Czarne skrzydła/Tadeusz/W daleką drogę/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.
PIERWSZA KLASA

Wiedzieli prawie wszystko, nikt jednak nie mógł się spodziewać, że portier „Erazma“, taki połamaniec i inwalida, wystąpi w okazji śmierci żoninej z pierwszą klasą pogrzebu.
Ludzi ściągało na tę pierwszą klasę! Nie znającym Zielonego ukazywała drogę z daleka czarna chorągiew, przed domem wystawiona, oraz wieko trumienne pod nią.
Do izby z nieboszczką napchało się narodu zbyt wiele. Pętali się w niecierpliwości po całym obejściu, wchodzili, wychodzili, nasycając ciekawe oczy widokiem zmarłej. Leżała w bluzce lila między czterema świecami, z uśmiechem, na jaki za życia nie mogłaby sobie nigdy pozwolić: jakby drwiny wkoło zaciśniętych ust, a znów z powodu chudości jakoby odmłodniała mimo wszystko.
Obrażało to obecnych, skąd inąd szczerze żałujących. Nikt tego nie wyraził głośno, tym bardziej, że już i tak powstała duchota i dość znaczny nastrój pogrzebowy, od czego wszyscy prawie mieli rumieńce na twarzach.
Nawet Supernak miał rumieńce. Co mają znaczyć takie rumieńce u wdowca? Kto tam przejrzy tego starego czorta! Zarzucić mli nie można nic. Stał przy nogach zmarłej skromnie, odziany w szary surdut i we wszystko najlepsze, jak się należy w takiej chwili.
Czy modlił się, ocenić ściśle nie zdołali. Wargami poruszał, skubał, lepił, jak podczas modlitwy. Pewne jest w każdym razie, że spod nawisłych powiek wertował przychodzących. Lepiej od innych wiedział, na co się zanosi, skoro byli tu wszyscy najczynniejsi. Taki Duś tkwił między oknami nieporuszony. Taki Koza! Myszkował w sieni. Temu Kozi0 stało się coś, podwiązaną miał gębę, białym włóczkowym szalem.
Byli tu też i przyszli, których się znało, że na Pierwszego Maja i w podobnych okazjach pochody zamykają, pilnują, wytrawni rozbijacze Drążkowi, szczerze mówiąc, bojówka.
Komuna też sprawiła swoje szyki pokaźnie, skoro przybyło wiele bezrobotnych, w tym kilku młodocianych Żydków, powszechnie znanych w Osadzie ze swej działalności wywrotowej.
Ksiądz Kania obecny był, nie we własnej postaci, lecz w postaci zastępu wyznawców i wyznawczyń z Zielonego, którym przewodził niedwuznacznie Pstrokoński.
Przez Pstrokońskiego wyznawcy owi najbardziej wyglądali na wojsko. Pstrokoński bowiem wystąpił dzisiaj w portkach ułańskich. Pstrokoński w izbie, a przed izbą chociażby taki Machnik! Machnika nie lubili ludzie, gdyż nim do Kani nastał, jako marynarz wojenny sukno po wsiach sprzedawał, niby z okrętów kontrabandowy towar bez cła. Nić ze sztuki wyciągał, zapałkami przypalał materię, miął a nawet siadał na niej, lecz potem zawsze materiał1 okazywał się z pokrzywy.
Czegóż tu we dwóch chcieli? Ten Pstrokoński i Machnik?
Starszego górnika Martyzela aż zatychało. wychodził na podwórko, wracał, wyłamywał prochem postrzelane palce, przybliżał się do żony i oddalał, i znów powracał: wszędzie złość i szyderstwo: Uciekał do sąsiedniej izby Szymczyków, gdzie ludzi było mniej i Lenora siedziała z dziećmi. Wiadomo, że pędziwiatr rozpustnica, od prostytucji tak zwanej nie daleko. Ale dzieci lubiły ją. Siedziała na zydelku między nimi, głaszcząc małe głowiny i w coś tam grając z nimi! Nic to nie było, tyle, że nie płakały.
Dał się nareszcie słyszeć turkot dorożki na grudzie, któryś z chłopaków nadbiegł wołając, że ksiądz jedzie, młody wikary, z kościelnym.
