Czarny karzeł/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  V.

Za nadejściem wiosny, gdy milsza pogoda nastała, pustelnik częściéj siadywał przed swoim domem na szerokim płaskim kamieniu. Pewnego razu koło południa, towarzystwo panów i pań licznym orszakiem pędziło przez trzęsawicę, mimo jego chaty. Psy, sokoły i konie powiększały orszak, a powietrze od chwili do chwili napełniało się radosnemi głosami myśliwców i trąb myśliwskich, w które kilku trąbiło. Odludek na widok tak ochoczego pochodu chciał się do chaty cofnąć, aliści trzy młode damy ze swojemi służącemi, które zboczyły z drogi i od reszty się towarzystwa odłączyły dla widzenia mądrego człowieka, stanęły przy chacie, nim swojego zamiaru dokonać potrafił. Pierwsza, ledwie nie zemdlała na widok niezmiernie szpetnéj postaci i zakryła swą twarz rękoma; druga zapytała pustelnika z nawpół przytłumionym uśmiechem, czy im chce wróżyć? Trzecia uciekająca konno, najlepiéj ubrana i nierównie piękniejsza od dwóch innych, zbliżyła się najpóźniéj, jakoby w chęci wynagrodzenia niegrzeczności swoich towarzyszek.
— Zabłąkałyśmy się na drodze, przez puszczę prowadzącą, — rzekła panienka, — towarzystwo bez nas daléj pojechało, i myśmy ujrzały cię ojcze nagle przede drzwiami twego mieszkania.
— Cicho, — przerwał Karzeł, — tak młoda, a już tak chytra. Wyście przyszły, same to dobrze wiecie, nacieszyć się skarbami swéj młodości, swéj urody, swoich dostatków; stawiając je przeciw starości, ubóstwu i szpetności. Myśl twoja przystoi dobrze córce twego ojca, ale jakże jest nieprzyzwoitą dziecięciu twéj matki.
— Znaszże więc moich rodziców i mnie także?
— Tak jest: pierwszy to raz ukazujesz się mojemu czuwającemu oku, ale często cię widziałem we śnie.
— We śnie?
— Tak Izabello Vere! Cóż ty lub twoi krewni, obchodzą mnie we dnie?
— Twoje czuwające myśli szanowny mężu, — mówiła druga z towarzyszek z szyderską powagą, — bezwątpienia światłu są poświęcone; niedorzeczność tylko we śnie może ci się stać uciążliwą.
— Nad twojemi myślami, — odpowiedział Karzeł posępniéj niż na mędrca lub pustelnika przystało; — niedorzeczność wykonywa nieograniczoną władzę, czy spisz, czy czuwasz.
— Na Boga, — rzekła panienka, — to pewno prorok!
— Jest to tak pewne, jak to żeś kobietą, — odpowiedział pustelnik, — kobietą, powinienem był powiedzieć damą! piękną damą!.. Żądałaś, abym ci wróżył; krótko ci mogę los twój zwiastować: Nieskończone polowanie na zdrożności, które ścigania nie warte, a które schwytawszy znowu porzucisz: polowanie zaczęte od dni niestałéj młodości, aż do sędziwego wieku, lub na kulach opartego starca. Cacka i pieszczoty w dzieciństwie, miłość z jéj niedorzecznościami w wieku panieńskim, spadylle i boston na starość, ubieganie się za wszystkiem, kwiaty i motyle na wiosnę, motyle i igraszkę w lecie, więdnące kwiaty w jesieni i zimie, wszystkiego zapragniesz, wszystko uchwycisz....! porzucisz!... Ustąp na stronę, wróżyłem ci!...
— Wszystkiego więc doświadczysz, — odpowiedziała, — uśmiechająca się piękna kuzynka mis Izabelli Vere; to coś znaczy Anusiu! — i dodała, obracając się do bojaźliwéj dziewczyny, która pierwsza Karła ujrzała, — każesz sobie zapewne także wróżyć.
— Zachowaj Boże, — odpowiedziała Anusia, — cofając się, dosyć słyszałam.
— Dobrze więc, — rzekła mis Iderton; — ofiarując Karłowi pieniądze, ja za siebie płacę.
— Prawda, — odpowiedział Karzeł, — odpychając dar z ponurą wzgardą, nie może być ani opłaconą, ani kupioną.
— Kiedy tak, — odpowiedziała panna, — zatrzymam pieniądze panie Elzender, które mogę użyć na polowaniu, o którem mówiłeś.
— Będziesz ich potrzebować, — odpowiedział maruda: — bez pieniędzy mało osobom udaje się coś zrobić! Zatrzymaj się, — mówił daléj do mis Izabelli Vere, — gdy jéj towarzyszki ruszyły w dalszą drogę, mam ci jeszcze słówko powiedzieć. Posiadasz, co twoje towarzyszki radeby posiadać, albo co podług opinii świata posiadają: urodę, dostatki, godności, i wdzięk ujmujący.
