Czarne skrzydła/Tadeusz/Do uboju/1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1.
KOSMATA PIĘŚĆ

A cóż, że stał policjant? Dwóch ich tu było: jeden przy drzwiach, drugi kręcił się, niby za interesami, po placu, tędy, siędy i znów do Izby Zbornej powracał delikatnie.
Niech będzie dwóch. I jeszcze więcej: tych trzech, którzy myszkują tu w cywilu. Niechta będą te policjanty razem z czterema siłaczami ogromnymi z drużyny ratowniczej, którzy — ciemne goliaty — obnoszą się pomiędzy wiecem milcząco.
Na tę siłę czujnie zgromadzoną miał Supernak jedno tylko: wewnątrz łaskawość, na zewnątrz jeszcze większe szczucie.
Przemawiał i zagrzewał wszystkich słowem zemsty, rękami przed się wytrząchał zgrozę położenia. Od tej gry wielorakiej tak mądrze z tylu lat prowadzonej nie patrzył już przed siebie, lecz daleko w samo słońce rozumu życiowego.
Wybłyskiwało cieplej, jaśniej, ile razy od ścian izby i z środka, i z kątów, i z placu wypełnionego ludźmi podrywały się wrzaski.
Izbą Zborną aż trzęsło. Krzyk twardy był. Niewiada, skąd go tyle w chudych gębach ludzkich. Darło się, pruło, piorunami wśród ciasnych budynków rozlegało. Przez cały plac aż po wysokie zwały węgla, gdzie deszcz zalewał echo łaskotliwym szmerem.
Wiec był zwołany na „Erazmie“ bez wiadomości delegatów, a tylko żywiołowo, z poduszczenia Dusia, Supernaka i ich Koła Czerwonego na kopanli. W nadziei rozszerzenia nastroju rewolucji, przeciw widomym znakom zaprzedaży świętych żądań robotniczych ze strony dotychczasowych władz Związku, a tam w Związku wiadomo, kto: ciemny Drążek na czele.
Działo się teraz w Izbie Zbornej przed drugą zmianą, to znaczy o godzinie drugiej, czyli czternastej. Inżynierzy i władze schodzą z kopalni, z zarządów, z biur i z wszelkich kreślarni na godzinę dwunastą. Dzisiaj wszystko zostało i czeka.
Przycichło wszędzie za jasnymi oknami władzy kopalnianej. Ale okienka sztygarskie do Izby Zbornej, te sztygarskie judasze, wszystkie wyzamykane.
Za całą straż, zostawili lakierowaną na biało i niebiesko Matkę Boską, która z pustymi rękoma wznosi się przed zakurzoną lampą na ołtarzu, w kącie Izby Zbornej.
Do niej zwracał swe słowa Supernak, gdyż całą rzecz obliczał głównie na kobiety. Stały przy mężach swych, górnikach, karowaczach, ramiarzach, ciskaczach, cieślach i tym podobnych zawodach kopalnianych, wstrząsane prawdą wyłuszczanej krzywdy.
W przemówie Supernaka nie było wiele sensu. Więcej mętu, niż wyraźnego ukazania. Ale ranami swymi wytrząsając i różne nawet wahania własne, całkiem jeszcze niedawne wspominając, umiał zagrzać tych ludzi jak nikt.
Wszyscy drżeli rozmiękłym duchem. Kobiety i mężczyźni, i przemądry Martyzel, bo patrzyli na niego, Martyzela, jaki podaje przykład.
Jeden tylko policjant stał słupem granatowym przy drzwiach pustych i poziewając przewlekle śmierdział wonią rządu. A palacz Szymczyk słuchał przemowy Supernaka i drżał osobliwie. Drżał teraz całe dnie i noce. Ze strasznego braku pracy i z braku wszelkiej dostępnej nadziei.
Drżał tak od czasu wieczora, gdy na kamiennych schodach Rady Kopalń i Hut dyrektor Kostryń wymówił słowo — łamistrejki — a potem konie Kapuścika po nich przeleciały. Zacisnęło się wtedy w palaczu Szymczyku i odwróciło nagle, raz na zawsze, mimo, że wcale nie wiedział co?
Dziś, mimo, że urząd tu sprawował, co napełniało zazwyczaj Szymczyka błogosławioną powagą, urząd zbierania na tych, którzy mrą za kratami, czyli „Mopr“, dziś za stołem urzędu tego, ustawionym przy drzwiach, by ludzie nie minęli bez datku, drżał palacz Szymczyk rąbkiem nowej nadziei: względem punktu, którym muszą kończyć się wszystkie takie wiece, ostatecznego punktu, jeśli zebranie szczęśliwie doniesie się do wysunięcia żądań: Przyjąć zredukowanych.
