<<< Dane tekstu >>>
Autor Thomas Moore
Tytuł Czciciele ognia
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. The Fire-Worshippers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZCICIELEOGNIA.
POWIEŚĆ WSCHODNIA
TOMASZA MOORA.



Wiadomość historyczna o Gewbrach.

Gweber, Giabir, i pochodzący ztąd przez skrócenie wyraz Giaur, któremu dziś przez nienawiść na wzgardę, we wszystkich muzułmańskich językach nadano obelżywe znaczenie: „Niewierny;“ niegdyś oznaczał tylko wyznawców religii Zoroastra, Czcicieli Ognia, jak ich nazywano; sami bowiem zwali się Behendi, to jest prawowierni. Religia ta, podług rachunku pisarzy wschodnich, przed czterema tysiącami lat wprowadzona do Persyi, trwała w niéj bezprzestannie, pomimo wszystkich zmian i wstrząśnień politycznych tego najpotężniejszego niegdyś na Wschodzie państwa, aż do najścia i podbicia go przez sąsiednich Arabów, Mahometanów, którzy z całym zapałem fanatyzmu prześladując jako bałwochwalstwo religię Gwebrów, wytępili ją nakoniec, i w powszechną wzgardę podali. —
Oto są główniejsze punkta nauki Zoroastra, zawarte w świętéj księdze Zenda-Vesta, którą on, podług podania pierwszych swych uczniów, sam w Niebie, razem z ogniem świętym, z rąk Oromaza otrzymał i przyniósł na ziemię. — „Bóg, mówi Zoroaster, jest jeden, przedwieczny, nieskończony, stwórca wszystkiego co jest. Lecz w świecie przez niego stworzonym, działają z woli jego dwie przeciwne sobie potęgi: dobra i zła, — Pierwszą zowie Oromazem (Hormuzd), co znaczy: dawca wszelkiego dobra; drugą Arymanem, co znaczy: Pan albo wódz złego. — Obadwaj mieli władzę stwarzania, i używali jéj wspólnie, chociaż w przeciwnym kierunku; i ztąd to miała pochodzić owa mieszanina dobrego i złego, jaka się daje widzieć we wszystkich rzeczach stworzonych. — Ztémwszystkiém sam tylko Oromaz był wiecznym, i miał kiedyś przeciwnika zwyciężyć. — Światło było godłem Oromaza; ciemność godłem Arymana. — Sam Bóg rzekł do Zoroastra: „Światło moje jest w tém wszystkiém, co świeci.“ — Na tych to właśnie słowach opiera się wprowadzona przez niego cześć ognia, palącego się na ołtarzu w świątyniach; na wolném zaś powietrzu cześć słońca, jako najszlachetniejszego ze wszystkich świateł niebieskich, przez które Bóg ożywia i utrzymuje całe swe dzieło stworzenia. Gwiazdy i planety uważane były za istoty żyjące, mające każda duszę nieśmiertelną. — Oto są słowa Zenda-Vesty, które Aniół światła rzekł do Zoroastra, dając mu z woli Oromaza ogień święty: „Polecam opiece twojéj wszystkie ognie na ziemi. — Rozkaż kapłanom strzedz je i utrzymywać, i nie gasić ich nigdy ani wodą, ani ziemią. — Rozkaż w każdém mieście wystawić świątynię Ognia, i na cześć jego przepisz uroczyste obrządki. Światło ognia pochodzi z Boga; a cóż jest piękniejszego jak ogień? Nie trzeba mu nic więcéj, prócz drzewa i kadzideł. — Niech je sypie stary i młody, a prośby ich wysłuchane będą. — Wszyscy co nie usłuchają słów moich, pójdą do wiecznych ciemności.“
Lecz nie sam tylko ogień, wszystkie inne elementa składające świat: ziemia, powietrze, woda, a nawet zwierzęta i rośliny, polecone zostały szczególnéj pieczy Zoroastra, przez swych opiekuńczych aniołów. — Aniół ziemi rzekł: „Ty, co masz być błogosławieństwem rodzaju ludzkiego, zachowuj ziemię od rozlewu krwi, od nieczystości i trupów. Każ niech je grzebią tam, gdzie żadna woda nie płynie, i żaden człowiek nie chodzi etc.“ — Ztąd poszedł zwyczaj u Gwebrów, że ciała zmarłych, zamiast grzebać je w ziemi, kładziono na wierzchołkach wież, zbudowanych na ten cel w miejscach odludnych, i gdzie żadna woda nie płynie; tam zostawiano je na pastwę ptakom; poczém dopiero pozostałe kości grzebano do ziemi.
Te były główne zasady religii Gwebrów. Przepisy życia zawarte także w Zenda-Vesta, tchnęły najczystszą moralnością; zgodne z naturą i prawdą, wiodły do cnoty i pracy. Ztémwszystkiém gdy te z koleją wieków władzę nad umysłami ludzi straciły, pierwotna myśl prawodawcy, cześć jednego prawdziwego Boga, ustąpiła miejsca przesądom; duch religii, formie zewnętrznéj. — Ogień, słońce, w których Zoroaster widział tylko widome godła bóztwa, i jako takim cześć oddawać kazał; następni wyznawcy jego wiary wzięli za same bóztwo; i poprzestając na zewnętrznych ofiarach, zasługiwali istotnie na imię bałwochwalców, które im Muzułmańscy nieprzyjaciele nadali.
Imię to stało się z czasem dla Persyi źródłem tysiącznych klęsk i nieszczęść: powodem, a przynajmniéj pozorem do wojny z Arabami, zakończonéj, jak wiadomo, zupełném podbiciem Persyi i przejściem jéj na wiarę zwycięzców. — Skoro bowiem religia Mahometa ustaliła panowanie swoje w ojczyźnie jego Arabii; fanatyczny zapał i duma piérwszych zaraz po nim Kalifów, zwróciły naprzód oczy na sąsiednią Persyą; bałwochwalczą, podług ich mniemania: a więc, którą powinni byli na prawdziwą wiarę nawrócić; żyzną i bogatą: a więc, którą podbić pragnęli; osłabioną wewnętrznemi niezgodami książąt swoich i możnych Satrapów: a więc do podbicia łatwą.
