Czarne skrzydła/Tadeusz/W daleką drogę/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.
SYRENA KOPALNIANA

Po wizycie Kapuścika dyrektor Kostryń wisiał przy telefonie do godziny pierwszej po północy. Pani Stanisława nie mogła usłyszeć przez drzwi gabinetu, z kim rozmawiał. Och, na pewno denerwował się strasznie! Bił widełkami telefonu, chodził koło aparatu tam i z powrotem.
W normalnych czasach zostawiała mężowi w kancelarii sukna do podłóg. Telefonując, przecierał suknami posadzkę. Trudno jednak w chwilach, podobnych do dzisiejszej, myśleć o takich rzeczach.
Sukna leżały w przedpokoju i na nich właśnie podsuwała się pani Stanisława pod drzwi gabinetu. Pełna niepokoju, trwogi i najgorszych domysłów. A zarazem poczucia siły i nadziei: gdy wszystko poczyna się chwiać, muszą niektórzy ludzie zdobywać się w nieszczęściu „na światło serca“!
Pani Stanisława wiedziała, że tylko takim światłem wiary i nadziei pokonać będzie mogła jutro dyrektora Coeura. Wszystko, co działo się obecnie, od czasu pierwszych wiadomości o awanturach na cmentarzu, o bójce, szarży policji, aresztowaniach, wszystko to uważała za próbę i ćwiczenie.
Zuza powiedziałaby — trening. Trening dobroczynnego światła wewnętrznego. Ze względu na ów trening moralny, bez mrugnięcia powieki, własnoręcznie wniosła mężowi koło północy herbatę z sandwiczami. Nie jadł przecież kolacji. Ze względu na ów trening poleciła stanowczo: — Przestań telefonować i zjedz.
Biegał dokoła aparatu, jak gdyby przywiązany do ściany za ucho ciemnym sznurem słuchawki. Oczy miał zbrzęknięte, zalane czerwonymi łzami, uszy purpurowe, twarz ziemistą ze zdenerwowania.
Pani Stanisława powtórzyła mężnie: — Zjedz coś, z sił opadniesz, a teraz właśnie i my wszyscy bardzo potrzebujemy twoich sił.
Dziwne uczucie nadziei nie opuściło pani Kostryniowej nawet podczas rozmowy z córką. Stanęła na progu rzęsiście oświetlonego buduaru Zuzy i rzekła głosem spokojnym a jednak stanowczym: — Mogłabyś zaniechać tej lektury (Zuza leżała z książką w ręku na pistacjowej kanapce) i pomyśleć nad tym, co się dzieje.
— A cóż komu z tego przyjdzie?!
— Wszystko jedno, co przyjdzie, zapewniam cię, że warto pomyśleć.
Pani Stanisława spała w nocy doskonale. Być może, iż do dobrego snu przyczyniła się wczorajsza przejażdżka na cmentarz za nieszczęsnym pogrzebem. Przebywało się długo na powietrzu. Zważywszy jednak dane okoliczności wiedziała Stanisława, że to nie sprawa powietrza, a duszy.
Duszy energicznej, zdrowej — rzeczy takich nie wzywała pani Stanisława nigdy na daremno — energicznej, zdrowej duszy Prostkowskich. Przed wojną drukowała pani dyrektorowa zawsze na swym bilecie wizytowym: Stanisława z Prostkowskich Kostryniowa.
Kto wie, ten wie, kto nie wie, niech się dowie.
Kostryń, szlachta o wiele mniejsza, nie chciał mieć tych Prostkowskich na biletach, zwłaszcza po powrocie z Rosji i po wojnie.
Wspomnienie tradycji Prostkowskich, chociażby nawet pobieżne, nikomu nie zwierzone, rano wśród czterech ścian łazienki podczas ciepłej kąpieli przywołane, wzmagało siły, wiarę w samego siebie w dookolnym nieszczęściu.
Zbyt dobrze znała życie kopalniane, tryb rzeczy i wystąpień, by nie przeczuwać właściwych wydarzeń o właściwej porze... W nadkaspijskich kopalniach, gdy męża pobili, tak samo było przecież! A przed wojną tu, w Zagłębiu na „Klarysie“, gdy go taczkami wywozili z kopalni?!
