dobrze, że rozległy się na korytarzu posuwiste kroki i głos medalionu: — Czy macie dosyć kawy?
— Ależ dosyć — krzyknął niecierpliwie Kostryń.
Miękkie kroki odeszły.
Przysiadł się do córki. Tuż obok, bardzo blisko.
Jak gdyby całkiem inny: cichy, spłoszony, smutny.
— Wiesz — zaczął — że mam właściwie pół na pół wymówione miejsce.
Ku wielkiemu zdziwieniu nie odnalazł w oczach Zuzy żadnego wrażenia. Dopiero po chwili żachnęła się mówiąc: — Zapewniam cię, że wedle mego przeświadczenia nikt nie ośmieli się wymówić ci miejsca na „Erazmie“. — Odsunęła się w drugi kąt kanapy.
Kostryń rozśmiał się krótko i radośnie, przekonany stanowczą intonacją córki. Po czym nagle spuścił głowę pełen wstydu. Skromnie wyjaśnił, o co mu chodziło. Gdy w obawie, jakby to powiedzieć, gdy w obawie o wszystko poczyniło się pewne kroki poniekąd przeciwne istotnym planom Coeura.
— Czyim? — syknęła Zuzanną.
— Coeura — rzekł Kostryń cicho.
— A cóż nas Coeur obchodzi?!
Nie odpowiedzieli sobie na to pytanie.
— Nie chodzi o osoby — martwił się Kostryń — a o rzecz samą, o rzecz, którą trzeba koniecznie odrobić. Skoro chcą, a wszyscy, wszyscy teraz chcą, to będą mieli już ten swój strejk. — Mówił zamykając oczy jak gdyby nawet w mroku nie chciał patrzeć na to wstrętne słowo: strejk.
— Więc będą mieli. Ale odrobić należy to, co się zawiniło. Należy odrobić moje fałszywe stanowisko poprzednie a sprowokować tych, którzy i tak będą rozbici.
— Rozumiesz przecie, że ojciec twój, czy chce, czy nie chce, musi tutaj rządzić się także i podstępem. Tym, co ludzie wrodzy nam a bezmyślni nazywają podłością.
— Rozumiem doskonale.
Wysunął wolno naprzód rękę, uniósł z podołka córki zimną jej dłoń i ucałował. — — Otóż — szeptał cichutko — przebywa tu obecnie ten, jakże mu tam, no, syn starego, Tadeusz Mieniewski. Bardzo kręci się wśród tutejszych partyjników. Znają go wszyscy i może nawet myślą, że ma jakieś zlecenia od starego leadera. Daruj, że o tym wspomnę, ma tu nawet stosunek, miłosny stosunek z dziewczyną kopalnianą, niejaką Eleonorą, dobre imię? Eleonorą Duś. Ode mnie z „Erazma“ już ją wydaliłem.
Zuzanna wstała. Cóż ją mogło obchodzić, z kim jakiś tam Tadeusz Mieniewski ma miłosne stosunki?! Uzmysłowiła sobie wyraźnie, że ojciec prosi ją o to, co już dawno chyba, i jeszcze raz ostatni w niedzielę załatwiła z Coeurem sama...
Spóźnia się ojciec z głupimi intrygami, na tle owego Włazolinu, — żeby to tu w mieszkaniu na jakimś kawałku podłogi wypróbować, potem urządzić pokaz, na przykład w sali koncertowej, na pierwszym piętrze Rady Kopalń i Hut. Uprzednio zawiadomić anonimem szanownych towarzyszy i niechże patrzą, jak to syn leadera, co ich od strajku odmawiał, froteruje posadzki u kapitalistów.
Oto, co skromnie, z żałosnym westchnieniem wyłuszczał Kostryń córce.
— Zasadniczego znaczenia nie ma taka rzecz — twierdził wstydliwie — ale rozumiesz sama, iż w chwili wrzenia taki szczegół wyprowadza przeciwnika z równowagi, kompromituje?!
— A cóż ma do rzeczy, że młody pan Mieniewski ma tu jakąś dziewczynkę?
— Tamto znów, ta kochanka, łączy się z czym innym. Tamto są znowu komuniści. To się jakoś tak dziwnie, dziwnie rozgałęzia, tak nieuchwytnie przenika jedno w drugie, korzenie ma dalekie.
— A cóż na to twoja informatorka, Knote? Cóż mówi Knote?
Kostryń niedbale machnął ręką.
Zuza dotknęła ojca w ramię:
— Nie wstyd ci dla takiego głupstwa zamykać się ze mną na klucz i przykrość robić matce?!
Szczypnąwszy struny skrzypiec położonych na biurku wyszła z przykrym, uśmiechem. Trącone kwinty zabrzmiały czyściutko. Kostryń przysłuchiwał się dźwiękowi z bezmierną ciekawością.
Ach tak — udało się!
A przy tym, jeżeli chodzi o wyrównanie pewnych pobocznych rachuneczków z starym Mieniewskim, to wyrównanie nie najgorsze! Sprawdzić jeszcze, czy młody blagier ma przynajmniej te jakieś zaprawy w odpowiednim stanie.