Piérwsza napaść Arabów na Persyą, nastąpiła za Kalifatu Omara. Wojska jego, pod wodzą Abu-Obeyda, przeszły Eufrat, lecz porażone przez Persów, straciwszy w bitwie większą połowę ludzi, wpław przez rzekę uciekać musiały. Omar wystawił nowe wojsko, lecz i to w piérwszém spotkaniu się z Persami, nie lepszego doznało losu. — Wkrótce jednak wytrwała biegłość arabskiego wodza, nazwiskiem SaadBen-Wakass; fanatyczny zapał żołnierzy, a nadewszystko niedbałość samychże Persów, i zbytnie zabezpieczenie się po zwycięztwie, odmieniły całkiem los wojny. Persowie z kolei ponosili klęski po klęskach: wódz ich Mehran, poległ zabity; całe wojsko poszło w rozsypkę. Naród zamiast połączyć się w jedno, by wspólnego nieprzyjaciela odeprzeć; przypisując poniesioną klęskę niedołężności swoich monarchów, obrócił się przeciwko nim, i rozpadł się na różne stronnictwa. Dynastya Sassanitów, od czterech wieków zasiadająca tron Perski, właśnie była wygasła; możni panowie rozrządzali tronem. — Wybierano z kolei jednego po drugim, coraz to nowych panujących, których prędzéj jeszcze mordowano lub zrzucano z tronu. Nieład i zamieszanie stały się powszechne na całéj ogromnéj przestrzeni ówczesnego państwa perskiego. — Tymczasem Arabowie posuwali się coraz daléj w głąb kraju, umacniając się w zdobytych prowincyach i miastach. — Nakoniec w roku 632 naszéj Ery, a 11 Hegiry, wyniesiony został na tron perski, Jeźdidźird, ostatni, chociaż nie w prostéj linii, potomek królewskiéj rodziny Sassanitów; człowiek słaby, niezdolny do rządów, zwłaszcza w tak trudném położeniu kraju; będący tylko narzędziem w ręku możnych Satrapów; którzy pokrywając swą dumę maską przywiązania do krwi panujących, na to go tylko królem nad sobą obrali, by sami tém łacniéj pod nim całém państwem rządzili.
Pierwszym czynem Jeźdidźirda po wstąpieniu na tron, było wysłanie posłów do arabskiego wodza, aby go wezwać do traktowania o pokój. Sam Saad-Ben-Wakass, w towarzystwie dwóch innych wodzów wojska swojego, przybył do obozu Persów. — Wprowadzeni do królewskiego namiotu, gdy wskazane miejsca zasiedli, Jeźdidźird tak do nich przemówił:
„Wiecie, że wami gardziliśmy zawsze. — Arabowie dotychczas tylko znani byli w Persyi, jako kupcy, lub jak żebracy. — Pokarmem waszym są zielone jaszczurki, napojem woda słona, odzieżą skóry zwierząt lub gruba tkanina z ich sierści; dla tego gardziliśmy wami. — Lecz od niejakiego czasu w większéj coraz liczbie zaczęliście kraj nasz nawiedzać: zasmakowaliście w dobrém jadle, napiliście się wody słodkiéj, nawykliście do wygód odzienia. — Powróciwszy do swoich pustyń, opowiadaliście o tém braciom waszym, i oto przychodzicie tłumami, aby nam wydrzeć co nasze, i narzucić nam wiarę, któréj my znać nie chcemy. — Podobni jesteście do lisa, w bajce naszego poety, który wkradłszy się w ogród, znalazł w nim obfitość gron winnych. Poczciwy ogrodnik pozwolił mu nasycić się niemi i myślał: „Plon winnicy mojéj nie zmniejszy się przez to, że się jeden lis biedny pożywi.“ — Ale lis nie przestał na tém, że się sam do woli nasycił; naprowadził swych towarzyszy, tak, że się cała winnica napełniła lisami. — Ogrodnik więc musiał drzwi zamknąć, i lisów, co już weszli, zabijać, aby sam nie zubożał do szczętu. — Ja jestem tym ogrodnikiem, mówił daléj Jeźdidźird. Wszakże mając wzgląd na wasze potrzeby i ubóstwo, gotów jestem przebaczyć wam wszystko; obładuję wielbłądy wasze pszenicą i daktylami, bylebyście natychmiast ustąpili z mych granic. Lecz jeśli gardząc szczodrobliwością moją, chcecie dłużéj w Persyi pozostać, postąpię z wami jak ów ogrodnik, i nie ujdziecie słusznéj zemsty mojéj.“
Saad-Ben-Wakass, wysłuchawszy spokojnie téj mowy, malującéj zarazem całą dumę i słabość perskiego monarchy, odpowiedział na nią w te słowa:
„Wszystko co powiedziałeś o dawnym stanie Arabów jest prawda. — Jedli oni zielone jaszczurki; grzebali żywo nowo-narodzone dzieci płci żeńskiéj; zabijali własnych rodziców; niektórzy nawet żyli trupami i poili się krwią ludzką, Nie znali co jest złe, a co dobre; co godziwe, a co występne. Ale Bóg zlitował się nad nami, i zesłał nam swego proroka, który dał nam księgę prawdziwéj wiary. — Księga ta nakazuje nam wojować niewiernych, obłąkanych nawracać; i zamiast dotychczasowego poniżenia i nędzy, obiecuje nam panowanie nad światem. — Wzywamy więc ciebie, królu perski! abyście, ty sam i twój naród, przyjęli świętą wiarę naszą. — Jeśli się na to zgodzicie, żaden Arab bez woli twojéj granicy państw twoich nie przejdzie; będziecie tylko, równo ze wszystkimi wiernymi, płacić zwykłą na ubogich jałmużnę, dziesiątą część wszelkiego dochodu. — Jeśli nie chcecie przyjąć wiary naszéj, możemy jeszcze przestać na opłacie haraczu, jaki się nam od niewiernych należy. Lecz jeśli odrzucicie oba te warunki, gotujcie się do wojny!“