Gdy słowa Supernaka kierować się zaczęły w stronę świętej figury Matki Boskiej, zmartwił się Szymczyk. Nie chciał tu takich zwrotów. Zbyt wielkie rozjuszenie kobiet nastąpi. Gdy Szymczykowa zaraz obok stojąca westchnęła porywczo, nakrył jej usta dłonią.
Musiało to zebranie dotrwać aż do miejsca żądań! Choć znów tu, przy żądaniach, tkwiło inne niebezpieczeństwo: gdy do zredukowanych przyłączą wnioski o wszelkich bezrobotnych.
Stali pospołu, w łachmanach, wymoczeni udręką, w trykotowych pływackich koszulkach. Najbardziej oblepiali mówcę. Z ich pasiastych pstrych piersi w kolorową kratkę wylatał krzyk raz po raz.
Palacz Szymczyk nakrywał dłonią miedziaki przy arkuszu ofiarodawców i przepalone oczy odwracał z rozpaczą od bezrobotnych, gdzie?
W głąb Izby Zbornej, aż pod ściany szare, brudne, olejne: tam właśnie niemym rzędem ciemniało najstraszliwsze nieszczęście klasy robotniczej, głowa przy głowie, nieokrzesane chłopy, twarze chłopskie, ciągnące jesienią do kopalń, małorolne, bezrolne — nieustający kij w obrocie doli robotniczej.
Więc już nic: ani tu, ani tam! Najlepiej nigdzie. Palacz Szymczyk zamykał oczy, by nie widzieć jak rąbek nadziei rozchwiewa się w powietrzu.
Ocknął się wtedy dopiero, gdy na stół mówcy wyskoczył młody Duś.
Sygnalista.
Wszystko jakoś okrzepło na jedno słowo Dusia rzeczone głosem przekonania: — Towarzysze!
Duś Jan, sygnalista nadszybia w kopalnianych portkach, w takiejże wysmolonej kurcie. Twarz Dusia Jana wytarta, wysmolona tak samo jak grosz miedziany, z oczami, które świecą po sam brzeg powiek, napełnione monetarną jasnością.
Duś wartkim słowem zaraz doskoczył do żądań. Mają być wysunięte żądania i nawet zaraz muszą!
Na to słowo oczy Szymczyka zlepiły się jak do błogiego snu.
Umilkli wszyscy, wszędzie.
Na głos tych żądań: Wrócić zredukowanych! Zatrudnić bezrobotnych. Wszystkich!
Nawet koła linowe na szczycie przebierały wolniutko żelaznymi szprychami, jakby w czarnych promieniach najwyższego koła kopalni mdleć już poczynała ze strachu moc i władza obrotu.
— To już nie organizacja, to nasz żywioł, towarzysze, przemawia tu obecnie — krzyknął Duś.
Byście się, każdy jeden, czuł żołnierzem światowej armii pracy: wasz żywioł robotniczy! Wobec ciemnych faktów nic już nikomu nie zostaje, jak walczyć poza Związkiem! Wysunąć żądania po za tą organizacją po stokroć zmurszałą obecnie, a jak nie, to strejk! Stanie wszystko i „Erazm“, „Flora“, „Paryż“, „Katarzyna“, „Irena“!!
Z krzykiem wymieniał nazwy. Ach, owe nazwy dalekich miast, lub też nieznanych kobiet, miłośnic kapitału, które sławnymi czyni swą krwią nieszczęsną klasa robotnicza.
Po okrzykach Dusia poszły z piersi zebranych okrzyki. Nawet Martyzelowi, któremu obca już była wymowa młodocianych ideałów, zdało się w tej chwili, że jakby świętość zbiorowa pręży się we wszystkich zawołaniach.
Byłby ich Duś poprowadził swym słowem, gdzieby chciał, zwłaszcza, gdy zapewnienie padło, że na innych kopalniach wszędzie to samo mówią i tak samo wiecują. Aż oto, głos rozlega się nagle i niespodzianie z żółtej gumowej paltociny, która zjawiła się w środku pustych drzwi tej właśnie Izby Zbornej. — Nieprawda towarzysze! Fałsz, fałsz wierutny. Wierutny fałsz, szanowni towarzysze!