Kostryń zebrał się do Knote. Mokrą jesionkę, w myśl teorii „jak we śnie“ zostawił w gabinecie na krześle. Wziął futro. I czapkę futrzaną. Trzeba w końcu przebaczyć tej Knote. Nie przeciągać struny, zwłaszcza obecnie, gdy zależy na świeżych wiadomościach od Drążków.
Zastał masażystkę, jak właśnie pragnął: w szpitalnej bieli.
Dziś, gdy tyle przebaczenia miał w sercu, biel owa, czysty, gładko sprasowany kitelek — przypominała dyrektorowi pierwsze poznanie z Knote. W okresie wojny światowej, podczas tłumienia epidemii tyfusu plamistego w łączności z Komitetem Biskupim.
Na widok dyrektora — w futrze wyglądał szeroko, mężnie i barczyście — Knote zawstydziła się.
Przepadał za tym. Okazało się jednak, że na razie zawstydziła się nie z oczekiwania, ale z obawy. Wskazując na ceratową kanapę wykrzyknęła: — Tyle dziś miałam wenerycznych wypadków! Skąd się to bierze, panie dyrektorze, doprawdy już nie wiem. Ci ludzie chyba w końcu nawet węgiel tu pozarażają?!
— Więc umyj się od razu w sublimacie!
— Dawno zrobione — odrzekła Knote.
— No, więc chodź!
Przyszła do niego. Objął ją wilgotnymi rękawami futra, objąwszy zaś zadziwił się, jak chyba nigdy jeszcze od czasu poznania. Knote, która na każde zawołanie lgnęła do swego dyrektora szczelnie, sama mówiła kiedyś — jak ameba — nie potrafiła dzisiaj przylgnąć. Ani wklęsnąć odpowiednio, ani płaską się stać, a potem znów ciepłą, pożądliwą i przytulną.
Po prostu — nic!
Głowa ją boli?
Nie.
Może coś zjadła?!
Nie.
Kłopoty?!
I to nie.
Więc nie zwracać uwagi?
— Ma się rozumieć. — Słowa te wypowiedziała głosem wysokim, cichym.
Trzeba babę przejednać, ucieszył się Kostryń. Wsunął ręce, po swojemu, za biały fartuch na piersiach. Rzecz osobliwa: piersi Knote zachowały całkowitą obojętność. Trzeba kobietę rozgrzać!
Kostryń jął opowiadać w tym celu, co czeka teraz miłego gościa nyży! Jaki doskonały pomysł, jeżeli chodzi o gruntowną kompromitację bezczelnego smarkacza i warchoła.
— Froterka, rozumiesz to? Publiczna froterka! Więc pokaż mi te gary w końcu!
Przeszli do nyży. Knote pierwsza, nie truchcikiem wiewiórki, lecz dokładnie, sumiennie, jak się idzie na dyżur szpitalny.
Obok odkrytych garów leżało na parapecie okienka mnóstwo pudełek blaszanych z tą właśnie pastą. Widocznie gotową do użytku. Kostryń wąchał pudełka, jedno po drugim, nader badawczo. Knote patrzyła przez ten czas w małe, ciemne, deszczem zalane okienku nyży.
— Co ci jest? — spytał nagle dyrektor. — Czemuś taka nieswoja?
Bez odpowiedzi: wzrok poczciwej Knoci wlepiony obojętnie w zalane deszczem okno.
— Co ci jest? — spytał Kostryń po raz drugi obwąchując pudełka.
— Nic mi nie jest, Feliksie.
Wyrzekła dziś słowo — Feliksie — nie szukając żadnej aprobaty w jego oczach, głosem wysokim, cichym, równym, po prostu zagrobowym!!
Kostryń schrypł. Zmąciło mu się w oczach. W jednej ręce trzymał jeszcze pudełko, drugą szybko, brutalnie, wtargnął pod suknię masażystki.
Trwała nieporuszona, z straszliwym uczuciem w swym poniżonym ciele. Jak gdyby pająk przebrzydły wnikał w nią łapczywie.
— No, co, no, co, moja Knote? Powiedz nareszcie!
— Otóż to właśnie, Feliksie, że teraz myślę tylko o śmierci. To. Czy moja wina, czy tylko takie czasy teraz idą, nie wiem. Czy z ciebie i z przejść naszych ta nauka przyszła? Mam ci nawet powiedzieć, że na ten temat płakałyśmy razem z twoją żoną, przy masażu!... Myślę tylko o śmierci.
Kostryń głaskał, pieścił jej ciało, Knote stała cierpliwie, posłuszna, niczym zwierzę.
Wpatrzona w mokre szyby, wstrząśnięta przerażeniem i wstrętem a jedną tylko myślą ożywiona: że Kostryń ulęknie się owych myśli o śmierci, skłamanych zresztą, nieprawdziwych!! Za którymi rozścielony jest ogródek księdza Kani na Zielonem, wszystkie zioła posłuszne, cicha rozmowa w starej karczmie na hałdach i męskie, święte miłosierdzie.