Nigdy jednak dotąd w podobnych chwilach, a chwil takich dostarcza stanowisko dyrektora aż nadto, nie czuła tego, co dziś: wewnętrznej siły wyższej nad wszystko!
Przygotowując dla męża własnoręcznie śniadanie, nakrywając własnoręcznie do stołu, układając przy serwecie gazety (nie śmiała do nich zajrzeć, nie miałaby odwagi przeczytać, co wypisują o wczorajszych zajściach nieuczciwi krzykacze gazeciarscy), miała pani Stanisława wrażenie nieodparte a błogie, że robi wszystko, jak gdyby przed podróżą daleką.
Pogoda nie sprzyjała stanom tak bardzo duchowym. Brudne światło kłębiło się za oknami, równomierny odgłos huty tętnił wśród deszczu bardziej głucho, niż zwykle.
Panią Stanisławę cieszył dziś odgłos huty: postrzelali się, pomordowali na cmentarzu, a jednak pracują i będą pracowali, czas leczy wszystkie rany. Upłynęło go co prawda bardzo jeszcze niewiele. Kilka godzin. Nie ma nawet doby. Ale cóż, czas? Sekundy czy minuty, czy też godziny trwają zazwyczaj długo, miesiące i lata lecą nadzwyczaj szybko!
Czyż sama nie liczyła chwil, minut, sekund do tej godziny czwartej po południu? Potem? Chwila rozmowy przejdzie i minie, nie wiadomo kiedy. Byle tylko do tego czasu dochować światło wewnętrzne spokoju i energii. Rozmówić się łagodnie z Coeurem, przekonać go rozumnie, o czym?... Nie trzeba o tym myśleć: o tym, że chyba w końcu trzeba żyć z ludźmi w zgodzie?!
Podczas obiadu, gdy mąż oświadczył, że dziś, jutro ukażą się na bramach kopalni ogłoszenia wydalające wszystkich podejrzanych, powiedziała z uśmiechem:
— Ach, wszystko jeszcze będzie dobrze!
Światło energii i zgody zwyciężyło.
Gdy wymówiła słowa „wszystko jeszcze będzie dobrze“, Kostryń utkwił w nią spłakane spojrzenie. Chciał zepewne bryznąć ironią, lecz wstrzymał się. Pani Stanisława wydała mu się w tej chwili wyjątkowo bladą, z czarniawymi cieniami wokół rozszerzonych nozdrzy, tak doskonale, tak idiotycznie piękną, iż spuścił oczy, znudzony żoną jak nigdy chyba jeszcze.
Przeszedł do gabinetu. Jak zwykle podczas przełomów, buntów, strejków i tym podobnych trudności zaczął grać na skrzypcach. Palcami na gryfie wybierał melodie, smykiem prawie nie ciągnąc.
Nienawidziły tej gry, bały się obie, matka z córką. Zuza, mówiąc bez ogródek: — Ach Boże, co za muzyka, jak gdyby komar dostał pomieszania zmysłów — wstała od stołu i zamknęła się w swoim pokoju.
Pani Stanisławie muzyka nie sprawiała dziś żadnej przykrości. A niech tam sobie gra! Stała przy oknie, zapatrzona w stalowe kształty huty i ognie, płonące w głębi ścian żelaznych za brudną mgłą, zaiste, fatalnej pogody. A niech tam sobie gra! Postanowiła na wypadek szczęśliwego wyniku rozmowy z Coeurem, zwiedzić kiedyś nareszcie tę hutę. Nigdy jeszcze tam nie była.
Postanowienie to wzbudziło nieoczekiwany popłoch w pani Stanisławie. Zapomniała o wszystkich argumentach i co ma mówić z Coeurem, dlaczego, o czym?! O Zuzie, o posadzie, o mężu, o strejku? O czym, o czym?!!
Gdy w gabinecie u siebie przejrzała się w lustrze, utracone światło wewnętrzne natychmiast wróciło. Do biblioteki Staszica trzeba się było już śpieszyć — niedługo czwarta.
Przybywszy do biblioteki zamknęła się na klucz. Nie wydawała dziś książek, na drzwiach stało przecież wypisane:
Biblioteka czynna w poniedziałki, środy, piątki i soboty.
Dziś wtorek.