Kto potrafi zawołać takim warem przekonania? Tak dosadnie namaszczonym głosem? A przy tym żeby mu zaraz żyły na szyi poczerniały? Tak zdoła przemówić jeden tylko człowiek w Osadzie, sekretarz Związku z wystrzyganym gwoździkiem czerwonym w klapie gumowego płaszcza, Alojzy Koza.
To jest przekleństwo organizacji: przeszpiegi!
Którzy to znów donieśli Kozie ot zebraniu, którzy?
A skutek? Judaszowe okienka sztygarskie uchyliły drewnianych okiennic, po równym brukowisku głów przeleciały od razu cienie — już się ludzie zmącili i nie słuchają.
Koza? Wcale nie uznał za stosowne na stół wyłazić, trybunę sobie robić i przemówienie zasadnicze wyciągać. Nic podobnego! Szeleszcząc gumowymi połami płaszcza postąpił parę kroków naprzód, od niechcenia. Pustka przed nim powstała. Ludzie rozsunęli się uprzejmie. Sami.
I co? I zaraz wstąpił w oną pustkę, świadomym krokiem władzy. Jako władza od razu przepowiedział, że teraz są dwie drogi.
Zawsze a zawsze dwie, czyli że żadnej nie ma!
Koza zaś widzi dwie i wcale się nie straszy. Głosem to podaje obrażonym, wielką krzywdę ma z tego, że mówić o tym musi, zwłaszcza do bezrobotnych, którzy jako że zawsze politycznie chwiejni, przez wszystkich pozostaną wypluci.
W myśl ewangelii przecie, do jasnej cholery!
Takie były sposoby Kozy. Wierutny fałsz, a to znów ewangelia, a to wypluci! Niby szacunek, a jakby cię zarazem ciężko po mordzie tłukli.
Zakończenie?
Koza nie czeka na nic. Jakby miał Związek w nosie, i górników w nosie, i kopalnię w nosie, a tu przemawia tylko z pobudek miłosierdzia, chociaż głosem gromowym.
— Sekretarz Związku, to znaczy ja, sonduje na razie opinię delegatów kopalnianych! Wszystko inne, czy tam postanowienia jakieś w sprawie strejku, to warcholstwo! Sami wiecie! Żadne mi tam żywioły jakieś, ale organizacja wszystko ma postanowić, czyli że Związek!
Przekrzywił sportową czapeczkę (gdyż jej był nie zdjął wcale) z lewego ucha na prawe i dodał, już wychodząc: — A znów jeżeli chcecie być zgniłą szlachtą z końca osiemnastego wieku, to już nie moja rzecz! To będziecie żywiołem.
— Nie moja rzecz — huczał przez gęste strugi deszczu, wesoło, obraźliwie, aż do budynku łaźni, wciąż dymiącego od spodu białą parą. Tu ukrył się za węgłem w towarzystwie dwóch jeszcze bezrobotnych.
Nie należało się im właściwie: lecz za wstawiennictwem Związku dostali jeszcze „zaspomogi“ i tak służyli zewsząd najlepszą wiadomością. Szpiedzy organizacji.
Koza odprawił ich po krotce słowami władzy: — Jesteście mi narazie niepotrzebni, możecie iść.
Nasłuchiwał przez fukającą parę, choć był już pewien swego: w Izbie Zbornej szumiało nadmiernie, gadali teraz wszyscy naraz.
Do niczego nie dojdą.
Tu za węgłem, samotnie, na własnej osobności ocierał twarz, bynajmniej nie chusteczką, lecz rękami. Przy czym martwił się wszechstronnie: w obliczu kopalni za jej losy i swoje, i za cały przebieg obecnych kryzysów, które nie chciały jakoś spleść doli marnej sekretarza z upartym kierownictwem kapitału.
Jedno pewne, co widział wszędzie: opinia robotnicza wrzała już przeciw posłowi Drążkowi do najwyższego stopnia.
Koza działał od rana właśnie w tym kierunku, atoli zawsze w zupełnej lojalności: poobiegał te żywiołowe wiece na kopalniach. Co się gdzie złego działo — stłumił. W zupełnej lojalności mógł donieść Drążkowi o usposobieniu masy robotniczej i że w powyższych warunkach kierownictwo ewentualną akcją strejku wymknie się z rąk Związku. A zatem trzeba zmienić warunki: partia musi stąd zabrać posła Drążka. Musi!
Z tą myślą wleciał Koza i wbiegł, i wtargnął do sekretariatu Domu Ludowego: na trzecie piętro, mocno poturbowane przez ostatnie posiedzenie delegatów, lecz znowu poprawione. Zastał tu posła Drążka, samego.