— Cóż za głupstwa o śmierci?! Skądże jeszcze to znowu? — warknął dyrektor. Przyciągnął masażystkę jeszcze bliżej, wydobył portfel, wyłuskał cicho z przegródki banknot stuzłotowy.
Knote, zamiast ucieszyć się, zapłakała gorzko. Płaczem wysokim, śpiewnym, cichym, jakby „zagrobowym“.
— O cóż znów, o co, o co?!
— Żebyś wiedział, Feliksie — zdążyła wyznać w końcu — że obie teraz tak płaczemy. Obie. Gdyż obie jesteśmy bardzo nieszczęśliwe.
— Gdzie znowu, jakie obie?!
— Twoja żona, Feliksie, i ja — wyznała godnie Knote.
Przyobiecała zrozpaczonej Stanisławie, że pogada, że wstawi się do męża, czyż nie wstawiła się? Płakały, owszem, płakały niedawno razem przy masażu, gdy Knote opowiedziała Stanisławie o dziwnym księdzu Kani, o prostej wierze prostych górników, którzy z nauk i kazań szlachetnego fanatyka czerpać mogą tyle nadziei, osłody, ulgi i otuchy.
Kostryń słuchał. Czyżby się obie porozumiały jakoś w końcu?!... — Cóż znowu za wspólne płacze i zwierzenia?!
Puścił Knote, gdy mu przez łzy oświadczyła, iż zwierzeń żadnych nie było. — Masz tutaj sto złotych na kuferku — dodał i z okrzykiem — powariowały baby! — wyszedł z pracowienki.
— Cóż to za jakieś wspólne żale gorzkie odprawiacie z Knote? — spytał wieczorem w sypialni żony. Nie cierpiał tej niebieskiej sypialni, podobnej do buduaru w sztuce Madame sans gêne. Właśnie na sztuce tej, podczas trzeciego aktu, doniesiono Kostryniowi swego czasu, że stary Mieniewski unicestwił wszelką możliwość kompromisu na komisji mieszanej w ministerstwie.
— Gorzkie żale? Nic nie wiem o żadnych żalach, nie mamy chyba jednak powodu do specjalnej radości.
Pani Stanisława leżała już w łóżku. Nawet w łóżku umiała leżeć inaczej, niż wszyscy: spoczywała uroczyście.
Dyrektor wzruszył ramionami. By zmienić temat rozmowy, spytał po chwili o nie wyczerpaną nigdy, jeżeli chodzi o kłopoty, dobroczynną bibliotekę Staszica? Naturalnie, jak zawsze przed każdą solidniejszą awanturą w Zagłębiu, wielki ruch, drobni urzędnicy pchają się jeden przez drugiego, wypożycza kto tylko w Boga wierzy?...
Stanisława nie odpowiedziała czyniąc jeden ż Swoich przepięknych gestów śnieżnym ramieniem.
— Doskonale — przerwał Kostryń. Po czym uprzedził żonę, co do wizyt Mieniewskiego młodego. Rzecz zgoła niewinna, chodzi tu o wypróbowanie pewnych, zdaje się zresztą niedołężnych pomysłów, ale wynik może być zabawny.
— Wytłumaczyłem to już Zuzie. Mieniewski próbować będzie u nas jakichś tam swoich past. Wciąga mnie w to. Rozumiesz, że nie należy odmawiać od razu.
Tak samo, jak w rozmowie z nim, samym Zuzanna, dorzucił na koniec: — Dalej?
I tu znów scena! Całkiem niespodziewanie dzika, nieprzytomna scena!!
Stanisława wyskakuje z łóżka. W długiej nocnej koszuli jedwabnej. Żeby też musieć myśleć przy swej żonie zawsze o teatrze i do tego najgłupszym! Chwila ta przypomina Kostryniowi któryś akt Rigoletta. Takie to oklepane. Gdy owa Firdyginda jakaś, zgwałcona czy tam jak, wylatuje z kulisy w długich nocnych jedwabiach i pada przed ojcem na kolana. Przed starym błaznem. Myśli się podczas tego, że mogłaby mieć te jedwabie trochę więcej przezroczyste.
Są przezroczyste! Kostryń dawno już nie widział tak swej żony. Od szybkiego przebiegu wysokiej postaci cieniutki jedwab przylgnął szczelnie do ciała oznaczając wyraźnie kształty.
— Nie pozwolę — błagała Kostryniowa — na żadne wizyty.
Wiedziała najdokładniej od Knote, co się święci w Osadzie. Tu w Zagłębiu, a specjalnie w Osadzie Górniczej. A przede wszystkim na „Erazmie“.
— Żadnych intryg, żadnej gry politycznej czy jak sobie to tam nazywacie, żadnych Mieniewskich, młodych, czy starych. Jedno jest do zrobienia i ja to zrobię, i wszystko wyjaśnię! Jako twoja żona, zarazem matka Zuzy: porozumieć się z Coeurem! Poczciwie i po prostu. Wyjaśnić wszystko.
Dyrektor spojrzał mimo woli, czy żona nie klęczy na twardym i nie odciska sobie kolan. Byłoby rzeczywiście szkoda tych pięknych kolan.