Ogarnął ją niesamowity przestrach. Zapaliła światło w poczekalni, we właściwej bibliotece, a nawet w trzecim nie urządzonym jeszcze pokoju, w tak zwanej rupieciarni. Stały tam meble wyścielane, jeden na drugim, niestety nie obite jeszcze. Nie można więc było umieścić ich w czytelni.
Uciekła z tego nieurządzonego pokoju do biblioteki. Numery na grzbietach książek przywróciły jej równowagę. Nic tak nie uspokaja, jak widok własnej pracy — sama przecież wypisała numery te na grzbietach.
Usiadła przed swym stolikiem i wydobywszy z torebki małą karteczkę, jeszcze raz odczytała swe punkty. Obmyśliła je bardzo starannie i zapisała w kolejnym następstwie. Ach tak, nie plątać! Wiedzieć, czego się chce i do czego się dąży.
Punkty: Co się dzieje w Osadzie (niech wyjaśni — uspokoić).
Jak mu tu wszyscy w gruncie rzeczy sprzyjają.
Nędza ludu — wystarczą jakieś niewielkie nawet pozory dla poprawy.
Odpowiedzialność i dobra wola męża: tyle lat w tym samym towarzystwie.
Koniecznie — Zuza!
Odczytawszy karteczkę usłyszała Stanisława wyraźnie słowa swych argumentów. Wewnętruzne duchowe światło duszy dziedziczącej po Prostkowskich zabłysło łagodnie, gdy rozległ się u wejścia dzwonek...
Nie należało drzwi na klucz zamykać, może to znów wyglądać podejrzanie, no, trudno, zresztą pali się przecież wszędzie elektryczność. Kostryniowa otwarła, cofnęła się, tak, to był Coeur.
Chwilę czekała na progu między poczekalnią a czytelnią. Wieszał mokre skórzane palto na szaragach. Zasunął zasuwkę, roztarł w przedpokoju ręce z głośnym szelestem. Wszedł.
Wysoki, ciemny, brązowy, włosy czarne lśniły mu pod elektrycznym blaskiem jednolicie, niby czarna polewa. Mahoniowe źrenice drżały w niebieskich białkach niedostrzegalnie prawie.
Gdyby nie wielki, wytężony wysiłek, wewnętrzny płomyk nadziei zgasłby był w Stanisławie. Wargi Coeura i zmarszczki, spadające od nosa ku dołowi, rozszerzały się w przykrym uśmiechu, niejako bezszelestnie, niczym na gumach ukrytych rozciągnięte.
Zatrzepotała powiekami, z okrzykiem, który ją samą przestraszył: — Co się tu dzieje w Osadzie?! — Zawstydziła się. Jęła zamykać jakieś książki, rozłożone na stoliku, przekładać je i równać. Zapaliła też lampkę, stojącą na tym stole.
— Nic się nie dzieje nowego — odpowiedział Coeur po francusku. Zaczął to samo, co zawsze, co mawiał niejednokrotnie podczas kwartetów, co głosili stale dyrektorzy naczelni obcych towarzystw pracujący w Osadzie Górniczej. To samo mówili tu, to samo w Rosji przed przewrotem, w nadkaspijskich kopalniach.
Trudności, same tylko trudności, brak dozoru, kradzieże, niechęć do pracy tubylców, nieumiejętność.
Dziwił się, że pani dyrektorowa stawia podobne pytania. Jeżeli o to tylko chodziło... Nie domyślała się chyba niczego?... Nikt nie mógł się domyślać. Szyfr otrzymany z Kolonii, drogą zręcznie łamaną, o warunkach Westfalczyków, nie mógł być przez nikogo w fasadzie odszyfrowany... Warunki Westfalczyków były dobre. Podwyżka ofiarowana centrali minimalna. Warunki Westfalczyków były dla Coeur‘a doskonałe! Należało im teraz ułatwić kupno „Erazma“. Coeur wiedział dawno jak...
— Jeżeli ma to panią uspokoić, służę — westchnął łagodnie — każdą informacją. Co się w Osadzie dzieje? To, co wczoraj, na cmentarzu, niezależne jest przecież ode mnie. Nie mniej przeto dostaliście już państwo zaproszenie? Pojutrze u mnie na ten raut, z kwartetem?