Jeźdidźird czuł się jeszcze nadto potężnym, aby przystać na tak zelżywe układy. — Wsczęła się więc na nowo wojna, krwawsza i zawziętsza niż kiedy. — Na płaszczyznach Kadessu (Kadeseah), stoczyła się pamiętna bitwa 638 r. 17 roku Hegiry, w któréj całe prawie stotysięczne wojsko Persów poległo, i tajemnicza chorągiew państwa wpadła w ręce zwycięzców. — Jeźdidźird uszedł do prowincyi Korasan, i zebrawszy 150 tysięcy nowego wojska, wystąpił znowu do boju. — W otwartém polu pod miastem Nohavund spotkały się oba wojska: Arabskie pod naczelnictwem nowego już wodza, nazwiskiem Noman. Dwa miesiące stały spokojnie naprzeciwko siebie oba nieprzyjacielskie obozy; żadna strona nie śmiała boju rozpocząć. — Nakoniec piérwsi Arabowie uderzyli nu szańce perskie, wprzód, za przykładem wodza, poprzysiągłszy zwyciężyć lub zginąć, — Zginął Noman, lecz Arabowie przemogli. Sto dziesięć tysięcy głów miała wynosić strata wojska perskiego; reszta rozpierzchła się w góry. Zaszła ta bitwa w r. 641. Hegiry 21. — Cała Persya od Eufratu do rzeki Oxus wpadła w ręce zwycięzców. Jeźdidźird zginął zabity, gdy przebrany tułał się po kraju. — Arabowie rozjątrzeni oporem Persów i gorliwi o rozkrzewienie swéj wiary, prześladowali z niesłychaném okrucieństwem religią Zoroastra i resztę nieszczęśliwych Gwebrów, którzy schroniwszy się w góry Kermanu, nie przestawali jeszcze bronić swéj niepodległości i wiary. — Wsie, miasta i całe prowincye, wycinano w pień, bez różnicy płci i wieku. Świątynie ich i ołtarze obrócono w gruzy i popiół. Ognie święte zalewano krwią ich kapłanów, na urągowisko z przepisu Zoroastra, zakazującego gasić je wodą lub ziemią. Większa część mieszkańców Persyi, uchodząc śmierci lub prześladowania, przyjęła religią zwycięzców; inni nie chcąc uledz przemocy, rozpierzchli się po różnych krajach, tułając się w górach Kaukazkich, na dzikich brzegach Kaspijskiego morza, w Indyach; albo się ukryli wśród niedostępnych gór swojéj ojczyzny. — Dziś jeszcze około zatoki Perskiéj, w górach i stepach Kermanu, a mianowicie w prowincyi Jerd-Keram, znajdują się dawni Gwebrowie, Parsami zwani, wierni religii swych przodków, i z téj właśnie przyczyny zostający w powszechnéj nienawiści i wzgardzie u swoich Muzułmańskich współziomków.
(Z historyi Perskiéj przez Malcolma).