Źrenice pani Stanisławy rozszerzyły się tchnąc wilgotną, promienną jasnością. — Błagam cię, zaufaj mi, zaufaj memu taktowi.
Czerwone spojrzenie dyrektora zaciemniło się. Przez żyłkowane białka przeleciał mętny brud. Kostryń ścisnął żonę za ramiona, podniósł, popchnął i rzucił na pościel. Zaszumiało mu w uszach rozkoszą wielką, gwałtowną, jak kiedy bił Knote w kancelarii Huty.
Szamotali się w niebieskim świetle stylowej sypialni, aż nagle: — Poniewierasz mnie — jęknęła pani Stanisława.
— A poniewieram, poniewieram, poniewieram — odpowiadał cichutko — poniewieram.
Już dawno go nie było a jeszcze uparty szept mężowskiego głosu szeleścił Stanisławie w uszach.
Cały następny ranek przepłakała w swym ulubionym miejscu, w salonie, za parawanem z pierścionków od cygar. Cóż teraz pozostaje? Usuwać się, nie wchodzić już nikomu w drogę. Poza porami jedzenia starała się nie bywać w domu. Czyż mało było pracy w bibliotece?! Pracy i ukochanej samotności!
Tu, w bibliotece, rano, w ciszy czarnych, płóciennych tomików, ustawionych wysoko aż pod sufit, powzięła decyzję: rozmówienia się z Coeurem.
Przygotowała sobie nawet w tym celu kilka powieści ukochanego pisarza, chociaż; też Francuza — Pawła Bourgeta. Dla nabycia, czy choćby tylko odświeżenia sobie pewnych płynniejszych zwrotów konwersacji francuskiej.
Z ściśniętym gardłem czytała głośno tom Bourgeta w nadziei, że napotka tam wreszcie jakąś odpowiednią rozmówkę. Najgorsze, że rozmowę z Coeurem trzeba uzyskać przed ewentualnymi zaburzeniami na „Erazmie“.
Napisać list, bilecik, to będzie najprościej.
Miała już napisane trzy takie bileciki na brudno. Z błędami. Zuza mogłaby to z1 łatwością poprawić, tyle obcuje z Coeurem. Nie: pani Stanisława nie umiała już spokojnie myśleć o Zuzie. Po ostatniej rozmowie z córką?
Musiało już być coś osobliwego w atmosferze Zagłębia, co ciężyło na wszystkich ludziach, rzeczach, stosunkach wzajemnych i sprawach...
Gdy wieczorem pani Stanisława spotkała Zuzę w salonie, ze wstydem, lękiem powiedziała córce, co dyktował macierzyński obowiązek.
— Ty wiesz, Zuziu, że się do niczego nie mieszam. Choć chcecie potem zawsze, bym za wszystko odpowiadała. Nie mieszam się już dziś zupełnie do spraw ojca. To jednak muszę ci powiedzie z racji owego pomysłu tych jakichś pólek doświadczalnych, froterki, czy też prób, czy bo ja wiem? Muszę cię ostrzec. Młody pan Mieniewski, który tu był już u nas kiedyś na kolacji, nie jest właściwie, jak przekonaliśmy się, człowiekiem z towarzystwa.
— Jak to nie jest?
— Nie jest z naszego towarzystwa. — Pani Stanisława zarumieniła się. — Ma stosunek ze zwykłą, prostą dziewczyną kopalnianą.
Pani Stanisława nie skończyła jeszcze zdania, gdy Zuza jęła krzyczeć.
— Czyście powariowali? Wszyscy mnie ostrzegacie, mama, ojciec. Czy ma to być reklamą dla chłopca? Idiotyzm!
Taki właśnie idiotyzm uczepi się człowieka! Od pierwszej chwili, zaraz podczas rozmowy z ojcem, zapamiętała Zuza doskonale imię i nazwisko tej donny pana Tadeusza Mieniewskiego: Eleonora Duś.
Gdy spotkali się później z synem leadera w buduarku na herbatce, nazwisko to — Eleonora Duś — nie przestawało brzmieć w uszach Kostryniównej. Tak natarczywie, iż w pewnej chwili, bez żadnego powodu, omal nie powiedziała głośno przed siebie, w gładziutką głębię lustra, odbijającego postacie jej i Tadeusza pochylone nad stolikiem z herbatą:
— Eleonora Duś.
Oczywiście, Zuza opanowała się. Za dużo niesmaku rodziły te zestawienia. Znała przecież tych ludzi, tę rozmaitą biedotę, hutników, robotników, górniczki„ Jak można było w ogóle zejść tak nisko! Brud, pot, brak wszelkich warunków higienicznych, choćby tylko techniczna praktyka takiego stosunku...
Kostryniówna zatrzymała się przed otwartą szafą swego buduarku. Wyciągnęła stamtąd powoli drelich służącowski, przeprany, używany zazwyczaj przez donajętego frotera. Komplet w biało-niebieskie paski.
Tadeusz wyciągnął po to rękę. Ale Zuzanna nie oddała mu drelichów od razu. Cóż to ją zatrzymało? Właściwie nic, a może tylko pospolita zazdrość, że są ludzie, którym jest wszystko jedno, czy drelich, frak, czy manikura, czy ręka wyślizgana od łopaty.