Słuchała zawstydzona. Lud nigdy nie znał w niczym miary. Bitki, awantury! Zapomniała całkowicie o długotrwałych pertraktacjach, zerwanej Umowie, nieustępliwości w sprawie podwyżki. Słuchała falsetu Coeura przymknąwszy powieki, z tkliwym, rzewnym uśmiechem nadziei.
Nie trzeba mu było jednak dawać do poznania, że się uspokoiła. Wręcz przeciwnie: na twarzy pani Stanisławy malowały się żal i oburzenie, że robotnicy kłócą się tu i biją, niepotrzebnie martwią zwierzchność, zamiast pilnie pracować.
Żal ów pomnażał jej światło wewnętrzne, które wytrwało dotąd i któremu wierzyła święcie. Poprosiła Francuza, by spoczął.
Podziękował, lecz wolał stać.
Zrozumiała, że niecierpliwi się i nie chce przedłużać rozmowy. By nie dopuścić do tego, wypowiedziała nagle, bez związku, drugi punkt swego karteluszka.
— Pan się zniechęca, panie dyrektorze, całkiem niepotrzebnie, do tutejszych stosunków. A tymczasem stosunki tutejsze są inne, niż wszędzie, odrębne, inne niż na całym świecie.
Kiwał pobłażliwie głową.
Gdy zabrnęła w to dziwne zdanie — „pana tu wszyscy tak lubią, cenią, panie dyrektorze“ —
Coeur usiadł. Może nawet trochę niegrzecznie rozparł się na krześle.
Doświadczał tego właśnie teraz: że ludzie go tutaj lubią i cenią. Przejmowało to go błogim, a jednak potwornym doznaniem bezpieczeństwa.
Toczył gładkie frazesy: sympatii ludzkiej, niestety, nie odczuwa. Ponieważ od siebie nie zależy i zużył się już zapewne tutaj a na przywiązanie do miejsc czy krajów, czy nawet części świata pozwolić sobie w swym ciężkim życiu nie może, przeto chętnie, och, jakże chętnie, przeniósłby się stąd gdziekolwiek indziej.
Wewnętrzne światło zalśniło w pani Stanisławie całą pełnią wyższości. Nie wspominać tylko o skromnym ukochaniu swego kraju, podziwiać kosmopolityzm!
Rzekła więc, że doskonale rozumie wyższość ludzi o wielkich talentach organizacyjnych, którzy oczywiście, poszukiwani są na całym świecie.
— Ale też ile istnień chociażby tu zależy wyłącznie od pana, od jednego skinienia jego ręki. Bójki, przykrości, awantury, tak, tali, życie w Osadzie Górniczej dla nikogo nie jest wysłane różami!
Coeur wstał.
Postanowiła go zatrzymać.
— Serce, moje własne serce upoważnia mnie do tego, co tu panu mówię. Serce matki — spojrzała najgłębszym blaskiem swych bladych, niebieskawych oczu.
— Pani jest matką — zachrypiał Coeur niecierpliwie — lecz ja, cóż robić, prawda? Nie byłem nigdy, nie jestem, nie będę matką!
— Jestem matką, żoną... Pan nie zna, niestety, tych uczuć, chociaż należą się panu! Proste, zwykłe uczucia rodzinne, jako osłoda po ciężkiej pracy.
Czyż jako matka Zuzanny nie dość jeszcze wyraźnie przemawiała?! Porwało ją nagle najszczersze uniesienie. Jęła prawić Coeurowi o wszystkim naraz. O mężu, o córce, domu, o wielkiej odpowiedzialności Feliksa przez tyle lat ponoszonej, o jego przywiązaniu do pracy, o przywiązaniu do Towarzystwa, do kierowników!
— A jeszcze, prócz wszystkiego, jest także na świecie i istnieje we wszystkim, nawet w przemyśle, nawet chyba w przemyśle górniczym, pierwiastek przywiązania do samej istoty rzeczy!
Mówiła po francusku, potem po polsku, blada, z złotym płomieniem włosów rozsypanych nad czołem, żarliwa i prosząca.
Coeur przestał myśleć o depeszach, szyfrze i Westfalczykach. I o koncernie paryskim. Nie myślał nawet o kopalni: miejsce, które zdawało się gnić, to miejsce, które tyle razy widział między zwojami własnego mózgu, wschodnie pole, pochylnia A, na ósmym chodniku, miejsce to zabliźniło się w tej chwili. Znikło!