PIEŚŃ PIERWSZA.

Nad Perskiém morzem księżyc w pełni świeci.
Śpią mgłą owiane fale lazurowe,
I wkoło we mgle, jak w srebrzystéj sieci,
Skaliste brzegi i wyspy palmowe,
Kąpią się w blasku miesięcznéj pogody.
Z brzegu odbity we zwierciadłach wody,
Gród Gombarunu marmurem się bieli.
W nim gmach Emira góruje nad skały. —
Przed chwilą trąby i wdzięczny dźwięk zeli,
Z wież jego słońce gasnące żegnały: —
Spokojne słońce! miléj mu w dąbrowie
Zanóci pasterz, albo słowik w sadzie,
Gdy na szkarłatne zachodu wezgłowie
Ogniste skronie do spoczynku kładzie! —
Lecz teraz głucho na Emira dworze.
Jak ziemia milczy nieruchome morze,
Cisza w powietrzu, na polu i w grodzie.
Wiatr choć gdzie westchnie, wnet uśnie w powiewie

Żadna się fala nie zmarszczy na wodzie,
Żaden się listek nie wzruszy na drzewie.
Sam Emir nawet, śród nocnego chłodu,
Tyran Iranu[1], zasypia spokojnie.
Choć nad nim cięży przeklęstwo narodu.
Choć wkoło zemsta porywa się zbrojnie
Mścić krzywd i zniewag, które jego plemię
Zlewa od wieków na Iranu ziemię:
Twardéj w nim duszy ni miękczą, ni trwożą,
Ni łzy co płyną, ni miecze co grożą,
On, czci Proroka zapaleniec dziki,
Z rozkoszą patrzy na rzeź i płomienie,
Mieczem swéj wiary tępiąc przeciwniki,
Mniema tém własne okupić zbawienie.
Gotówby w pośród najzaciętszéj bitwy,
Uklęknąć we krwi przez siebie rozlanéj,
By w czas codzienne odmawiać modlitwy,
Lub na skrwawionym mieczu wypisany
Rozważać myślą jaki tekst proroka;
Gotówby śledzić, bez zmrużenia oka,
Po jakie słowo lub wiersz którą razą
W piersiach swych ofiar utopił żelazo!

Wielki Allahu! o! jakiejże kary
Nie wart przed tobą okrutnik zażarty,
Co z ksiąg twych świętych ludzkości i wiary,
Skrwawioną dłonią przewracając karty,

Rozgłasza tylko bluźnierczemi usty
Naukę mordów, zemsty i rozpusty?
Jak owa zgubna Trebizondy pszczoła,
Co oblatując kwieciste płaszczyzny,
Z najsłodszych kwiatów, z najzdrowszego zioła,
W szał wprawiające wysysa trucizny[2]!

Nigdy sroższego potęgą i złością
Satrapy Arab nie wsadził na państwo;
Nigdy tak Iran pod jarzma ciężkością
W Mahometańskie nie giął się poddaństwo. —
Wielkim był Iran — uczy dziejów księga —
Bał się go mocny, błogosławił słaby.
Cóż jest narodów wielkość i potęga?
Czas, własne swary, i bliskie Araby,
Przyniosły zmianę jego świetnéj doli:
Tron jego w gruzach, lud jęczy w niewoli.
Świątynie nawet — o! wstydzie bez miary!
Gdzie płonął Mitry ogień nieskażony,
Poszły skalane na łup cudzéj wiary:
A w nich niewolnik, mieczem nawrócony,
Cześć bałwochwalczą składając na progu,
Złorzeczyć musi ojców swoich Bogu! —

Ale są dusze, co czują zniewagę,
Co pomną przeszłość, i mają odwagę.

Są serca tchnące zemstą i nadzieją:
Serca podobne do drogich kamieni,
Co raz przesiąkłe od słońca promieni,
Śród nocy jeszcze blaskiem dnia jaśnieją.
Są i ramiona, co i chcą, i mogą,
Serc tych natchnienia wypełniać statecznie. —
Dozna ich wkrótce, i przypłaci drogo,
Ten, co w téj chwili zasypia bezpiecznie,
Jak gdyby mniemał, że nad jego łożem
Niebo Anioła postawiło stróżem! —

Śpij, śpij, tyranie! nie dla twoich oczu
Świecą te gwiazdy na niebios przezroczu,
Błyszczy zwierciadłem lazurowe morze:
Śpij śpij, tyranie! jakbyś nic nie winien!
W tak pięknéj nocy, w tak rozkosznéj porze,
Nikt prócz kochanków czuwać nie powinien! —