Tadeusz uśmiechnął się uprzejmie.
— Wolałabym — rzekła poważnie — żeby się pan tak nie uśmiechał. Bo pan się śmieje jak człowiek, którego tutaj nic nie obchodzi.
— A cóż ma mnie obchodzić specjalnie tutaj?
Chciała mu odpowiedzieć trafnie i złośliwie, a rzekła tylko: — Może pan ima rację.
Przebrał się w ów komplet w łazience i tak już pił herbatę w fagasowskich drelichach na pistacjowej kanapce.
W mniemaniu, że Zuzanna szczerze zajmuje się sportem, mógł dzięki takiemu kostiumowi z łatwością pokazać odpowiednie partie mięśni, wyrobione odpowiednimi ćwiczeniami.
Niezmiernie charakterystyczną gulę przy łokciu od tennisa; różnicę między łydką prawą i lewą od gry w piłkę nożną; długie, muskuły na piersiach i plecach od fechtunku. Zuza przypatrywała się tym pokazom nie bez niesmaku. Młodzieniec „uwydatniał się“ jakby na sprzedaż. Gdyby były targi na niewolników czy coś takiego, to kto wie? Na takim targu mógłby bezsprzecznie uzyskać wysoką cenę. Zdziwiło Zuzę, że w danej chwili istotnie patrzy na Mieniewskiego, jakby go mogła nabyć dla siebie. Zmarszczyła nagle brwi wobec cynicznej myśli: gdyby chciała, kazałaby Coeurowi dać żądaną kwotę i kupiłaby sobie takiego Tadeusza Mieniewskiego.
— I cóż pan sobie teraz u nas wyrobi? — spytała podkurczając stopy pod siebie.
— Powiem pani, aż doprowadzę kwadraty posadzki do takiego połysku, że będę się mógł w nich przejrzeć.
Kwadratów owych było ośm, w ośmiu różnych tonach zaprawy: cytryna, heban, orzech, mahoń, limba, cedr, palisander i gruszka.
Kiedy na drugi dzień, po południu, mimo iż znowu ciemnawo było, przejrzał się Tadeusz w swych kwadratach, odpowiedział Zuzannie, co sobie tu wyrobi.
— Wyrobię sobie, proszę pani, może trochę wolności. Gdy kłóciłem się o to z moim starym, nazywałem nowy pomysł wynalazków ucieczką. Sam wynalazek jest głupi, ale dlaczego rzeczy mądre wynosić nad głupie. Nic do takich nieszczęść nie prowadzi, jak właśnie rzeczy mądre. Mówiliśmy już o tym przecie. Na przykład praca?
Sapał ciężko trąc dawnymi szczotkami od konia, jeszcze z wojny światowej — barwne i coraz bardziej lśniące kwadraty posadzki.
Zuza przypatrywała się dziś tej robocie z uczuciem ulgi i jakiegoś przewrotnego dosytu. Tadeusz pracował szybko, zgrabnie, co sprawiało Zuzannie fizyczną nieomal przyjemność. Im prędzej wykona swą robotę, tym prędzej zostanie ośmieszony... I to jak! Więc trzeba się teraz bawić tym widokiem, bo to wiecznie trwać nie będzie i skończy się wkrótce. Otóż to!
— Ja to ujmuję, proszę pani, po swojemu. Z amerykańską dosłownością. Proszę wziąć dla przykładu chociażby tych dwóch naszych starych: jakież to mądre rzeczy wyczyniają?! I co? I nienawidzą się z tego powodu. A czy im tu brak czego? Wszystkiego mają w bród! Od starych naszych idzie to kolejką, i na dół. W całym Zagłębiu ma pani to samo. Dobra, majątku, bogactwa wytwarza się tu do cholery! I wszyscy tutaj właśnie chodzą głodni, nieszczęśliwi. Moja teoria buddystycznych trzech minut, to jest spojrzenia na rzeczy w oderwaniu się od własnych namiętności, święcić by mogła tutaj niebywałe triumfy. Włącznie do pani!
— A cóż pan o mnie wie? Nic pan nie wie. Nikt o mnie nie wie. — Czy żeby mu zaimponować, czy aby okłamywać siebie samą, zaczęła „gęsto“ mówić o sobie. Że się nudzi i to jest jej zasadniczym zajęciem. Zresztą nikomu nie wierzy. Ludzie nic ją nie obchodzą. Z przyjemnością pomiata ludźmi. A kiedy odechce się jej wszystkiego, bo wygląda to wszystko wspaniale, ale w gruncie rzeczy... Otóż kiedy odechce się jej wszystkiego, zabije się, zastrzeli.
— Tak, drogi panie. — Po cóż ta ironia z „drogim panem“. Nigdy nie myślała o samobójstwie. Raz, drugi, kiedyś tam z początku, kiedy wracała od Coeura. Bo przecież poszła do tego Coeura nie dla Coeura, a tylko żeby się nazywało, że Zuza Kostryniówna może w Osadzie Górniczej wszystko, co chce. Później dopiero wynikły z tego praktyczne korzyści. Dopiero z powodu tych praktycznych korzyści myślała o samobójstwie: przez niechęć do samej siebie.