Opanowało Coeura uczucie znacznej ulgi. Przesuwały się przed nim tkliwe troski, obawy, których nigdy nie doznawał, które nie mogły nigdy w niego uderzyć; a jednak mógł patrzeć na nie dowoli, sycić się nimi. Paplanina tej damy o domu, mężu, córce, o życiu wysłanym różami, o przywiązaniu do pracy, zabiegliwe myśli o przyszłości wobec ostatniej depeszy Westfalczyków, wobec...
Pani Stanisława nie mogła dłużej panować nad sobą. Olśniona nadzieją, rozpłakała się przypadłszy głową ku własnym rękom złożonym na stoliku.
Płakać, płakać i płakać. W płaczu tym jakże łatwo popłynęły jej słowa o wymawianiu miejsca mężowi, o córce.
Coeur zbliżył się, zdumiony niesamowitą lekkością własnych poruszeń. Ogień płynący szumem niewstrzymanym przez opustoszałe nagle ciało! Coeur działał jak gdyby w pustce. Targnęła go z niej potworna błogość: położył pani Stanisławie ciężką rękę na karku.
Widać było ów kark ’w pobliżu lampki elektrycznej: biały, wątły z podebranymi w górę puklami złotych włosów.
Dyrektor Coeur otoczył to miejsce grubymi palcami i nacisnął. Pani Stanisława krzyknęła. Łzy wciąż jeszcze płynęły jej z oczu. Trzymał ją, wszystkimi pięciu palcami rozłożystej dłoni.
Kostryniowa wyrwała się. — Co pan robi, panie dyrektorze?!
Nie odpowiedział, lecz przyciągał ją mocniej.
Cofała się w głąb, do półek z książkami, wpatrzona w jego oczy. Źrenice dyrektora Coeura patrzyły nieruchomo.
— Ależ, panie, ja chyba mam prawo, jako matka!!
Chwytał ją za ręce wydając jęk podobny do wstrzymywanego płaczu.
Skoczyła ku drzwiom, by uciec. Zastąpił drogę. Jęła przemykać szybko między nielicznymi meblami, rzucił się, schwycił i zawlókł do ostatniego pokoju, między spiętrzone piramidy starych nieużytecznych mebli.
Pragnęła bronić się, walczyła wszystką siłą naprężonych mięśni, a zarazem bała się krzyczeć, bała się bronić do ostatka.
Upadli między zakurzone rupiecie. Łamał, ugniatał, żarł, niszczył ją, pełen płaczliwego jęku. Wgniatając ją między dźwiękliwe sprężyny kanapy powtarzał: — ma prawo jaka matka — i znów ryczał jak zwierzę.
Utrudzona potwornie, wyrywała się resztkami sił. Szczelnie zaciśnięte jej powieki raz wraz otwierał nienawistny oddech Coeura, a wtedy, na jeden błysk sekundy, ukazywało się przerażonym oczom Stanisławy sztywne, jaskrawe światło rupieciarni.
Gdy wyszedł trzaskając za sobą kolejno wszystkimi drzwiami, Stanisława przebiegła do biblioteki. Czekała drżąca, zimna, w poszarpanej sukni, jakby chciała tu przetrwać trzaskanie innych, nowych, tysiącznych drzwi...
Doprowadzić teraz wszystko do porządku... Porządek! W nowym porywie łkania wzięła się do porządków.
Wszystko na miejsce, krzesła, zydle, rupiecie. Dokonawszy tych prac usiadła w środkowym pokoju, przed stolikiem, przy zapalonej lampie, nad książką abonentów. Otwarła ową księgę i jęła czytać uważnie nazwiska poczynając od pierwszej litery — Adamowicz Bogusław, sztygar: Na kresach lasów — oddane. Pożyczone — Olbrachtowi rycerze.
Adamowicz Bogusław, Artamomski Franciszek, Ku czemu Polska szła — Borowski August
Czytała wiele razy, od Adamowicza do Źetyckiego. Tam i na powrót, coraz prędzej, a gdy poprzez nazwiska wpadać i wsączać się poczęły jakieś obrazy, myśli, wspomnienia — jęła buczeć. Tym samym monotonnym głosem. Buczeć jak huczą telegraficzne słupy.
