Czarny tulipan (1928)/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny tulipan |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Tulipe noire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Nazajutrz o zwykłej godzinie Van Baerle dosłyszał drapanie u otworu drzwi, jakto Róża miała zwyczaj czynić w czasie ich poprzedniej zażyłości.
Łatwo się domyśleć, że Korneljusz stanął przy drzwiach, przez których otwór miał ujrzeć śliczną buzię, której tak dawno nie widział.
Róża, oczekująca na niego ze świecą w ręku, nie mogła się wstrzymać od wzruszenie, dostrzegłszy twarz wybladłą i smutek więźnia.
— Pan jesteś cierpiący?
— Tak jest, panno, cierpię na ciele i umyśle.
— Ojciec mówił, że pan nie jesz i nie pijesz i że się z łóżka nie podnosisz; postanowiłam więc napisać do pana, ażeby go zaspokoić o przedmiocie jego trosk i niespokojności.
— I ja też pannie odpowiedziałem; mniemam, żeś panna mój list odebrała?
— Tak jest.
— Spodziewam się, że nie będziesz panna tłumaczyć się nieumiejętnością czytania płynnie i, jak się przekonałem, uczyniłaś wielkie postępy w pisaniu.
— Prawda, że nietylko odebrałam, ale i przeczytałam pismo pana, dlatego też przyszłam, ażeby ile możności przynieść panu pomoc w jego chorobie.
— Pomoc w mojej chorobie! — zawołał Korneljusz — mniemałem, że mi panna przynosisz jaką pożądaną wiadomość.
To mówiąc młodzieniec spoglądał na Różę wzrokiem nadziei.
Czy to, że nie zrozumiała wyrazu wzroku, czyli też nie chciała go zrozumieć, dziewica odpowiedziała poważnie:
— Mam tylko zdać panu sprawę o jego tulipanie, który jest wyłącznym przedmiotem jego zajęcia.
Róża wymówiła te słowa z lodowatą oziębłością, która dotknęła żywo Korneljusza.
Zagorzały tulipanista nie pojął, co ukrywa pod zasłoną obojętności biedne dziecię, walcząc ze swym współzawodnikiem, czarnym tulipanem.
— Ah! — mówi Korneljusz — czy jeszcze mi o tem wspominasz? Czyliż ci nie mówiłem, Różo, że tylko o tobie myślę, że tęsknię za tobą, że ciebie mnie tylko brakuje, ciebie jedynie, która przez swoją nieobecność odejmujesz mi powietrze, światło, dzienne życie...
Róża uśmiechnęła się melancholijnie.
— Ah! gdybyś pan wiedział, na jakie niebezpieczeństwo narażony był jego tulipan!
Korneljusz zadrżał i dał się ułowić w zastawione sidła, jeżeli to był podstęp dziewicy.
— Na jakie niebezpieczeństwo — zapytuje z drżeniem.
Róża spojrzała na niego ze słodkiem współczuciem, uczuła bowiem, że to, czego, ona po nim wymagała, przechodziło jego i że potrzeba mu było wybaczyć słabości jego.
— Tak, odgadłeś pan trafnie; ten, którego uważałam za mego wielbiciela, pan Jakób, odwiedzał nas w innym zamiarze.
— W jakimże przecie?
— On chciał wykraść tulipan.
— Oh! — zawołał Korneljusz, blednąc bardziej, niż zbladł przed dwoma tygodniami; gdy mu Róża oznajmiła, iż Jakób bywa u ojca w zamiarze jej poślubienia.
Róża dostrzegła to, a Karneljusz wyczytał z jej twarzy, że pomyślała to, cośmy napisali.
— Oh! przebaczysz mi, Różo, bo znam twoją dobroć serca. Bóg obdarzył ciebie myślą, rozsądkiem, nakoniec siłą moralną do oparcia się, lecz biedny mój tulipan jaką ma obronę?
Róża, nic na to nie odpowiedziawszy, dalej mówi:
— Od chwili, gdy ten człowiek, który mnie śledził, zaczął niepokoić pana, niepokoił i mnie nierównie więcej. Postąpiłam więc tak, jak mi pan zaleciłeś, nazajutrz po tym dniu, w którym widzieliśmy się po raz ostatni i w którym mi mówiłeś...
Korneljusz przerwał jej:
— Przebacz mi jeszcze raz, Różo! to, com mówił, przyznaję, mogło obrazić ciebie. Prosiłem cię już o przebaczenie i teraz, proszę. Czyż zawsze mi to pamiętać będziesz?