Zawstydziło teraz Zuzannę, że się tym chwali, a nie wspomina właściwej przyczyny.
— O samobójstwie myślą wszystkie panny — odpowiedział Tadeusz, zasapany nad podłogą. — Myślą, że to efektowne bardzo. Ale truposz widziany z bliska....
— Czy pan był w wojsku?
Wstał, ujął się szczotkami, do rąk przyczepionymi, pod boki i wykrzyknął zgorszony:
— A to dobre? Porucznikiem artylerii. Służyłem od prostego żołnierza. Czy pani ma pojęcie, jak ja strzelam?! Też bardzo piękny sport.
Przechyliła się poprzez oparcie pistacjowej kanapki i wydobywszy z toalety podała Mieniewskiemu mały, pięknie niklowany browning, ze słowami: — Ja też strzelam.
Wziął broń z jej ręki i wymierzył niby w głowę.
— Nabity, panie!
— Ale zabezpieczony, widziałem przecież. — Uśmiechnął się odrzucając browning na kanapkę.
— Więc był pan porucznikiem artylerii?
— Ma się rozumieć. Co mi tam zresztą teraz wojna! Moje pólka świecą się już — zniecierpliwił się — niech pani patrzy! Zaprawa: doskonały wynalazek obliczony na najważniejszą dziedzinę w życiu naszym, dziedzinę nóg. Tańczenie — stosunek nóg do posadzki; chodzenie, posuwanie się. Ułatwienia w dziedzinie nóg. Rzecz nieszkodliwa. Ale jeżeli się uda, to dla mnie odskocznia w świat. My to sprzedamy, niech się tam pani stary potem z moim za łby biorą, sprzedamy, skoczymy sobie w świat i od dziś za pół roku, lub za rok!
Śmiał się wesoło aż piękny z tej nadziei.
— Kto my? Panie Tadeuszu?
— Jak to kto? No1 więc ja. Ja, oczywiście, ma pani rację. Poza tym mój brat, Stanisław. To on znalazł proporcję dla tych maści. Ja, mój brat —
Krew uderzyła Zuzannie do głowy, szum wypełnił uszy. Myślała z gorącą złością o rodzicach, o ojcu, matce, którzy niepotrzebnie, nie wiadomo po co, powtarzali tyle razy, przypominali jej o tej jakiejś „jego“ górniczce. Pogrążona w nagłej niechęci, nie słysząc już co mówi, wyskandowała równiutko: — Pan, pański brat, Stanisław, panna Eleonora Duś. —
— O — westchnął Tadeusz. Gdybyż był odpowiedział brutalnie! Ale nie. Westchnął, odszedł od swych kwadratów i spojrzał jak człowiek obudzony nagle ze snu. Zdumienie, jakie dojrzała w oczach Tadeusza, zabolało Zuzannę, niczym obelga.
Kostryniówna zerwawszy się z kanapy posuwistym krokiem przejechała się przez kwadraty pólek doświadczalnych zamazując podeszwami czyste kolory zaprawy.
— Co to znaczy? Czy pani oszalała?! — Suchy ślizg podeszew Zuzy lepiących się uparcie do podłogi zmieszał się ze słowami Tadeusza.
— Moim kosztem nikt stąd w świat nie pojedzie — krzyknęła Zuza lepiąc się wciąż do podłogi.
— A cóż tu panią ma kosztować? Cóż to za idiotyzm?!
— Moim! kosztem... — Odebrało Zuzannie głos niesamowite zdumienie. Dlaczegóż to wymawiała koszta? Żadnych nie ponosiła. Dlaczegóż to nie miał Mieniewski z kim chciał w świat jechać? Mlaskając podeszwami po różnobarwnych pólkach Zaprawy wy ciągała przed siebie ręce dla utrzymania równowagi. Komizm żałosny: mogło się było przecież zdać w tej chwili Tadeuszowi, iż Zuza, mimo że wymyśla, wyciąga do niego ręce?!...
Przyskoczył do niej na wyślizgane kwadraty. Był w filcowych służącowskich pantoflach. Zuza, w obuwiu na wysokich obcasach, czuła się na danym terenie o wiele niepewniej.
— Dlaczego mi to pani niszczy? Co to panią obchodzi? Skądże to bezmyślne brutalstwo? — Tak mówił usiłując zepchnąć ją z pólek Zaprawy, uniesiony już gniewem osobliwym, gniewem Mieniewskich, który nie oślepiając czyni człowieka zręczniejszym tylko i jadowitszym.
Ta wyższa zręczność, jakby taktyka ruchu, sprowokowała Kostryniównę. Umiała trzymać na wodzy takie straszliwe zwierzę, jak Coeur, a tu chcąc uderzyć Tadeusza w pierś widną spomiędzy rozchełstanych drelichów trafiła w skroń. Znalazła się natychmiast jak gdyby w dociśniętych zupełnie pasach, w szczelnych chwytach Tadeusza.