Wróciła do domu przed kolacją i zamknęła się u siebie na klucz.
O godzinie dziesiątej czyli 22-ej wyrwał ją z odrętwienia ryk syren pobliskiego „Erazma“, dalekiej „Flory“, „Paryża“ i „Ireny“. Pani Stanisława zerwała się z łóżka, wybiegła na śro
dek pokoju. Przypomniało się jej dopiero teraz, że przecież nie poczynała żadnych zabiegów kobiecej ostrożności. Dlatego zerwała się z łóżka. Jakież to mają być owe zabiegi? Nie wiedziała nic o tym. Pamiętała tylko z rozmów z mężem, że Knote trudni się tymi sprawami i że dziewczęta kopalniane, które w porę „o tym“ nie pomyślą, mrą jak muchy.
Pani Stanisława trwała na środku sypialni szczękając z przerażenia zębami. Zdało się jej, że już czuje jak w głąb jej istnienia wkrada się nienawistne życie dyrektora Coeura. O ileż był straszniejszy od Kostrynia. Pierwszy to raz od tylu lat wspólnego pożycia myślała o Feliksie z wdzięcznością. Feliks uważny, roztropny! Biedny, zacny Feliks...
Kiedy go bili w nadkaspijskich kopalniach, była przy nim. Patrzyła przecież z okna. Ocierała mu później łzy, dodawała otuchy. Czemuż to on jej teraz otuchy nie doda, nie otrze łez? Przerażona tą myślą, że mąż mógłby się dowiedzieć o tym co zaszło, przekradła się po cichu do łazienki i tu, drzwi na klucz zamknąwszy, poddała się zimnym ablucjom. Pełna mroźnej wody, kapiąca łzami na posiniaczone piersi i uda, doszła do przekonania, że jeżeliby miała zajść w ciążę, to się raczej zabije.
Samobójstwo! Bo któż tu co poradzi?! Jej spowiednik, kanonik? Wróciwszy do sypialni długo rozmyślała o tym w łóżku. Odezwało się w pani Stanisławie pochodzenie: Prostkowscy. Z Prostkowskich Kostryniowa. Nie, nie, kanonik nigdy. Żadna z Prostkowskich nie załatwia spraw takich z Panem Bogiem za pośrednictwem obcego mężczyzny. Lepiej umrzec i na ostatnim sądzie samej wszystko powiedzieć. Pani Stanisława już jakby się widziała na tym sądzie: blada, piękna, nie darmo nawet Coeur nazywał ją zawsze medalionem, w sukni powłóczystej. Medalion, którym wszyscy w ziemskim życiu poniewierali tylko! Z myślą o samobójstwie zasnęła pani Stanisława dopiero nad ranem, a obudziło ją z ciężkiego snu stukanie masażystki Knote.
Któraż to godzina? Dziesiąta, no więc godzina masażu, (o Boże, Boże!) poczęstowała swą biedną Knocię kawą ze śmietanką i zaraz jakieś westchnienia, westchnieniowe domysły, lecz Knote nic, jak mur! Jak mur, w białym lekarskim kitlu.
O teraz, po doznaniach uczuciowych w odniesieniu do księdza Kani, zmieniła Knote swą postawę moralną. Już nie przymila się, nie łasi, nie patrzy światłem sympatii, lecz obojętnie dotyka oczyma.
Więc pani Stanisława kilka słów o pogrzebie wczorajszym nieszczęsnej portierki, jakże jej tam, no tak, Supernaczki; o awanturach na cmentarzu, z czego znowu są zabici i ranni, i tu ukazuje nagle spod kołdry ramię stłuczone i pierś z czarnym siniakiem, i śmieje się przez łzy, choć nieobecne w oczach, lecz należałoby się ich domyśleć, tak dalece mruży powieki. Śmieje się przez te łzy przypuszczalne i pomada: — Ach widzisz, Knociu, kiedy się tak dzieje na kopalni, patrz co może zrobić mąż, chociaż kocha swą żonę.
Na to Knote przy kawie pod oknem zwraca twarz ku mówiącej i nic, i patrzy na siniaki.