— Nazajutrz zatem, przypomniawszy sobie, coś mi pan mówił, to jest jakiego podstępu mam użyć ażeby się przekonać, czy ten nieznośny człowiek przychodzi dla mnie, czy też dla tulipana.
— Tak, nieznośny... wszak prawda, że go nienawidzisz?
— Oh! bezwątpienia, gdyż on jest przyczyną, że cierpię od dni ośmiu.
— I ty cierpiałaś, Różo!... dziękuję ci za tę pocieszającą wiadomość.
— Nazajutrz po tym dniu nieszczęsnym zeszłam więc do ogrodu i zbliżyłam się do zagonu, w którym miałam zasadzić nasiennik; oglądając się nieznacznie, dostrzegłam, iż szedł za mną.
— Szedł za tobą?
— To jest tak, jak poprzednio, ukrywając się za drzewami.
— Udawałaś, że go nie widzisz? — zapytuje Korneljusz, przypominając sobie radę, jaką udzielił Róży.
— Tak, i z łopatą w ręku, zaczęłam kopać ziemię.
— A on!
— Widziałam jego oczy, iskrzące jak u tygrysa.
— On ciebie śledził.
— Poczem, udając, jakobym zasadziła nasiennik, oddaliłam się.
— I ukryłaś się za drzwi ogrodu, przez szczeliny lub dziurkę od klucza nawzajem go śledziłeś?
— Przez chwilę stał w miejscu, zapewne dla przekonania się, czym się zupełnie oddaliła, lub czy nie wrócę; pczem wylazł wilczym krokiem ze swego ukrycia, a zbliżył się manowcami do zagonu, obejrzawszy się na wszystkie strony; stanął wreszcie przed miejscem, gdzie ziemia świeżo była skopana, raz jeszcze rzucił wyrokiem na ogród, na okna, na niebo i, sądząc, że nikt go dostrzec nie może, wpadł na zagon, zanurzywszy obie ręce w ziemi, poczem wziąwszy garstkę, roztarł jej gruczołki ostrożnie, szukając nasiennika; trzykroć powtarzał tę czynność na całej przestrzeni skopanej przeze mnie ziemi, nakoniec domyśliwszy się podstępu lub omyłki, uspokoił swoje wzruszenie, wziął grabie i zarównał powierzchnię zagonu i zawstydzony, zasmucony, skierował swe kroki ku drzwiom ogrodu, idąc powolnym krokiem, jak używający przechadzki.
— Oh! nikczemnik — zawołał Korneljusz, ocierając krople potu, spływające z jego twarzy — nikczemnik! odgadłem jego zamiary. Ale cóż się stało z nasiennikiem, Różo? już cokolwiek zapóźno, ażeby go zasadzić.
— Zasadziłam go przed pięciu dniami.
— Gdzie? jakim sposobem? — zawołał Korneljusz — o, mój Boże, poco ten pośpiech? W jakiej ziemi go zasadziłaś? Czy w stosownem miejscu wystawiony na działanie powietrza? Czy Jakób nie będzie go mógł ukraść?
— Tego się nie obawiam wcale, bo chybaby wyłamał drzwi mego pokoju.
— A więc jest w tym pokoju — mówi Korneljusz uspokojony cokolwiek — lecz w jakiej ziemi? spodziewam się, że jej nie polewasz zbytecznie, jak to czynią zwykle kobiety z Harlem i Dordrechtu, które się upierają przy twierdzeniu, że woda może zastąpić ziemię roślinną, tak, jakby woda, która się składa z 33 części wodorodu i 66 części kwasorodu mogła mieć własności... lecz o czemże ja mówię tobie, Różo?...
— Tak, to jest dla mnie zanadto uczone — odpowiada z uśmiechem dziewica. — Ograniczę się tylko na odpowiedzi dla zaspokojenia ciebie, że ¡twój nasiennik nie jest w wodzie.
— Ah! oddycham teraz.
— Zasadziłem go w donicy podobnej wielkości, jak był twój dzbanek. Ziemię tak przysposobiłam: wzięłam trzy czwarte wyborowej z ogrodu, a jedną czwartą z błota ulicznego i dokładnie je pomieszałam. Oh! słyszałam tyle razy od niegodziwego Jakóba, jak uprawiać ziemię pod tulipany, że znam się na tem, jak najlepszy ogrodnik harlemski.
— A teraz jakże jest wystawiony? to jest raczej jak go wystawiają na działanie słońca?