Ściskał, puszczał, znów chwytał, potrząsał ją, niczym zwierzęciem. Tak to czynił bezwzględnie! Na koniec przeprowadził ją siłą ku pistacjowej kanapce chcąc tu rzucić. Ale Zuzanna trzymała go za ramiona mocnym uchwytem paznogci. Dyszeli szybko, gorąco, twarzą w twarz, wpatrzeni w siebie gniewnie.
— Lala wypieszczona, burżujka, rozwydrzone pannisko — syczał Tadeusz.
— Dzikus, towarzysz spod ciemnej gwiazdy, apostoł — chrypiała Zuza.
Jak zawsze, wszędzie w Zagłębiu, gdy się spotkają ludzie oko w oko, zaraz ich musi zalać nienawistna jucha, którą potem działacze wiecowi nazywają nienawiścią klasową: że ja z tej strony, a ty z tamtej, przeklętej. Z czego po kilku słowach kłótni wynika, że obie strony są przeklęte. Zaraz ten zgryz, i wyrzut, i pogarda, i wywód z ojca na syna, z ojca na córkę, z pokolenia na pokolenie, wywód upadku, świństwa, czy podłości.
— Twój ojciec to wiadomo!
— A twój, jeszcze lepiej wiadomo!
Lecz dłonie Zuzy chwytając ramiona Tadeusza, uderzając w pierś pana porucznika artylerii z wojny światowej, lgnęły do piersi, ramion, że odrywała je z coraz boleśniejszym wysiłkiem. Gdybyż to Coeur tak jej wymyślał, zastrzeliłaby tym samym browningiem niklowym w jednej chwili.
Przerażenie, olśnienie! Pamięć o Coeurze rozwiała się w uniesieniu gwałtownym a lekkim, aż zawrotnym. Wszystkie tamte szczegóły, okoliczności, wątpliwe, półdziewicze spłynęły w nicość. W jednej sekundzie, w jednym błysku sekundy zdjęło Zuzę uczucie niepomiernego smutku. Więcej jeszcze! Doznanie nieprzemierzonej ciszy. W ciszy tej wszystko dokładnie czując, widząc, postrzegając nawet rozmazane pólka Zaprawy, błysk niklowanego browninga pod komodą, odrzuciła ręce tego człowieka i przerażona, że to czyni, w rytm potężnych jęków sąsiedniej huty, pociągnęła Tadeusza za sobą.
Dyszał gniewem, gorącem długiego zmagania się. Te drelichy, fagasowskie drelichy! Tętniły już tylko głuchym stukaniem serca. Biało niebieskie pasy nad którymi unosiła się twarz Mieniewskiego, twarz drapieżnego ptaka, z oczyma pełnymi rozżarzonego zdumienia. Twarz tej szalonej, jedynej, straszliwej i cudownej sekundy...
Ileż potem kłopotliwych szczegółów chwili? Teraz dopiero skoczył Tadeusz, aby drzwi na klucz zamknąć. I musieli się ogarnąć i jakoś oklepać poduszki na pistacjowej kanapce. Pozbierał końskie, pamiątkowe szczotki wielkiej wojny. Kostryniówna wypchnęła go do łazienki, by się przebrał, a sama podeszła ku lustru.
Sprzed lustra odskoczyła ku oknu. Za oknem ściana huty, hucząca nieustannie.
Czy Coeur pozna teraz, co się stało?... Jak gdyby miała jakieś obowiązki wierności wobec takiego dyrektora, który... Jak gdyby miała jakieś obowiązki „czystości“ wobec takiego Mieniewskiego, który —
Wrócił z łazienki już ubrany w cywila z drelichami biało-niebieskimi na ramieniu. Uśmiechał się żałośnie. — Nie wiedziałem — rzekł — bo skądże? Czy pani wie? Właściwie nie-do-wiary! Musiałem zapierać te szmaty w łazience. Któż mógł wiedzieć, że, no! że wianek niewinności! — Z pasją cisnął drelichowe spodnie na podłogę. Ani chciał, ani szukał i stało się, że aż niewinność! Lenora ze śmietnika, a tu te cuda! Tak? Nie szukał cudów, ale zaparł się biednej Lenorki. Chodziło przecież o głupstwo, o forsę, wynalazek, Zaprawę, — masz zaprawę!
— Odnoszę wrażenie — rzekła Zuzanna — jakby mnie zgwałcił mój własny służący.
— Nie zgwałcił i nie żaden służący. A jeżeli by nawet służący, to co? Wam się to pewno wydaje bardzo ważne, ale my, mężczyźni? Ktoś kiedyś musi zawsze w życiu zaczynać i to jest ważne, może nawet święte, ale tylko z punktu widzenia otworzonej butelki.
Zuza żachnęła się, Tadeusz podszedł do niej jakimś nowym, cierpliwym krokiem ufności i przyjaźni. — Powinienbym cię przeprosić — mówił — ale byłoby to zanadto idiotyczne. Nie przepraszam, a tylko ze względu na pewną obiektywność, o! jakichś kilku chwil rzetelnego osądu, ja to nazywam trzech buddystycznych minut —
Trzymał ją za ręce, lecz wysunęła ręce z jego dłoni. Chciał ją po koleżeńsku ująć za ramiona, lecz Zuza odsunęła go.