Przyjeżdżał w samą porę: już w powietrzu wisiało nieszczęście. Ktoś tam komuś miejsca w drzwiach nie ustąpił i już jedni na drugich, i kto wie, czy zaraz nie przyszłoby do nożów.
Zawstydzili się księdza. Czy też nie księdza, a szat żałobnych, aksamitnych, srebrzonych? Powiało z nich bogactwem i jakimś starodawnym ustanowieniem rzeczy!
Po odprawionych modłach pierwszej klasy, gdy już zakryli wieko, ruszył krzyż, czarna chorągiew t szarfami z bibułki i ksiądz w pięknych ornatach.
Gdy ksiądz ruszył, do trumny przyskoczyli nagle wszyscy, jakby ją chcieli na kawałki rozerwać. Ci i drudzy, i trzeci. Powstał tumult, roztrącili palacza Szymczyka, kobiet płaczących nie uszanowali — trzydzieści rąk łapczywych, szamotanie i burda!
Czasu na takie bójki wiele nie było: przejaśnili pokrótce rzecz ci, którzy innym przewodzili: we czterech nieboszczkę poniosą. Duś, Pstrokoński, sekretarz Koza z podwiązanym pyskiem i jeden hutnik z kostryniowskiej Pracy Narodowej. Co człowiek, inna partia.
Stali naprzeciw siebie, dyszący nienawiścią. Od razu spór i handel: który podźwiga w głowach, który bierze za nogi?
Klamerek taka trumna proletariacka nie ma. Rękami na ramiona zdać trzeba. Tu znów jęli przymierzać się co do wzrostu, z uwagi, by nieboszczka w ostatniej drodze ziemskiej nowych jeszcze niewygód nie doznała.
Przymierzyli się, oni i wyznaczeni następcy. Ustanowili między sobą straż i kontrol czasu tak, by wszystkie kierunki i odłamy partyjne mogły położyć swoją rękę na trumnie. Z tym podnieśli ciężar na dobre i ruszyli.
Krzyż, za nim czarna trumna, jakoś-takoś obciosana, łyskająca przez światło dnia niczym podługowaty okruch węgla, dzieci Supernaka, onże sam, portier, uczestnicy, i wiatr, który prześcigał wszystkich kupą zwiędłego liścia.
Ci, którzy nieśli, szli niepewnymi krokami, pod ciężarem, wyboistą ścieżką, do lasu, wytrzebionego przez ludność i przez zimę.
Tutaj właśnie, na samym zakręcie, uśmiechnęła się do swoich myśli Lenora: niedaleko, w pobliżu był ów dół, w który spadli oboje kiedyś z Tadkiem; nie dała mu się kochać i tu ich Buruś wynalazł, odeszli potem ku izbie, gdzie dzisiejsza nieboszczka tak wydatnie kaszlała i wtedy to przez księżyc rozsiany wołał Tadek: — chcę patrzeć przez okno, jak zza szafy wyjdziesz do mnie druga!
Szła sobie teraz z łaskawą ciszą w sercu, z twarzą ochotnie ku wiatrowi podaną, ze wzrokiem w wieniec jedliny utkwionym, a nikt nie może wiedzieć o tym wieńcu, ile razy pomiędzy ostrymi gałęziami spotykały się ręce, zarazem też i usta kochanków. Lenory z tym jej Tadkiem.
Orszak wyszedł za ciemne koszary pokozackie i zatrzymał się nagle przy długim skraju stawów zatęchłych.
Kołowanie, krakanie, znów w gromadę skupieni — tak pilnują owego trupa rychłą swą nienawiścią, od której trumna zatrzymuje się, drga i znów rusza.
Myśli te, czy też inne, z powodu okolicy stawów oraz utrwalonego tu wspomnienia rozmowy z portierem Supernakim, te myśli, czy też inne? Ciągnęło przez Martyzela zgryzem wszystkich jesieni i mrozem wszelkiej zimy. Szedł obok żony, trzymał ją za rękę, lecz jakby szedł przy nikim i nikogo za rękę nie trzymał.
Zza węgła ulicy połączył się z konduktem ksiądz Kania, obok niego zaś Knote.