Słychać znowu łyżeczkę, jak stuka w filiżance.
Wówczas zaś pani Stanisława daje tajemny znak, uśmiecha się boleśnie i zagaduje — od tylu lat znamy się, jak siostry prawie, i przyzywa masażystkę, by usiadła w pobliżu.
Więc Knote siada na krawędzi łóżka, brzeg atłasowej kołdry rozważnie odsunąwszy. Wtedy zaś pani Stanisława ogarnia potłuczonym ramieniem masażystkę i szepce do ucha: — Musisz nam coś zaradzić, bo się nam przydarzył niedobry wypadek małżeński, ale nie chciałabym, by się Feliks dowiedział, żem się do ciebie zwracała.
Wtedy zaś pani Knote, i cóż ją tknęło? Przekora, czy przeczucie, czy też rutyna, że niby zawsze w takich oto wypadkach zwierzeń, od lat wypróbowana, czy też tylko pochlebstwo skoro już na to zejdzie, do każdej kobiety mężczyźni, jak do miodu, i nie jeden, ma się rozumieć, a zaraz w kilku wydzierają sobie... Więc pani Knote powiada: — A jeśli to wypadek nie małżeński?
Wtedy zaś Kostryniowa: — A jaki Knociu, jeżeli nie małżeński? — I w śmiech. I już poniekąd pewna owej pomocy, śmiechy, przekomarzanki, a Knote patrzy uważnie na wypieki pani dyrektorowej, a pani dyrektorowa dalej śmiechy i żarty, że kto? Że co?! Że — Knociu wstydu nie masz i Boga się nie boisz.
Wtedy zaś Knote tak sobie w lekkich żartach, patrząc ciągle swym nowym wzrokiem, który jakby nie widział a tylko dotykał obojętnie, powiada: — Nie pan Skierski?... Nie pan Falkiewicz, hi-hi-hi! Nie pan dyrektor Coeur —
Wtedy zaś Stanisława robi się biała, jak płótno, powstrzymać się nie może i po policzkach białych, jak płótno, spływają prędkie łzy.
Wtedy zaś w pani Knote zakręcił się huragan jakiś, a z ust idą słowa spokojne, grzeczne, na które ileż lat w swoim życiu czekała: — Jeżeli to pan Coeur, no to nic nie potrzeba, wiadomo przecież od dawna, nie od dziś, jakie przeróżne szprynce wyrabia z tym Francuzem nasza panna Zuzanna, no i nic, i po krzyku, i zawsze cicho, bez wszystkiego... żadnego.
Nie należało może wymawiać słowa ...po krzyku?“.
Pani Stanisława, jak leżała nago na pościeli, zerwała się i z krzykiem obłąkanym pędzi przed siebie, na otwarte pokoje.
Nie podobna wyrabiać takich gwałtów za dnia.
Pani Knote za panią Stanisławą z prześcieradłem rozwianym; dobrze, że pod tę porę nie było męża ani nikogo z licznej służby.
Szaleństwo istne: goniły się, z łazienki do jadalni, z jadalni do salonu, a wciąż z tym pustym, dziwnie maszynowym krzykiem pani Kostryniowej.
Dopadła ją nareszcie masażystka, w miejscu zupełnie niewłaściwym, w salonie, blisko pieca, za parawanem z pierścionków od cygar skuloną na podłodze, w kucki, na goło, szczerze piękną, tego nikt nie zaprzeczy.
Za parawanem z pierścionków od cygar.
— Nie zniosę, nie wytrzymam — buczała pani Stanisława, równym, jednostajnym tonem, niby syrena kopalniana.
Za, dużo było tego pani Knote w tym dziwnym, przykrym miejscu. Miejsce to przypomniało Knote jak niedawno, akurat sama, także w kącie podłogi, między piecem a kufrem, jakie rzeczy znosiła?!
Przepadło!
Chlastając złożonym w dwójnasób prześcieradłem przez siebie i po plecach nagich, śnieżnobiałych i po biodrach, po głowie złocistej i po tych czułych piersiach, pani Knote też krzyczeć poczęła, z oczyma, z gardłem pełnym gorących łez:
— A ileż to lat ja znoszę i wytrzymuję?! Naprzykład ja?! Ileż to lat. Ile! Ile! Ile?!!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.