I oto, patrzaj! — na téj nagiéj skale,
Co się tak stromo wznosi po nad fale,
I wkoło po nich ściele cień ponury:
Widzisz tę wieżę z krużgankiem u góry?
Widzisz to okno? zkąd wzdłuż białéj ściany,
Dziewiczych włosów warkocz rozwiązany,
Spływa potokiem wdzięcznego nieładu:
Czarny i lśniący, jako czaple pióra,
Co zdobią turban monarchy Bagdadu[3]? —
W tém oknie czuwa Emirowa córa —

Aniół dobroci, wdzięków, niewinności,
Co choć z takiego i ojca i rodu,
Jest jak promienna Fontanna Młodości,
Co z gór najdzikszych wypływa z pod lodu[4]. —

O! jak urocza, święta, tajemnicza,
Jest młoda piękność, przed światem ukryta,
Co tylko blaskiem skromnego oblicza
Samotnie w domu rodzicielskim świta,
Zdala od wzroku natrętnego ludzi!
Kwiat na dnie morza kwitnący głębokiém,
Którego nawet blask słońca nie zbrudzi,
Nie tak jest czysty przed Allaha okiem! —
Tak dotąd Hildy i serce i lice,
Jak na ołtarzach święte tajemnice,
Były w zamknięciu haremu strzeżone.
Stokroć szczęśliwy! komu los przeznaczy,
Że z nich dziewiczą uchyli zasłonę,
Że je najpiérwszy pozna i obaczy!
Jak ów, co znagła na bezdrożnéj toni,
Zaczarowany raj ziemski odkryje,
I sam tchnie całém upojeniem woni,
Którą wprzód usta nie tchnęły niczyje! —

Piękne są, piękne, arabskie dziewice,
Gdy w lekkim tańcu depcą smug zielony!
Jak gwiazdy błyszczą ich pełne źrenice,
Gdy patrzą z okien przez cienkie zasłony. —
Piękne są, piękne, małżonki Arabów,
Białe jak jaźmin, co we włosach noszą;
Pierś ich miłości oddycha rozkoszą,
A rozkosz nowych dodaje powabów:
Gdy w swych altanach, gdzie w letnim upale
Cień liści czyni słońce łagodniejsze.
Przed zwierciadłami pędzą czas niedbale,
I z każdą chwilą stają się piękniejsze! —
Lecz próżno szukać w Arabii całéj,
Od Beduinki do żony Sułtana,
Coby się mogły, coby nawet śmiały,
Równać w piękności z córką Al-Hassana! —

Piękna jak Aniół, gdy we snach dziecinnych
Roztoczy w górze cień skrzydeł strażniczych:
Promienna blaskiem swych uczuć niewinnych,
Kwitnąca w pełni powabów dziewiczych.
Samo spójrzenie — gdyby z tém spójrzeniem
Spotkał się zbrodniarz, płakałby z rozpaczy,
Alboby musiał uciekać ze drżeniem
Jak wąż, gdy połysk szmaragdu obaczy[5]:

Tak jest spokojne, tak czyste — a razem
Tak gore ogniem i czucia wyrazem,
Że rzekłbyś tęcza zmięszanéj jasności
Niebieskiéj chwały i ziemskiéj miłości:
Promień jéj duszy, wpół boskiéj istoty,
Gdzie tylko ziemska czułość i tęsknoty
Są jakby cienie — śród których tém miléj,
Jaśnieje światłość złagodzona wiary:
Jak promień słońca, gdy w pogodnéj chwili
Przez drzew cieniste wciska się konary,
I takie światło rozkoszne rozlewa,
I tak łagodnie swym blaskiem ogrzewa,
Że wątpić trzeba, czy tych liści cienie
Nie milsze dla nas, niż same promienie! —

Taką jest Hilda — co na swym krużganku,
Bezzsenne we łzach opuściwszy łoże,
Duma samotnie czekając poranku,
I patrzy smutnie na błękitne morze. —
Ach! nie tak kiedyś — ach! nie tak ze łzami,
Nie tak z westchnieniem — w swych progach rodzinnych,
Patrząc na niebo zasiane gwiazdami,
Z jasnemi w duszy jak one myślami,
Marzyć lubiła za lat swych dziecinnych! —
Jakież dziś smutku przyczyny być mogą?
Czy co straciła? czy bojąc się żąda?
Czemu w noc czuwa? czemu z taką trwogą
Ku przepaścistym skałom tym pogląda,

Co najeżone u góry podnóża,
Ponurym cieniem plamią jasność morza?
To niepodobna! ażeby tą drogą
Mogła, lub śmiała spodziewać się kogo! —