Martyzelowa patrzyła na nich ustawicznie. Mąż brzęczał jej nad uchem, szeptał, prosił, ludzie ją potrącali, Martyzelka zaś szła nic nie widząc tu wkoło. W pustce głuchej, wpatrzona tylko bez przerwy pomiędzy głowy ludzi, gdzie wdzięczył się kapelusz Knote.
A nad nim kędzierzawa czupryna księdza Kani!
Weszli już z pogrzebem w gwarną część Osady Górniczej, wypadło zatrzymać się przed żeberkiem kolejowym między hutą „Katarzyną“ a „Erazmem“.
Napór ludzi rozdzielił małżeństwo, zwolennicy i znów inni, wrogowie, w te pędy poskoczyli na przód, pilnować trumny. Nikt nie wiedział, kiedy kto pierwszy zacznie? Spod kantów poczernionej trumny ukazały się te same cztery gęby, zatchnięte od ciężaru, rozkazujące spokój przekrwionymi oczami: Pstrokoński, Duś, sekretarz Koza i ten tam blondyn, hutnik ogromny z kostryniowskiej Pracy Narodowej.
Lokomotywy śmignęły przez żeberko, wionęły gęstym dymem po orszaku, ruszyli naprzód, Martyzelowa znów odnalazła w tłumie niebieski kapelusik Knote, powyżej niego czupryna księdza Kani i znów te same słowa męża nad uchem, błagające, spodlone, rozumne a tak nędzne.
Domagały się prawdy co do owego Kani — Boże-litości-Panie! Przykre słowa, żałosne, zwierały mu się w ustach, jakby rupieciem utłuczonym przemawiał, nie zaś wymową ludzką!
Nic nie odrzekła, zacięta w milczeniu, i tak doszli do kościoła, który pogrążył ich w puszystych ciemnościach. Kroki orszaku tarły się po kamieniach szelestem papierowym, naprzeciw świec ołtarza.
Dostali świece do rąk: Pstrokoński, z obwiązaną gębą Koza, Duś i dryblas hutnik z Pracy Narodowej. Stali przy sobie blisko, na odległość łokci.
Dalej dzieci, pod skrzydłem opiekuńczym Lenory, dalej mąż, więc Supernak, a już znów dalej, im głębiej w tłum, tym światła mniej. Pod filarami organów gęsta ciżba czekała czarną masą. Dopiero znów przy kropielnicy!...
Tu do zimnego kamienia przytknęła Martyzelowa swe czoło w milczeniu, w szumie rozpaczy, w takim wstydzie upadku! Ze wszystkiego zdarła się przecie na obrządek narodowy, no i gdzie ten obrządek?! Któż by tam stał o gusła? Dla innych gusła, dla niej: tajemne zaręczyny przez nieboszczkę z tym Kanią.Wierzyła w tego człowieka!
Szedł za pogrzebem, nieśmiały, przy boku miał Knote. Zmawiali się, radzili?! Martyzelowa dyszała już tylko pragnieniem ucieczki.
Gdyby nie mąż!
Głaskał po ramieniu, ostrożnie, czule. Martyzelka usunęła ramię i rozpoczęła: — To szczęście twoje, że nie krzyczę! Nie wrzeszczę!!
Ileż trwała ta mowa? Sekundy.
Przy ołtarzu nie skończyli nawet okadzać umarłej, a już Martyzelowa wypowiedziała wszystko, teraz tu nagle, gdy chciał niech ma — od czego wzajemne ich pożycie za ubiegłe lato odęło się wstrętem =i napełniło jadem! Że chce śmierci! — Prawda, prawda, latam do Knote co pół roku, albo co trzy miesiące! I wszystko prawda i żebyś lazł za mną, jak za swoją nieboszczką Supernak!
Zaniosła się poszeptem: — Tamtego tylko człowieka kocham, jedynego na świecie...
Nie ostało się w tej chwili w Martyzelu jedno — słowo, myśl żadna. Przywarł do boku żony, oczepił ja dotknięciem jak tylko ciernie mogą uczepić się odzieży.