— Lepiej już nie mów nic — westchnęła. Po czym jakby machinalnie objęła go za szyję. I tak trwali jedno przy drugim, złączeni niespodziewanym smutkiem, chyba większym, niż go ogarnąć mogli. Zawstydzeni serdecznie: on, że tu trwa przy niej, jakby chciał dodać otuchy, a jakże jej pomoże? I nie potrafi, i nie zechce wcale. Zuza, że spadła mu tak jakoś w poprzek drogi, a nigdy z tego nie będzie szczęścia, nigdy.
Płaksiwa myśl o szczęściu uratowała Zuzę od łez. Jeszcze by tego tylko brakowało!
— Czy odprowadzi mnie pan do biblioteki, na Trzeciego Maja, do Biblioteki Staszica?
Wyszli z buduarku uśmiechając się nieszczerym kawalerskim rezonem. Ubrali się w narzutki w przedpokoju. Zuza zła była, że mówi niepotrzebnie, jakby do siebie, czy do Mieniewskiego, czy do nikogo, więc do kogo?! Że wyraża zdawkowymi słowami co właśnie czynią teraz: — o, palto, moja czapka, dziękuję, słyszy pan, jaki deszcz — a tak, kalosze — no, już idziemy. — Lecz krzątała się drepcząc w miejscu, czekając jeszcze....
Chyba na ten łapczywy pośpiech, z którym Tadeusz majstrował przy drzwiach, by się stąd wydostać jak najprędzej. Gdy zstępowali po schodach, wyłożonych czerwonym dywanem, uprzytomniła sobie wyraźnie: chce się wydostać jak najprędzej i wracać, wracać do swej Lenory Duś. Tak zrozumiała to Zuzanna objęta nagłym dreszczem.
Wyszli.
Ulica była prawie pusta. Ze wszystkich nor, rozpadlin, spomiędzy kamieni, spomiędzy drutów kolczastych wielkiego muru huty „Katarzyny“, zewsząd pluskał zimny ulewny deszcz.
— Nie wiem tylko — spytał nagle Tadeusz brnąc ofiarnie przez wodę — dlaczego, ostatecznie, zamazała pani te moje biedne pólka doświadczalne?
— Tego pan nie wie?
Nie mogła mu w tej chwili odpowiedzieć: musieli w bok uskoczyć. Z przecznicy, którą właśnie mijali, wybiegły zda się bezgłośnie cztery krowy.
Zmoczone, jakby zdziwione niepomiernie rozejrzały się w lewo, w prawo i wzdłuż Alei Trzeciego Maja, aż sinej od deszczu.
Za pierwszymi czterema ośm, dziewięć i dziesięć, cała trzoda spłoszonych krów, które poganiali starzy brodaci Żydzi w szarych worach na głowie.
Tadeusz znalazł się z Zuzą niespodziewanie w gęstej, stłoczonej trzodzie, pędzącej przez deszcz naprzód.
Szli we dwoje, dość blisko przytuleni pod jedną parasolką, raz po raz potrącani przez rozbiegane sztuki, raz po raz wstrząsani odgłosem kijów, batów, walących po mokrej skórze zwierząt.
— Zepsułam panu te pańskie pólka — wołała Zuza — aby pana ocalić od kompromitacji. Od skandalu, od wstrętnej kompromitacji, może nawet od tak zwanej hańby. Gdyż miał pan — Krzycząc głośno wśród zamętu trzody, przedstawiła mu pokrótce projekt ojca.
— Miał pan publicznie froterować w Radzie Kopalń i Hut, jak błazen czy też fagas! — Odepchnęła go od siebie i już rozdzieliły ich nadbiegające znowu krowy o zgiętych grzbietach, śliskich od metalowego połysku ulewy.
— Jak błazen, błazen — — krzyczała Zuza poprzez śpieszny kłus racic.
Tadeusz wyciągnął ku niej ręce, zawołał: — Ależ nigdy w życiu. — Nie odwróciła się już więcej.
— Jak błazen czy też fagas — powtarzała jeszcze ha ciemnych schodach biblioteki Staszica.
Z słowami tymi wpadła, przez pusty przedpokój, do wypożyczalni.
Pani Stanisława zerwała się znad biurka, na którym udało się jej wreszcie wystylizować francuski list do Coeura: po sprawdzeniu każdego słowa i czasu, i trybu w obu Laroussach i w gramatyce.
— Co ci jest, moje dziecko, ależ co to, kochanie, co to?!
Zuza upadła na krzesło. Zdejmując rękawiczki rzekła po długiej chwili:
— Zmokłam! Każesz mi tu przychodzić, a przez miasto znów pędzą krowy! Tyle żywego mięsa, i tak je biją, walą!
Pani Stanisława uśmiechnęła się wyrozumiale:
— Nic na to nie możemy zaradzić. Wiesz przecie, że dwa razy na tydzień pędzą przez miasto krowy do uboju.
.