W doskonałym humorze? Taki głupi wieloryb partyjny na starość nigdy nie wie, co mu i skąd grozi. Gały porasta tłuszczem. Ty się tu kręcisz w ukropie, zmiatasz mu proch spod stóp, a taki hrabia partyjny pachnie poranną kawą, w kątach oczu ma jeszcze białe mleczko z nocy i przegląda burżujskie gazety.
Koza runął za biurko, na fotel z wojłokowym krążkiem (słodycz pracy biurowej!), a Drążek nogę na nogę zakładając: — Macie tam dużą pocztę na biurku, choć na ogół wcale nic ciekawego!
Tyle ci ma do powiedzenia poseł Zagłębia i to w podobnej chwili!
Koza mówi o sytuacji zaczynając od słów, w tym razie prostych chyba i najodpowiedniejszych: — Nie mogę nic przed wami, pośle, obwijać w bawełnę. Wasza osoba, towarzyszu pośle...
Koza zaczyna mówić wszystko, szczegółowo.
Z trzeciego piętra widać podwórko gimnazjum żeńskiego. W której to szkole niestety, nie skanalizowanej, omal że dziecka nic miał Alojzy Koza ze starą posługaczką.
Deszcz leje po żałosnych drzewkach gimnazjalnego ogródka. Od czasu do czasu przebiega jakaś dziewczynina, w uczniowskim fartuchu wzdłuż śliskiego chodnika, widocznie do klozetów.
Kozie dobrze wiadomo, że klozety są na końcu podwórka, o czym pisało się już nieraz pod rubryką Higiena, w tygodniowym Głosie Osady.
Za tym podwórkiem wznoszą się dziurawe, ospowate ściany lichych domostw, po czym znów widać dach, na który ile razy Koza spozierał stąd, podczas związkowych czynności, tyle razy rozlegało się w nim jedno pełne słowo: pałac.
Dach domu pogięty, cętkowany arystokratycznie, pod którym mieszkają Kostrynie, ze swą jedyną córką.
Nad dachem owym wznosi się pięć ogromnych kominów wiadomej wszystkim huty „Katarzyny“. Na widok których w chwili ciężkich rozterek moralnych rozlega się czasami w sekretarzu następujące oderwane od wszystkiego zdanie: — I cóż to komu szkodzi?
Z kominów owych leci teraz przez deszcz ogromna płachta dymu. Leci, rozsuwa się w powietrzu tak szybko i dokładnie, że można ją smakować aż tu, na trzecim piętrze. Jest słodkawo-kwaśna.
Koza wyłuszcza gorzką prawdę posłowi Drążkowi, gdy oto!... Nie wiadomo, kiedy się to stało?
Szeroka twarz posła znalazła się tuż przed oczami Kozy, patrząca w oczy sekretarza spojrzeniem cierpliwego wołu, nie zaś partyjnego człowieka. Twarz owa cofnęła się powoli, a przed nią, tuż pod sam nos sekretarza Kozy wysunęła się pięść. Zaciśnięta, ogromna, potworna. Grube włoski tej pięści niemile dotykały rozchylonych warg Kozy.
Pięść trwała zrazu spokojnie. Po chwili jęła drżeć. Drżenie to przekształciło się w szereg drobnych, niebawem coraz prędszych zamachów.
Po czym nad pięścią słowa: — Mordę rozbiję! Rozbiję mordę. Słyszysz? Śmierdząca pluskwo! Będziesz mnie partią straszył? Ja cię nauczę partii! Co ty, Koza, wyrabiasz tu pode mną, jak ryjesz, podkopujesz, jak podrywasz, to ja wiem nie od dziś. Ale zdałeś ostatni egzamin tu, w tym Domu Ludowym, na tym samym piętrze, w czasie ostatniego posiedzenia delegatów. Kto mnie tu na klucz zamknął?! Otóż teraz moja nauka partyjna — pięść!
Pięść posła Drążka błyszcząca ciemnymi włosami uniosła, w górę koniec nosa Kozy.
— Dość całego gadania: mordę ci porozbijam. Gnido! Mordę ci porozbijam na dziesięć kwaśnych jabłek. Zęby w spluwaczce zostawisz. O, tam, w kącie, przy piecu, w spluwaczce tego Domu Ludowego, który na waszych kościach, bydlęta, wystawię! Na com cię wziął z twej biedy? Z twojej nędzy parszywej i za biurko posadził: żebyś służył, ty, psia krew, zdechłe ścierwo!