Kondukt wychodził z kościoła, ludzie ich rozłączyli ciżbą gęstą, za bramą drzewa suchej alei porwały głos nabożnej pieśni i z wiatrem zarzuciły daleko, aż na sztywne rozłogi kopalni. Cień po rozgłosach owych latał, pomieszany ze schyłkiem dnia, chmury płynęły nad drzewami w kierunku cmentarza.
Opuściwszy bramę kościelną kondukt poruszał się nieufnie bardzo. Wdały się teraz znajome wszystkim typy szpiclów Kapuścika.
Ksiądz wikary pośpieszał raźniej strzeżony przez te typy oraz przez kostryniowskie postacie, zażywnie odkarmione. Już prawie biegł. Za nim karawan „Erazma“, z woźnicą, twardym koniarzem kopalnianym, lecz ów karawan obstąpili szczelnie ludzie Dusia, komuniści. Na czole nic nie mieli wypisane, ale kto znał tutejsze sprawy i stosunki, poznałby nawet w mroku po zagryzionej ironii na ich twarzach.
Za nimi Koza, z podwiązaną gębą, lecz rozbijał po drodze wszystkich.
Gonili się, ścigali, partia z partią, czy też odłam z odłamem, noc zapadała prędko. Na zachodzie wyprostowały się ostatnie pasy sztywnej jasności, nie wzruszone przeciągiem wiatru, który ze wszystkich stron napędzał coraz gęstsze ciemności.
Małe drzewka szumiały coraz silniej nad niskimi dachami, w ubogo oświetlonych oknach ukazywały się głowy mieszkańców, okrągłe, niczym kule miedziane.
Gdy mijali te okna, spojrzenie Martyzelki biegło chyżo przez tłum. Gdy mijali narożną restaurację, okazało się, że masażystka idzie wciąż przy księdzu. Niebiesko — złoty kapelusik przemykał w jasnym świetle, niczym jakaś pstra kurka.
Knote żywo poruszała rękoma. Dreptała w kapeluszu z złotymi galonami, w żakiecie przykrojonym mocno do figury, lecz cóż jej zależało teraz na tej okazałości? Kroiły się ważniejsze rzeczy, trzeba tu było podtrzymać przyjaciela.
Jak?!
Odmachiwał się dłonią, powtarzał o pokorze, Knote zaś nie wiedząc już co robić wspominała raz po raz: — Ramiona świętości wiedzą same zawczasu, kiedy wyciągnąć się i co ujawnić mają, jak u tej samej nieboszczki, za którą tu idziemy, kiedyś mnie podtrzymały!
Knote brnęła przez błoto z jedyną sprawą w rozognionej głowie: tu chodzi już o życie! O nowe życie przy boku tego człowieka świętego!
Spychali ją jacyś wyrostcy, którzy z niewiadomego poduszczenia wszczynali wciąż tumulty. Zatory powstawały w orszaku, przerwy, dziury i znów po kocich łbach pośpieszna bieganina.
Knote walczyła przeciw tej fali motłochu. Dreptała wytrwale nie dając się zepchnąć, tym bardziej że równocześnie składała księdzu wyznanie, niepotrzebne, nieważne a jednak łzami gorącymi poparte: o maszynie do szycia, zabranej Supernaczce w swoim czasie, kilka tygodni temu, kto mógł wtedy przypuszczać?!
Aż tu nagle, widać w świetle nikłego dnia, krzyż na przodzie pochodu zachybotał, ukłonił się, w dwie strony. Z boku, z ulicy Błotnej wypadł powóz dyrekcji „Erazma“. Zaprzągnięty w parę czarnych wałachów. Wszyscy je znali w Osadzie i z daleka witali ukłonem.
Na ciemnym tle powozu siedziały panie, dyrektorowa Kostryń i córka Kostryniówna, okryte śmietankowym kocyczkiem w piękne lamparcie cętki. To one, one, dyrektorowa z córką, różowy puch za jasnymi woalkami.
Ludzie stracili głowy. Trumna jak trumna pcha zawsze pogrzeb naprzód. Powóz atoli pociągał wszystkie spojrzenia w tył.
Oprócz najwybitniejszych wypadków nieszczęśliwych dyrekcja nie odprowadzała zwykłych zmarłych na cmentarz; inżyniera, sztygara, jeżeli bardzo wysłużony; dozorcę prawie nigdy, a już żeby górnika?! Do tego jeszcze teraz, gdy już Umowa dawno wymówiona, rokowania zerwane!