Tak myślał Emir, gdy jéj na téj skale
Kazał zbudować ów ganek na wieży,
Gdzieby po skwarnym letnich dni upale
Mogła oddychać nocy powiew świeży;
Tak myślał Emir, gdy to jéj mieszkanie
Z téj strony całkiem zostawił bez straży. —
Śpij więc bezpiecznie, i nie patrz, tyranie!
Na co się miłość młodzieńcza odważy!
Miłość, co rosnąc śród niebezpieczeństwa,
W walce z niém szuka rozkoszy i chluby,
Któréj najmilszy ten wieniec zwycięztwa,
Co go zerwała nad przepaścią zguby!
Śmielsza od łowca pereł lub korali,
Co nie wprzód w morskiéj pogrąża się fali,
Aż się o cichéj zapewni pogodzie:
Miłość, choć piorun, choć ocean ryczy,
Tę tylko perłę za skarb sobie liczy,
Którą ułowi w najburzliwszéj wodzie! —

O! i w téj chwili — choć stroma opoka,
Choć skały śliskie, i przepaść głęboka:
Jest przecież taki, córko Al-Hassana!
Co byle ujrzeć blask twojego oka,
Co byle dotknąć twoich ust szkarłatu:

Wdarłby się nawet tam — gdzie niedeptana
Ścieżka prowadzi na szczyt Araratu[6]!

Słyszysz? szum wiosła! — Patrz! łódka bez żagli,
Pędzi jak strzała w niezachwianym biegu,
Tak szybko wioślarz do pędu ją nagli.
Przed nią i za nią, w księżyca promieniu,
Wre biała piana podobna do śniegu: —
Łódź coraz bliżéj — już znikła w skał cieniu —
Piasek zaskrzypiał — stanęła u brzegu.

„To on!“ — bledniejąc Hilda zawołała,
I na poręczach ganku pochylona,
Na dół otwarte wyciąga ramiona,
Jakby mu w pomoc rękę podać chciała.
Tak owa w pieśniach poetów sławiona.
Białowłosego Zala narzeczona[7],
Gdy na jéj ganek wdzierając się w nocy,
Raz nad przepaścią zachwiał się jéj luby:
Rzuciła własny warkocz ku pomocy,
By się go ujął, i uniknął zguby.

Ale zręczniejszy jest ów młodzian śmiały,
Co przy mdłych tylko księżyca połyskach,
Pnąc się w téj chwili po śliskich urwiskach,
Jak dzika sarna arabskiéj pustyni,

Szybkiemi kroki skacze z skał na skały —
Już ujrzał Hildę — już blisko — już przy niéj! —

Ona go kocha — lecz nie zna, i nie wie,
Kto on? z jakiego plemienia i kraju? —
Jak ów, co błądząc w Indyańskim gaju,
Cudnego ptaka obaczy na drzewie,
Co wczoraj z wiatrem wiejącym od morza,
Przyleciał z wysep nieznanych nikomu,
I nim jutrzejsza może błyśnie zorza,
Znów z tymże wiatrem odleci do domu: —
Na cóż mu ptaka nazwisko posłuży,
Kiedy się blaskiem jego piór zachwyca? —
Wielki Allahu! spraw tylko, by dłużéj
Kochanka swego widziała dziewica! —

Było to w nocy, o téj saméj porze —
Noc była cicha i spokojne morze,
I księżyc świecił na niebios przezroczu:
Gdy po raz piérwszy, z okien swego gmachu,
Nócąc przy arfie święty hymn poranku,
Ujrzała nagle — o! srogi przestrachu! —
Ujrzała dwoje płomienistych oczu,
Patrzących na nią przez kratę jéj ganku —
I była pewną, że to oczy ducha,
Co przez powietrzne przelatując drogi,
Tu się zatrzymał, i pieśni jéj słucha! —
Ta myśl tak umysł przenikła lękliwy,
Że choć wnet z piérwszéj ochłonąwszy trwogi,

Sama się własném przekonała okiem,
Że to był młodzian śmiertelny i żywy,
Co uniesiony jéj wdzięków widokiem,
Wskoczył na ganek, u kolan jéj klęczał,
Całował usta, i miłość zaręczał: —
Myśl ta w niéj nieraz budzi się nanowo,
Skoro z ust jego — jak się często zdarza —
Usłyszy dzikie, niepojęte słowo:
Gdy oko jego gniewem się rozżarza,
I tak dokoła żywym ogniem ciska,
Że go znieść wtedy niepodobna zbliska.
Wtenczas drży znowu, zali jéj kochanek
Nie duch zwodniczy, lub jeden z Aniołów,
Co uwiedzeni wdziękami ziemianek,
Jasne swe niegdyś rzuciwszy pobyty,
Zrzekli się Nieba za miłość kobiéty,
I dotąd błądzą śród ziemskich padołów! —

Nie drżyj, dziewico! nie drżyj! — twój kochany
Ni duch zwodniczy, ni Anioł wygnany;
Ach! jest on tylko z owych synów ziemi,
Co tak namiętni w miłości i gniewie,
Jak gdyby tchnęli płomieńmi samemi,
Lub czując w sercu piekielne zarzewie,
Zgasić je tylko mogli w krwi rozlewie! —