— Teraz stoi ciągle na słońcu, jeżeli świeci. Lecz jak wypuści kiełki nad ziemią i gdy słońce będzie bardziej ogrzewać, postąpię sobie tak, jakieś mi pan.zalecił. Wystawię donicę no oknie od wschodu do jedenastej, potem ją sprzątnę i znów o trzeciej wystawię do zachodu słońca.
— Wybornie, wybornie! — zawołał Korneljusz — jesteś doskonałą ogrodniczką, piękna Różo. Ale co mnie zastanawia, że pielęgnowanie naszego tulipanu zajmie ci dużo czasu.
— Tak, to prawda, ale cóż stąd? Twój tulipan to moje dziecię, poświęcam więc mu tyle czasu, ilebym go poświęciła obowiązkom matki. Tak, gdy zostanę matką tulipanu — mówi Róża z uśmiechem — spodziewam się, iż nie będę mu zazdrościć.
— Dobra i droga Różo — odzywa się Korneljusz, spoglądając na dziewicę wzrokiem namiętnego kochanka raczej, niż ogrodnika; to cokolwiek pocieszyło Różę.
Poczem po chwili milczenia, w czasie którego Korneljusz szukał przez kratki rączek Róży, mówi:
— A więc od sześciu dni w ziemi?
— Tak jest.
— I jeszcze nie puścił kiełka?
— Nie, lecz sądzę, że jutro to nastąpi.
— Być może, i dasz mi o tem wiadomość i, spodziewam się, o sobie... Przyznaję, że mocno mnie obchodzi dziecko, jakeś go nazywała przed chwilą, lecz nieporównanie więcej matka.
— Jutro — mówi Róża, spoglądając z ukosa na Korneljusza — nie wiem, czy przyjdę.
— Ah, mój Boże, a to dlaczego?
— Mam tyle do czynienia...
— Tak, to prawda, bo ja jestem tylko jednem zajęty.
— Wiem o tem, że myślisz tylko u tulipanie.
— Nie, Różo, mylisz się... ty mnie wyłącznie zajmujesz.
Poczem po chwili milczenia dodaje:
— Wszystko się zmienia w przyrodzie, po wiosennych kwiatach następują i pszczoły, które się pieściły z gwoździkami i fjołkami, pospieszają z równym zapałem do róż, jaśminów, geranji i innych.
— Cóż stąd?
— To znaczy, że ty pierwsza lubiłaś słuchać opowiadania moich trosk i nadziei; tyś pierwsza pielęgnowała kwiat naszej młodości, lecz, co do mnie, kwiat mej młodości zwiędnął w cieniu. Ogród nadziei i rozkoszy ma tylko jedną porę, nie jest on podobny do ogrodów na wolnem powietrzu ogrzewanych słońcem. Po zebraniu plonu, pszczółki podobnie tobie, Różo, z powabnym tonem, ze skrzydełkami złotemi ulatują przez kraty, uciekają od zimna, samotności, smutku, szukać gdzieindziej woni i wyziewów ciepła, szukając szczęścia nakoniec.
Róża spoglądając na Korneljusza z uśmiechem, którego nie dostrzegł, gdyż oczy miał wzniesione ku niebu i dalej z westchnieniem dodaje:
— Opuściłaś mnie, panno Różo, ażeby się napawać rozkoszami czterech pór roku i dobrześ postąpiła; nie mam prawa uskarżać się na to, czyż mogę wymagać twej wierności?
— Wierności! — zawołała ze łzami Róża, nie ukrywając przed Korneljuszem tej rosy perłowej, spływającej po jej licach — mej wierności! alboż nie dałam jej dowodów?
— Niestety! jestże to dowodem wierności opuścić mnie, dozwolić mnie umierać?
— Ależ panie Korneljuszu, czyliż nie robię wszystkiego, cokolwiek ci przyjemność sprawić może? czyliż nie zajmuję się twoim tulipanem?
— Oh! to jest złośliwość, Różo! zawsze mi wyrzucasz jedyną przyjemność, którą w życiu doznałem.
— Nic ci nie wyrzucam, panie, oprócz jedynego smutku, który uczułam od dnia, kiedy syn chrzestny Korneljusza de Witt skazany został na śmierć.
— A więc ci się to nie podoba, że lubię kwiaty?
— Oh! bynajmniej, panie; tylko to mię smuci, że je przekładasz nad wszystko, nad przyjaźń moją.