Taki fakt! Fakt, manewr czy znów podstęp?! Sieroty nawet nie patrzyły za matką, lecz potykając się raz po raz na powóz i na powóz. Śpiew też przygasł. Ludziom żal było śpiewać, gdyż słyszeć chcieli tupot cugowych koni, dzwonienie błyskającej uprzęży, cały ten chrzęst dostatku.
Prowodyrzy zaganiać musieli. Tak samo Duś, Koza i Pstrokoński, i inni. Ów zaś dryblas, z kostryniowskiej Pracy, znalazł się — tak sobie wymędrkował — zaraz blisko powozu. Otrzymał polecenie od córki dyrektora wyszukać tu gdzieś Knote.
Wrył się co żywo w tłum a pani Kostryniowa powtórzyła raz jeszcze trwożną refleksję: — Taki żal, taka śmierć, mogło by ich to przecież trochę uspokoić. Dać trochę do myślenia.
Smętnym nastrojom pani Stanisławy starczyło tego jednego widoku do żałosnej ugody z życiem. O cóż walczyć, o cóż się męczyć? Zwłaszcza dziś, gdy otrzymała nareszcie bilecik od Coeura, w odpowiedzi na swój bilecik, iż pan dyrektor Coeur zjawi się w oznaczonym miejscu (w bibliotece Staszica) i chętnie służy.
Powóz stanął, na przedniej ławeczce usadowiła się skromnie masażystka.
— Będzie nam raźniej we trzy. — Pani Stanisława pragnęła z racji pogrzebu wyświadczyć ten dyskretny zaszczyt biednej Knoci. Niech ludzie przy okazji dowiedzą się i pamiętają, na kim opiera się tu biedna Knote.
Masażystka... Białe ognie troiły się jej w oczach! Służyć wciąż, całe życie, wciąż tylko oklepywać rozpieszczonych bogaczów, przerywać w środku słowa rozmowę, która o całym życiu decyduje! Dla jednego kaprysu! To Zuza ułożyła dziś przy masażu, że spotkają się na pogrzebie — a ty mi Knociu pokażesz tam przy sposobności tę jakąś przyjaciółkę, tę górniczkę młodego Mieniewskiego. Jest to potrzebne komuś...
Głaskała panią dyrektorową czule po rękach, ułożonych na śmietankowym kocu. Po rękach małych, lecz jak gdyby nieżywych, gdyż w nowych rękawiczkach. Głaskała swą pacjentkę ruchem oddanej czułości, aby tylko nie mówić. Gdyby otwarła usta, musiałaby krzyczeć!!
Kondukt wyszedł spomiędzy ulic i domostw. Brnął pustką podmiejską, bezpańską, na wskos od słupów telegraficznych, porośniętą dziwacznie gąszczem roślinek nędznych, z których kurzyło drobnym śmieciem.
Od niedalekiej już „Flory“, bokami rozłożonej przy cmentarzu, zalatywało kwaśnym smakiem węgla. Noc stamtąd szła. W nocy tej, naprzód idącej, widać było poprzeczną grubą linię cmentarnej bramy.
Dojść do tej bramy czy wozem chociażby podjechać nie było łatwo, nad wyrwami po pracach ziemnych, nad bliznami po zdjętych kolejkach kopalnianych przerzucone mostki nie dawały pewności, jako zbutwiałe i wielokroć przegniłe.
Cóż dopiero, gdy jeszcze do tych spraw musiała się przyłączyć polityka: o kolejność przybycia na cmentarz poszczególnych odłamów, o miejsce, które potem przypadnie danym zwolennikom, czy też wrogom, nad trumną?
Co trumna wyskoczyła z krętaniny, co naprzód pośpieszyła, prowodyrzy niczym ogary rozjuszone ze wszystkich stron za nią. Droga niepewna, w pięć torów wyjeżdżona, a tam już w wodę wpadli, tam znowu mostek trzeszczy.
Przed bramą cmentarną omal nie rozbiło się wszystko! Czarna chorągiew wionęła w jedną stronę zamiatając po głowach ponurym swoim skrzydłem. Za tą chorągwią jedni.