Lecz dziś w nim życie jakby mgła owiała;
Twarzy tak bladéj, oczu tak ponurych,
Nigdy w nim dotąd, nigdy nie widziała!
Lecz takim bywał we snach jéj, po których,

Jedną jéj ulgą w złowrogiéj obawie,
Było się budzić, i płakać na jawie.
Bo sny to były, których cień i we dnie
Zaczernia duszę — jak duch, co się jawi
Niosąc śmiertelnym nieszczęść przepowiednię,
Wszędzie gdzie stąpi, czarny ślad zostawi! —

„Jak pięknie“ — rzekła dziewica nieśmiało,
Jakby ją brzmienie własnych słów lękało:
Tak długo milcząc obok siebie stali,
Patrząc na połysk ugładzonéj fali. —
„Jak pięknie dzisiaj to światło księżyca
„Ową cienistą wysepkę oświéca!
„W moich marzeniach, jam nieraz żądała,
„Żeby ta wyspa ptaka skrzydła miała,
„I nas, siedzących pod cieniem swych gajów,
„Przeniosła razem gdzieś do pustych krajów,
„Lub gdzie na jakie nieżeglowne wody:
„Gdziebyśmy sami mogli żyć dla siebie,
„Żyć i umierać — bez ludzkiéj przeszkody! —
„Gdzieby się tylko przez gwiazdy na niebie
„Oczy Aniołów na nasz raj patrzyły! —
„Tego się tylko obawiam, mój miły!
„Czyby świat taki wystarczył dla ciebie?“ —

Rzekłszy, ku niemu spójrzała wesoło,
Pewna, że uśmiech wzajemny obaczy. —
On stał, ku ziemi opuściwszy czoło,
I tylko ku niéj podniósł wzrok rozpaczy,
Co jak miecz w duszy kochającéj tonie.
Zbladła dziewica, i klasnąwszy w dłonie:

„Nie patrz tak, nie patrz! już wiém, co to znaczy!“
Krzyknęła dłońmi zakrywając skronie.
„Ach! te sny moje! te widma złowieszcze!… —
„Wiém, co mi wróżą! — Nic, nic nie pomoże!
„Ty chcesz, ty musisz rzucić mię — dziś jeszcze! —
„Ach! ja wiedziałam, że to trwać nie może!
„Jam od dzieciństwa przywykła do tego,
„Utracać wszystko, com tylko kochała!
„Nie było krzewu, ni kwiatu jednego,
„By wnet nie usechł, gdym ja go wybrała.
„Nie było ptaka, ni młodéj gazeli,
„Gdy już mię znała i jadła z méj dłoni,
„Gdy igrać ze mną zaczęła już śmieléj,
„Bym zaraz potém nie płakała po niéj! —
„I ty, mój luby! ty, coś moję duszę
„Nauczył uczuć tak nowych, tak tkliwych:
„Wiém, że i ciebie równie stracić muszę! —
„Idź! nie dziel moich losów nieszczęśliwych!
„Idź, i nie wracaj! — choć twoje przybycie
„Niebem jest dla mnie; — lecz te strome skały!
„To zdradne morze! — ach! a tyś tak śmiały!
„Ty mógłbyś dla mnie narazić swe życie!… —
„Idź, i nie wracaj! — lecz przyjmij na drogę
„Łzy méj miłości i błogosławieństwo! —
„O mnie się nie bój! — ja czuję, że mogę
„Znieść łatwiéj żałość po tobie, niż trwogę
„Że cię narażam na niebezpieczeństwo!“ —

— „Niebezpieczeństwo! — chcesz, żebym się chlubił?“ —
Krzyknął młodzieniec; — „cóż mi ono znaczy?

„Co znaczy temu? kto raz wszystko zgubił,
„Co wzrósł śród nieszczęść, przywykł do rozpaczy;
„W którego uchu trąb wojennych dźwięki
„Brzmią co minuta; — co we dnie i w nocy,
„Śpiąc nawet miecza nie śmie puścić z ręki,
„By się nie ocknął w nieprzyjaciół mocy? —
„Niebezpieczeństwo!… “ —
— „Więc ty nie znasz trwogi?
„Powrócisz do mnie? mój luby! mój drogi!“ —

— „O nie! tak nie patrz! — bo te oczy twoje!…
„Ja się na świecie nic prócz nich nie boję! —
„Jeśli są gwiazdy, co wpływem swym mogą
„Popchnąć mię różną od obranéj drogą:
„Jeśli jest jaki talizman uroczy,
„Coby mi przeszłość z pamięci wymazał,
„Coby na przyszłość zapomnieć mi kazał:
„Tym talizmanem — byłyby twe oczy! —
„Lecz nie! — to próżno! — nie ma nam sposobu!
„Wyrok mój jasny — dopełnić go muszę —
„Musim się rozstać! — i z téj strony grobu
„Już się nie ujrzym! — bo choć nasze dusze
„Sam Bóg powiązał — świat wiecznie rozdziela. —
„Słuchaj mię, słuchaj! arabska dziewico!
„Wprzód gwiazdy razem ze słońcem zaświécą,
„Niż ja się złączę z krwią nieprzyjaciela! —
„Twój ojciec… “ —
— „Nie kończ! — niech go Allah strzeże!
„Wzrok twój mu zda się nieszczęściem zagraża.