— Pozwól, że pojadę za memi towarzyszkami ojcze; tak mało zawierzam twemu pochlebstwu, jak proroctwu.
— Zaczekaj, mówił daléj Karzeł, chwytając jéj konia za cugle; — nie jestém pochlebnym ani pospolitym wróżkiem, wszystkie zaszczyty które wymieniłem, są nierozdzielne od nieszczęść. Nieszczęśliwa miłość, zwalczone skłonności, ponura cela klasztorna, albo obrzydłe małżeństwo. Całemu plemieniu ludzkiemu życzę niepomyślności, lecz tobie więcéj złego życzyć nie mogę nad to, co już jest usłanem na twojéj drodze życia.
— Kiedy tak jest ojcze, pozwól mi używać najlepszéj pociechy niedoli, póki fortuna mi sprzyja. Jesteś starym, ubogim, twoje pomieszkanie dalekie od ludzkiéj pomocy, w przypadku zapadnięcia na zdrowiu: nadto twoje położenie naraża cię w wielorakim względzie na podejrzenie pospólstwa, prędko się wynurzające w surowych czynach. Dozwól mi więc téj pociechy, abym mogła nieść ci pomoc, przyjm wsparcie jakie udzielić zdołam; uczyń to dla mnie, jeżeli nie dla siebie, ażebym kiedy owa nieprzyjazna gwiazda zejdzie, którą mi niestety! zapowiadasz, nie żałowała, iż chwile szczęśliwszych dni moich bezczynnie upłynęły.
Karzeł odpowiedział głosem żałosnym, prawie jakby nie mówił z Izabellą: — Tak, powinnaś była myślić, tak, powinnaś była mówić, jeżeli się kiedy słowa ludzkie z myślami zgadzały. Tego nie uczynię, nie uczynię tego, ach! nie mogę tego uczynić! jednak zaczekaj chwilkę i nie oddalaj się aż do mego powrotu!
Wyszedłszy do swego ogródka powrócił z napół rozkwitłą różą. Ty wycisnęłaś mi łzę pierwszą, która po wielu latach skropiła moje powieki, za ten dobry uczynek przyjm znak wdzięczności! Jest to tylko pospolita róża, ale ją zachowaj i nie rozłącz się z nią! Przyjdź do mnie w chwili twego udręczenia, pokaż mi tę różę albo przynajmniéj jeden jéj listek, choć tak zwiędły jak moje serce, a zarazem, że w chwili najdzikszego i najsroższego wybuchnięcia méj zażartości na świat niegodziwy, obudzi ona łagodniejsze uczucia w mojem sercu i stanie się może dla ciebie otuchą szczęśliwszych nadziei. Ale żadnego poselstwa, — zawołał, — wpadając napowrót w swoją mizantropiją; żadnego poselstwa! przyjdź sama, a serce i drzwi każdéj innéj ludzkiéj istocie zamknięte, tobie i twojem udręczeniom zawsze będą otwarte.... Teraz zaś oddal się!...
Puścił cugle i mis Izabella pojechała daléj, podziękowawszy cudownemu człowiekowi, ile na to zdumienie nad jego osobliwszemi słowy dozwoliło. Często się oglądała, patrząc na Karła, który jeszcze stał przy drzwiach mieszkania i spoglądał na nią jadącą ku zamkowi jéj ojca, a Elisław, póki pagórek nie zasłonił jéj przed oczami patrzącego.
Damy tymczasem żartowały sobie z mis Vere, z powodu osobliwszéj rozmowy z powszechnie znanym czarnoksiężnikiem, mianéj na puszczy. Jaka, mówiono szczęśliwa w domu i za domem; jéj sokół łowi cietrzewie, jéj oczy ranią rycerzy, i nic nie pozostawia dla towarzyszek i kuzynek. Czarnoksiężnik nawet nie może się oprzeć urokowi jéj wdzięków. Powinnabyś wyrzec się tego nowego bogactwa, luba Izabello, albo przynajmniéj z twego mienia ustąpić nam to czego sama nie potrzebujesz.
— Oddaję je wam wszystkie, — odpowiedziała Izabela, — i czarownika w przydatku, a to za małą cenę.
— Dobrze więc, Anusia dostanie czarodzieja — odpowiedziała mis Iderton — aby ją wyleczyć z jéj wad: wszak wiesz, że się wcale nie zna na sztukach czarowniczych.