Krzyż w drugą stronę, co widać jasno, dzięki białej komży starego kościelnego. Za tym krzyżem znów drudzy.
Ci, co nieboszczkę nieśli, wlecieli prosto do głównej alei, tam pochłonął ich mrok, i ukazali się aż gdzieś przy kolczastym drucie cmentarnego płotu nad mogiłą, do rzeczy wcale nie należącą. Już bitka między nimi.
W tym kierunku udali się inni uczestnicy, pośpiesznie, aż cały brzeg cmentarza okropił się połyskiem zapalonych świec, które na wietrze gasły pomnażając ciemności.
Dzieci i jeszcze inni, stateczniejsi, niektóre kobiety pozostały przed bramą cmentarną czekając wyjaśnienia. Skąd tu w tych dzikich gwałtach nadejdzie wyjaśnienie?
Konie powozu dyrektorskiego, odkarmione wałachy, potrącił wracający karawan. Karawan ten oddalał się co żywo, lecz znów teraz za późno: wałachy przepłoszyły się, gdy im przed nosem mignął, i trzaskając złowrogo kopytami wdarły się nagle w tłum:
Dzieci w płacz, Lenorka rzuciła się, by je uciszyć czy też chociażby zebrać razem. A tu już powóz przesuwa się, latarnie ślepią oczy, nad nimi zaś głos Knote:
— Uważaj tam Lenora!!
Stanęła na ten głos Dusiówna w świetle powozowej latarni, jak piorunem rażona. Za późno! Konie biły o grudę nie ruszając się z miejsca. Spoza czarnego lakieru błotników wyłaniała się twarz Kostryniównej w połyskującej czapce.
Naprzeciw siebie: Lenora w rowie rozkopanym, zawinięta we fioletową chustkę Karolci Domagało, otoczona wyciągniętymi rączkami przestraszonych dzieci. Naprzeciw zza woalki małe czerwone wargi Kostryniównej w zorzy łaskawego uśmiechu.
— Weźże to dla tych dzieci — zawołały złocistym głosem malutkie usta przez srebrzystą woalkę.
Konie szarpnęły, woźnica podciął batem, ponad lakierowanym brzegiem powozu wionęła ręka w skórzanej rękawiczce — trafił Lenorę w piersi chrzęszczący pocisk mały, torebka z cukierkami.
Dusiówna nie podjęła torebki, porwała się uciekać, dzieci w płacz, uciekać i uciekać prosto ku cmentarzowi.
Do grobu kobietom ani dzieciom nie udało się dojść. Warowali tam, naprzeciw siebie, jedni, drudzy i trzeci, przeciw sobie dyszący. Trumnę przynieśli sami prowodyrzy. Pierwszy miał zacząć przemowę ksiądz wikary, gdyż była pierwsza klasa pogrzebu, do czego należało przemówienie kapłana.
Po przemówieniu tym zależy wszystko od siły zwolenników. Jak nikt, to nikt. Ale niech tylko jedni zaczną — taka była instrukcja posła Drążka dla Kory — drzeć się wszyscy do ostatniego, radykalnie, sztandary wrogie zerwać; a jak bójka to prać, ludzi masz swoich, lepszych w Zagłębiu do tej rzeczy nie znajdziesz.
Już przepuszczali księdza, już uczestnicy ściskając kije w rękach czynili miejsce kapłanowi — niechże wygada swoje — gdy stała się rzecz wcale nie przewidziana: starszy górnik Martyzel znalazł się nagłe na kopczyku usypanej ziemi. I stąd wyrzucił ręce ku chmurnemu niebu.
— Ten trup — woła Martyzel — to kamień z tysięcy milionów kamieni, rzucony nam pod nogi towarzysze, przez zorganizowany system władania klasą robotniczą! Każdy kartofel, co go do ust niesiesz, jest wyrazicielem, na ile chcą, by w tobie było siły, i ani o jednego kartofla siły, czy życia więcej! Każdy twój dzień powszedniej troski jest dniem zysku tych, którym służysz, nędzny robotniku, by nie utracić twej niewoli, twej pracy, a gdy ci wymawiają miejsce —
Krzyczał w ciemność, zdołał przewrzeszczeć huk wózków „Flory“. Nie wierzył w to, co głosił, ten cały szał wynikł z rozpaczy o ukochaną żonę, która woli być z księdzem. Martyzel machał proroczo rękami, aby zagłuszyć prawdę, wzywał na świadków kraje Europy i świata!