— Ah! droga, najmilsza Różo! — zawołał Korneljusz — spojrzyj na moje ręce drżące, na moje wybladłe lica, przysłuchaj się uderzeniom serca; ah! wierzaj mi, że to nie z powodu nadziei oglądania czarnego tulipana, lecz dlatego, że ty się do mnie uśmiechasz, tak, dlatego, że pochylasz swoje czoło ku mnie; być może, iż mi się tylko zdaje... że lubo zdajesz się ich unikać, moje ręce napotykają twoje, nakoniec czuję ciepło twych pięknych jagód, przenikające przez zimne kraty. Różo, moje życie! zniszcz nasiennik tulipana, zniszcz i drugi pozostały, zniwecz nadzieje ponętne, które mnie oddawna zajmowały; niech i tak będzie, wyrzekam się kwiatów przepysznych, barw, powabnych, cudownych przemian; odejmij mi to wszystko, kwiecie, zazdrosny o inne kwiaty, lecz nie pozbawiaj mnie twego głosu, poruszeń, szelestu twych kroków, nie odejmuj mi rozkoszy napawania się widokiem twych oczu, przekonania o twej miłości, ożywiającej moje serce, kochaj mnie, Różo! gdyż ja ciebie tylko kocham...
— To jest, po czarnym tulipanie — westchnęła dziewica, której rączki pieszczone dozwoliły się całować ustom Korneljusza.
— Nie, Różo, ciebie przed wszystkiem na świecie!
— Mogęż temu wierzyć?
— Jak wierzysz w Boga.
— Niech i tak będzie; jednakże miłość twoja nie obowiązuje ciebie do niczego.
— Bardzo mało, na nieszczęście, droga Różo, lecz ciebie obowiązuje nawzajem.
— Mnie? jak się to ma rozumieć?
— Naprzód powinnaś iść zamąż.
Uśmiechnęła, się.
— Ah! otóż tacy jesteście wy, mężczyźni: kochacie piękność, myślicie tylko o niej, marzycie ciągle, udając się na śmierć nawet poświęcacie jej ostatnie westchnienie... i ty wymagasz ode mnie, biednej dziewczyny, ażebym poświęciła marzenie mojej ambicji?...
— O jakiej to piękności mówisz, Różo? — zapytuje Korneljusz, usiłując sobie nadaremnie przypomnieć kobietę, do której Róża mogła uczynić zastosowanie.
— O pięknej brunecie, o piękności wysmukłej, cienkich nóżek, główki zachwycającej, słowem o usposobieniu twego kwiatu, który w twej wyobraźni przybrał postać ukochanej kobiety.
Korneljusz z uśmiechem odpowiada:
— To są tylko marzenia, piękna Różo, gdy tymczasem ty, nie licząc Jakóba, otoczona jesteś zalotnikami. Czy przypominasz sobie, coś mi mówiła w Hadze o studentach, oficerach i kupcach Hagi. Zdaje mi się, że i w Löwenstein są oficerowie i inni.
— Bezwątpienia, i jest ich dosyć — odpowiada Róża.
— Którzy pisują do ciebie?
— Tak jest.
— A teraz, kiedy umiesz czytać...
I Korneljusz westchnął na wspomnienie, iż to on ją czytać nauczył.
— I cóż stąd, zdaje mi się, iż odczytując pisma moich wielbicieli i przypatrując się im, postępuję tylko podług twej woli.
— Jakto podług mej woli?
— Tak, podług twej ostatniej woli nawet; czyś zapomniał, mój panie — mówi z westchnieniem — o twoim testamencie, napisanym własnoręcznie w biblji Korneljusza de Witt. O! ja nie zapomniałam i teraz odczytuję go codziennie, czasem dwa razy nawet. W tym testamencie zalecasz mi wyraźnie, ażebym poślubiła młodzieńca, któregobym pokochała w latach między 26 a 28 rokiem, szukam go więc i gdy cały dzień poświęcam twemu tulipanowi, musisz mi pozostawić wieczór do wynalezienia go.
— Ależ Różo! testament mój był napisany na przypadek śmierci, lecz gdy dzięki Bogu żyję, zdaje mi się, że unieważniony został.
— A więc nie będę szukała pięknego 28 letniego i będę przychodzić tutaj.
— O! tak, Różo, przychodź!
— Lecz pod jednym warunkiem.
— Przyjmuję go bez namysłu.
— A ten jest, że przez trzy dni nie będzie wzmianki o czarnym tulipanie.
— Jeżeli sobie tego życzysz, tedy nigdy o tem nie będziemy mówić.
— Oh! nie należy wymagać niepodobieństwa.
I jakby niechcący przybliżyła swoje świeże jagody do kratki tak, że Korneljusz mógł je dotknąć ustami.
Róża, wydawszy głosik pieszczoty, zniknęła.