— Boże, moja siostro, — odpowiedziała Anusia — cóż robiłabym z okropnym potworem! Ledwo nie zemdlałam, raz tylko spojrzawszy na niego; i jeszcze stoi przedemną, choć go nie widzę.
— Niebożątko, — mówiła siostra; — słuchaj Anusiu, póki żyjesz, obieraj sobie zawsze wielbicieli, których przywar nie dostrzegasz, kiedy na nich nie patrzysz. Jak widzę, sama się będę musiała nad nim zlitować, i postawić w szafie z porcelaną méj matki, dla pokazania, że Szkocya wydała bryłę gliny, tysiąc razy szkaradniejszą mającą postać od wszystkiego, co tylko wyobraźnia Chińczyków wymyśleć potrafiła.
— Los tego nędzarza, tak jest opłakany, że z twoją wesołością zgodzić się nie mogę Lucyo! Jeżeli nie ma zasiłków, jakże się potrafi utrzymać w téj dziczyźnie, tak od ludzi oddalonej? A jeżeli ma środki wystarania się czasem o wsparcie, czyż podejrzenie nie narazi go na napaść, jeżeli który z naszych sąsiadów dowie się o jego uproszonym groszu?
— Ale zapominasz, że ludzie mówią, iż jest czarownikiem, — rzekła Anusia Iderton.
— Zapewne, — przydała siostra; — gdy mu zabraknie magicznych sposobów czartowych, może polegać na swoich własnych naturalnych; potrzeba mu tylko oknem wytknąć swoję ogromną głowę, a ogniste oczy rzucić na napastnika, a najodważniejszy zabójca wzdrygnie się. Radabym mieć tę głowę meduzy choć raz na pół godziny dla dowolnego użycia.
— Na cóż Lucyo? — pytała Izabella.
— Chciałabym nią, Fryderyka Langléj wypędzić z zamku; tego ponurego, niezgrabnego człowieka, który od twego ojca tak wysoko, a od ciebie tak lekce jest uważanym.... Dalibóg przez całe życie wdzięczną będę czarownikowi, że nas choć na pół godziny uwolni od tego człowieka. Tyleśmy zyskały, opuszczając kompaniją dla odwiedzenia Elzendera.
— Cóż powiesz dobra Lucyo, — pytała się mis Vere cichym głosem, — aby nie być słyszaną od młodszéj siostry, która je na ciasnéj ścieżce wyprzedziła. Cóż powiesz, gdyby ci przyszło towarzystwo jego znosić przez całe życie?
— Co powiem? nie... nie... nie... powiem tysiąc razy.
— Ale sir Fryderyk powie, że tyle nie, to znaczy potakiwanie.
— Wszystko na tém zależy, — odpowiedziała Lucya; — jak się to nie wymawia. Powiadam ci, że moje nie, najmniejszego nie zawiera zezwolenia.
— Jeżeli zaś ojciec powie: czyń to albo...
— Zostawiłabym to skutkom z albo, na przypadek nawet, gdyby był najokrutniejszym ojcem, jaki się kiedy wydarzył w romansie do jak najprzykrzejszego utrudnienia wyboru.
— A gdyby ci zagroził katoliczką ciotką, przeoryszą i klasztorem.
— Tobym, — odpowiedziała mis Iderton; — groziła protestanckim zięciem, i ucieszyła się z pory niesłuchania woli sumienia. A teraz, ponieważ Anusia już nas słuchać nie chce, otwarcie ci powiem, że się można przed Bogiem i ludźmi usprawiedliwić, jeżeli się temu niedorzecznemu związkowi wszystkiemi siłami oprzesz. Pyszny, posępny, dumny człowiek, knujący spiski i zaburzenia, skąpy i nieużyty; zły syn, zły brat, skryty i nieszlachetny dla wszystkich swoich krewnych. Izabello! wołałabym zginąć, aniżeli pójść za niego.
— Nie wydawaj się z tém przed moim ojcem, że taką dajesz mi radę, — odpowiedziała mis Vere — inaczéj bądź zdrów zamku Elisław!
— A bądź zdrów zamku Elisław z całego serca! — zawołała Lucy — byłeś się z niego wydostała dobrym sposobem, i uzyskała pomyślniejszą opiekę od téj, jaką ci natura dała. O gdyby tylko ojciec mój wyzdrowiał, chętnieby ci dał przytulenie i obronę, nim śmieszne i srogie prześladowanie koniec weźmie!
— Daj Boże, żeby tak było, — odpowiedziała przyjaciółka, — ale się obawiam mocno, gdyż ojcu twemu przy jego złym stanie zdrowia, niepodobna będzie obronić mnie od środków, jakich spiesznie użyją dla domagania się napowrót biednéj zbiegłéj.