— Francja, Niemcy, Holandia, Anglia, Azja, Ameryka, Australia, Włochy, Bułgaria nawet!!!
Nazwami tymi przewiało pośród tłumu, niczym straszną obrazą i najczarniejszą krzywdą, gdyż stron owych nie znali.
Ludzie najbliżsi słyszeli dowodnie i tak to wszyscy potem wiernie opowiadali, że Supernak podczas pięknej mowy Martyzela skuczał jak pies.
Zatykała portiera wściekłość: zhańbić tak podle pierwszą klasę pogrzebu! Tak zdradzić wszystkie plany umówione, gdy wszyscy tu czekali. Gdy już nawet widzieli rąbki narodowego haftu spod brzegów płaszcza księdza Kani!
A Martyzel, z rękami w ciemności wszczepionymi, wciąż dalej: Francja, Anglia, Ameryka, Australia, Niemcy, wszystkie ludy, narody, świat cały pali tą naszą śmiercią w piecach swego obrotu, przemysłu, w piecach całego życia swego. Śmierć nasza płynie ciepłem przez ich domy, śmierć nasza —
Supernak skoczył na sztywnej kuternodze, chwycił za gardło Martyzela i charknął górnikowi prosto w oczy.
Tumult, krzyk, przerażenie i gwizdy, i wołania, łomot i potoczyło się świszczącym gułem nad wszystkimi krzyżami. Runęli z trzaskiem, dwa czarne płoty ludzkie. Rozpoczęli hutnicy, potem Duś, potem Koza od razu ze swoimi.
Mogiłę rozdeptali, krzyż nie wkopany jeszcze poleciał przez ciemności, księdza nie dopuścili, nie czas było na księże faramuszki!
Dzieci, kobiety rozprysły się jak błoto. Runęli kupą ciał, zjeżonych pałą, pięścią. Nasunęli się żywcem na parkany, tu gnietli człowiek człowieka aż do utraty tchu. I bili się po gębach, między oczy, każdy z pyskiem krzyczącym nienawiścią. Aż póki jedni przeciw drugim znienacka nie wyciągnęli swych sztandarów partyjnych. Wtedy to z murów Zarządu „Flory“ wyskoczył na czele konnych granatowych „gwardzistów“ wysrebrzony Kapuścik.
Ktoś strzelił z rewolweru.
Konie policji skoczyły naprzód, przez rozwalony parkan, i dalej prosto w cmentarz. Nikt już nikogo nie dopatrzył, pomyliły się partie, odłamy i tylko szable policjantów śmigały pośród krzyżów niczym białe płomienie. Trwało dość sporo czasu, nim konni oczyścili plac i strażą obstawili.
Pan porucznik Kapuścik urzędował formalnie, wedle litery prawa, jedno w drugie. Do Kostrynia nie zdążył aż na dziesiątą wieczór. Umachany, zbłocony.
Dyrektor Kostryń wiedział już o wypadku, nie znał jednak szczegółów. Służba opowiadała same tylko androny! Gdy pan Kapuścik stanął w drzwiach gabinetu, wypadło dyrektorowi pióro z ręki.
— Po rycersku — uśmiechnął się Kostryń — doprawdy wygląda pan jak święty Jerzy.
— Są ranni i zabici.
Kostryń siadł. — Niech pan spocznie, panie poruczniku.
— Są ranni i zabici.
— Zabici? — Kostryń głaskał pośpiesznie kolana granatowych breachesów Kapuścika. — Tak. twarda służba. W każdym razie, pan wie, kochany poruczniku, to miejsce, ewentualnie, to upatrzone miejsce, przy porcie, tam nad morzem, na naszym przeładunku, wedle naszej umowy zawsze na pana czeka, prawda?...
Pan Kapuścik odchrząknął zdrowotnie.
Dyrektor Kostryń głaskał mu wciąż kolana, jakby wygładzał i trzęsącymi się rękoma zacierał jakiś ślad.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.