Jedno potężne kopnięcie posła wywaliło spod sekretarza krzesełko.
Ciepły kwadracik filcowej podściółki zatoczył się daleko aż pod piec i oto Koza zawisł niejako na swej własnej kamizelce, zgarniętej mocno w ręku Drążka, którego druga ręka, ogromna, groźna, w potężną pięść ściśnięta, sterczała wciąż przed nosem połyskując włosami.
Sekretariat, kalendarze na ścianach, wielki kałamarz na biurku, mapy organizacyj zawodowych, wszystko to trzęsło się od krzyku.
— Wcale nie dla formy — ryczał Drążek — to wcale nie dla formy! Będę walił po mordzie, żeby morda bolała! — Trząsł Kozą, wznosił go i opuszczał, wreszcie cisnął na kanapę.
Dopiero teraz przyszedł biedny sekretarz do przytomności. Zerwał się, skoczył na równe nogi, świszczący i zjeżony nagłą poniewierką.
— Ja — wrzasnął głosem zwycięskich swych zgromadzeń i urwał....
Drążek od biurka zamachnął się, aż szyby zadzwoniły. Coś z szelek czy guzików oberwało się przy portkach poselskich i już leciał. Towarzysz poseł z pięścią wielką, jak kamień wysoko uniesioną, biegł by bić w mordę!
Koza zawył przeciągle, załamał się, padł na kolana i zapłakał.
— Siadaj, draniu, i ucz się — warczał Drążek. — Dowiesz się, głupcze, wszystkiego, żebyś wiedział, co się dzieje, żebyś się rozeznawał, a nie żebyś był wart wiedzieć, co się dzieje. To jest pierwsze. Dowiesz się całej prawdy, boś tu jest u mnie w organizacji pies na posyłki i dopiero masz się nauczyć, jak zostać człowiekiem. To jest — dwa.
W punktach od trzech do siedmiu wyliczone zostało narazie: — Co do strejku, harmonizować się będziem, póki co, z nastrojem mas. Puścimy wielkie wiece wszędzie, gdzie się da, teraz my sami, przeciw kapitałowi. Skoro już na to przyszło. Ludzie muszą nam znowu zawierzyć a kierownictwo akcją strejkową musi pozostać u mnie. W ręku. W moim ręku. Na końcu, tak siak czy też inaczej, pójdzie się na kompromis. Więc trzeba działać w słowach, a nie w wyraźnych punktach. A dlaczego kompromis? Dlatego, że jak ty, tak samo każdy da se tu mordę rozbić, iecż sam nikogo nie ugryzie. Dlatego Dom Ludowy będziecie mieli normalnie, wielką piękną budowlę, hipoteki do spłaty nie będzie znów tak dużo; i zostanie tutaj coś, a nie tylko wasz pysk! Na waszych kościach dom ten wybuduję, co jest właśnie najlepsze!
Poseł Drążek odwrócił się od sekretarza plecami, na znak, że dłużej gęby 3trzępić nic warto w tej sprawie. Zatrzymał się przed oknem. Umilkł.
Sekretarz ani drgnął.
— Patrzę na ciebie, Koza, dawno i nie od dziś — zaczął znów Drążek nie odwracając się od okna.
Więc niby czymże patrzył, tyłem? Wystarczało, gdy plecami pouczał teraz tego zgniłka.
— Dopiero muszę cię powoli wyprowadzać na człowieka. Z którego względu siedniesz sobie tu pilnie przy biurku, wypiszesz na papierze związkowym, że wobec takich to a takich incydentów uważamy rokowania za zerwane. Do Rady Kopalń i Hut to wypiszesz na ręce ich prezesa, Kostrynia. I sam mu to zaniesiesz tam naprzeciw’. Tam w Radzie, na posiedzeniu z kapitałem, pary z gęby nie puściłeś, ani tu z delegatami jednego słowa przytomnego. Więc tam temu hyclowi, Kostryniowi, z którym ja mogę się chamrać, ale nie ty, baranie, od siebie, niby prywatnie, od siebie, od takiego głupiego Kozy wyrazisz swoje oburzenie klasowe. To już mi potem nie będziesz przez palce przeciekał! No, więc pisz.
Poseł Drążek nie wcześniej odwrócił się od okna aż usłyszał stuk maszyny. Wtedy dopiero zbliżył się do Kozy z właściwą, bardzo godną łaskawością.
koza bowiem przepisywał już rzeczony list na maszynie, a zarazem płakał. Gęstymi łzami przechylając w bok głowę, by nie padało: mokrotą na papier czy też na klawisze maszyny.