— Sama się oto lękam, — odpowiedziała Lucya — dla tego wypada się nam zastanowić nad tém i wynaleźć stosowny środek. Teraz gdy ojciec twój i goście jego są zaplątani w jakiś tajemniczy spisek, sądząc, ze wszystkich posłańców, którzy przychodzą i odchodzą, oraz z nieznajomych twarzy, które się coraz zjawiają i nikną, tak, że nazwisk ich dowiedzieć się nie można; z nagromadzenia broni; z trwożliwéj i skrytéj skrzętności, z jaką wszyscy mężczyźni w zamku snują się, teraz może nie byłoby niepodobną rzeczą, ma się rozumieć, gdyby przyszło do ostateczności, także maleńki ułożyć komplecik. Nie myślę, żeby ci panowie sami tylko całą chytrość mieli w posiadaniu, znam dobrze sprzymierzeńca, któregobym doradzić mogła.
— Przecież nie Anusię? — zapytała Izabella!
— O nie!... Anusia jest to przecudne dziewczę, i kocha cię z całego serca, lecz do sprzysiężenia się tak zdatna, jak sławny Rynaldo albo inni uczestnicy spisku w zbawionéj Wenecyi. Nie, jest to Jafier albo Pietro, jeżeli ci charakter lepiéj do gustu przypadnie, a lubo wiem, że się on dosyć ci podoba, wszelako boję się nazwiska jego wymienić. Nie chciałabym cię dręczyć napróżno. Jest to coś z orła i skały. W naszym języku nie zaczyna się od orła, ale jak słyszałam w szkockim.
— Wszak nie rozumiesz przez to młodego Ernseliffa? zapytała Izabella, rumieniąc się.
— A kogoż innego mogę rozumieć? — odpowiedziała Lucya; — Jafierów i Pietrów mało jest w naszym kraju: Rynaldów i Bedamarów możesz wiele znaleść.
— Jakże możesz takie rzeczy mówić, Lucyo! twoje dramy i romanse, głowę ci przewróciły. Najmniejszéj nie ma nadziei, aby kiedyś mój ojciec na to zamężcie zezwolił, a bez jego zezwolenia nigdy męża nie zaślubię; o uczuciach Ernseliffa tyle tylko tobie wiadomo, ile ci domysły i urojenia natchnęły. Wszystko zaś spuszczając z uwagi, nieszczęsny rozterk...
— Dla którego ojciec jego został zabitym? — zapytała Lucya; — wszak to już dawno się stało, a sądzę, żeśmy przeżyli krwawe waśnie, w których, jak partya szachów w Hiszpanii, spór familijny przechodzi spadkiem od ojca na syna, i w których w każdéj linii zstępnéj, kilka morderstw spełnić się musi, ażeby waśń nie wygasła. Po dziś dzień obchodzimy się z waśniami jak z suknią; sami je sobie przykrawamy i znosimy, równie tak mało myśląc naganiać rozterki ojców naszych, jak nosić ich rozkrawane surduty lub pantalony.
— Zbyt lekce rzeczy uważasz Lucyo — wymówiła mis Vere.
— Bynajmniéj luba Izabello, — odpowiedziała ona; — rozważ, twój ojciec był wprawdzie obecnym w nieszczęśliwym sporze, ale nigdy nie wierzono, że on śmiertelny cios wymierzył. Oprócz tego, w dawniejszych czasach, między rozmaitemi klasami związki małżeńskie nie były wcale szczególnością. Ręka córki lub siostry, była po większéj części zakładem pojednania. Śmiejesz się, żem tak biegła w romansach; ale gdyby twoja historya była opisaną jak tylu mniéj udręczonych i mniéj godnych bohatyrek, zaręczam cię, że każdy rozsądny czytelnik, właśnie dla przeszkód, jakie niepokonanemi być mienisz, przeznaczyłby cię na damę i miłość dla Ernseliffa.
— Lecz nie żyjemy w świecie romansowym, ale w smutnym stanie obecności: tam o to stoi zamek Elisław.
— Tam stoi sir Fryderyk Langléj przede drzwiami, aby damy zsadzić z koni. Wołałabym ropuchy dotknąć się. Lecz oszukam go, niech raczéj stary parobek będzie moim paziem.
To mówiąc, swawolnica tknęła konia ostrogą, i cwałem pędziła koło sir Fryderyka, wyciągającego ręce dla schwytania cugli jéj konia, i nisko mu się ukłoniwszy, skoczyła w objęcie parobka. Izabella rada by była toż samo uczynić, gdyby bojaźń jéj nie wstrzymała; ojciec bowiem stał blisko. Zły humor zasępiał jego twarz, w któréj się przebijały zapalczywe namiętności, a tak zmuszona była przyjąć przykre usługi nienawistnego kochanka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.