Łzom poseł Drążek nie dowierzał jeszcze, sądził jednak, że jest to już pierwszy objaw skruchy.
— Musisz jeszcze, to sobie powiedz z góry, wiele takich łez wylać, nim wyjdziesz na człowieka. — Przystanął w pobliżu piszącego i paznokciem przejechawszy wzdłuż równiutkiego rozdziału Kozy pośród ryżych ulizanych włosów dodał: — Nauczyłeś się dopiero pisać na maszynie. Artykuły układać i temu podobne. Siedzisz tu sobie w cieple, czysto, cóżeś myślał, za darmo?!
List podpisali prawomocnie. Drążek wielkim czerwonym językiem zakleił kopertę, oddał Kozie i jeszcze raz spojrzał spod nawisłych powiek.
Koza dobrze zrozumiał. Cichutko przy wieszaku wdział na siebie mokry, gumowy płaszcz, zapiął wszystkie guziki, drżącymi palcami obrównał pasek, stanął na środku sekretarskiego pokoju i zaczekał, póki wzrok posła jeszcze raz w tę stronę nie padnie. Wtedy zaś napełniając oczy świeżymi łzami wyrzekł prostym, najwierniejszym głosem: — Dziękuję, panie pośle. Bardzo wam, towarzyszu pośle, dziękuję.
Towarzyszu, a zarazem panie!
Dość, czy może za mało, czy też może wystarczy?!
Koza schodził z trzeciego piętra jak pijany. Szczęście, że chociaż nie wykończona jeszcze i wciąż pełna gruzu, miała ta klatka schodowa drewniane poręcze.
Przemykał się wzdłuż muru, mimo woli bielił sobie zmoczony płaszcz gumowy o ścianę i płakał!. Nie głupimi łzami mokroty, jak przed posłem, lecz jak płakał kiedyś, na czwartym pokładzie kopalni Flory, jeszcze przy rynnach ruchomych Rinneisena, gdy pełzać musiał z opuchłymi nogami, do końca filaru górniczego, w zimnej wodzie po kostki, dwanaście, potem dziesięć godzin na dobę!
W Radzie Kopalń i Hut, zaraz na, samym wstępie w przedpokoju, rzekłbyś zapomniał o wszystkim, co go dziś spotkało.
Trudno, każdy człowiek ma swoje szaleństwa. Cóż wielkiego? Jedna chwila miłej nieprzytomności wobec tego zakroju bogactwa, wobec potęgi wyliczeń i władzy potężnej.
Gdy oddał wizytówkę

Alojzy Koza
Redaktor Głosu Osady,

ugięły się pod nim nogi.
Na Rany Boskie, co ważniejsze? Drążek, własne zęby w spluwaczce sekretariatu na trzecim piętrze, czy ojciec panny Zuzy, prezes Rady Kopalń i Hut, dyrektor Feliks Kostryń?!
Czy za murami partii wiernie, wiernie do śmierci z pięścią Drążka pod nosem, czy jakieś inne, lepsze własne życie?...
— Pan dyrektor prosi — służący Rady Kopalń i Hut, stary, kulawy zdrajca, Ciołek Maciej, uchylił drzwi.
Koza minął na palcach pierwszy pokój, w którym stukały na maszynach biuralistki, minął drugą większą kancelarię, gdzie w kółkach papierosowego dymu urzędował pogodnie pan Skierski i oto nacisnął drzwi następne, podwójne.
Biurko, nad nim owisła twarz Kostrynia, dwa klubowe fotele po bokach. W środku pokoju, zapewne na stole, lecz Koza widział ją w pustej niejako przestrzeni, błyszcząca, ciężka popielniczka.
Niby mała gwiazdeczka.
Sekretarz Związku, Koza, nie przedstawił się, nie przypomniał dyrektorowi, nie powiedział — dzień dobry — nie ukłonił się.
Nic.
Na dwa kroki od biurka przystanął, z tej odległości cisnął list na zieloną bibułę prezesowską.
Teraz, teraz, w okruszynach sekundy przechodził czas na okazanie oburzenia klasowego. Niestety! Zamiast oburzenia, wykrzyknął Koza:
— O tak! Wy tu za tymi murami, złoconymi, my za murami klasowej krzywdy robotniczej!
Trzasnąwszy drzwiami wracał na palcach przez wszystkie pokoje Rady Kopalń i Hut nie kłaniając się już po drodze nikomu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.