„Lecz ty go nie znasz — nie wiész, jak on szczerze
„Szanuje męztwo, i mężnych poważa! —
„Dość niech, cie pozna! — nikt pewno goręcéj
„Czcić cię nie będzie, ani kochać więcéj. —

„Pomnę, w dzieciństwie, gdy w jego komnatach
„Lubiłam czasem bawić się z orężem,
„On mi rokował, że w późniejszych latach
„Bohater jakiś być musi mym mężem.
„I teraz nawet, gdy mu na wieczerzę
„Przynoszę sorbet i owoce świeże,
„A on nie smutny — jak się często zdarza —
„Lub go nie trudnią rządowe zajęcia,
„Pieszcząc się ze mną, z uśmiechem powtarza,
„Że wojownika chce tylko za zięcia:
„Bo mężne serce i chwała z oręża,
„Są najdroższemi bogactwami męża.“ —

„Ty się odwracasz? — ach! ty mój jedyny!
„Ty zyskasz łatwo chwałę i wawrzyny!
„Wstąp w jego szyki! — Wiesz, że się zuchwali
„Gwebrowie znowu do buntu porwali… —
„O! ja nieszczęsna! spójrzałeś tak srogo! —
„Czyliż te rady obrażać cię mogą? —
„Ach, nie! — w twym wzroku, co tak ogniem pała,
„Błyszczy już przyszłe zwycięztwo i chwała.
„Wstąp w jego szyki! — lecz śpiesząc na boje,
„Hamuj w nich, proszę, zapał twego męztwa;
„Pomnij, że miłość, i że serce moje
„Czekać cię będą z nagrodą zwycięztwa! —

„Wtenczas się o nie śmiało upominaj,
„Gdy ci, którymi mój ojciec się brzydzi,
„Bezbożne Gwebry… “ —
— „Milcz, milcz! nie wspominaj
„Tego imienia! — twe słowa są gromy!“ —
Krzyknął z rozpaczą młodzian nieznajomy,
I płaszcz swój rozkrył: — „Czy twe oko widzi
„Ten pas? znak Gwebra?[8] — Płacz więc, lub przeklinaj!
„Jak nas twój ojciec klnie i nienawidzi!

„Tak! — jam jest z tego bezbożnego rodu,
„Co choć nas ściga wasza zemsta sroga,
„Wiernie w godzinach wschodu i zachodu
„Wielbimy w słońcu tron żywego Boga[9]!
„Tak! — jam jest jeden z tych nędznych tułaczy,
„Wiernych ojczyźnie, zemście i rozpaczy,
„Co klnąc Arabów, co nas w jarzmo wprzęgli,
„Na krew poległych braci zaprzysięgli,
„Dopóty walczyć ogniem i żelazem,
„Aż lub kraj zbawim, lub zginiem z nim razem! —
„Dziki twój ojciec… — Lecz nie drzyj o niego!
„Kimbądź on dla nas — dawca życia twego

„Świętym jest dla mnie, jak Mitry ołtarze,
„Gdy na nich ogień ofiarny rozżarzę. —
„Lecz wiedz, żem jego szukał w owéj nocy,
„Gdy widząc światło na bezbronnéj wieży,
„Nadzieja zemsty dodała mi mocy:
„Wdarłem się tutaj od morskich wybrzeży —
„Wdarłem się z mieczem — z sercem krwi spragnioném… —
„Lecz ach! któż zbada tajnie przeznaczenia? —
„Chciałem zejść sępa w gniaździe zakrwawioném,
„Znalazłem tkliwą gołąbkę zbawienia!… —
„Tyś zwyciężyła! — Cel, co mię tu znęcił,
„Wypadł z méj duszy; — twój grzech, jeślim winien,
„Żem jedną chwilę miłości poświęcił,
„Gdym tylko zemście wszystkie był powinien! —

„Obym ja nigdy, nigdy nie znał ciebie!
„Lub mógł zapomnieć: jak byłem szczęśliwy,
„Jakbyśmy byli szczęśliwi — jak w Niebie!… —
„Gdyby — o! Hildo! — nie ów los straszliwy,
„Co wśród nas stanął — i nielitościwy
„Tak nas daleko rozepchnął od siebie! —

„O! gdyby kraj mój był i twoim krajem!
„Gdybyśmy w jednéj wsi, o! moja droga!
„Wzrastali razem, i jednego Boga
„O szczęście swoje błagali nawzajem;
„I połączeni węzłami świętemi
„Wspomnień dzieciństwa i rodzinnéj ziemi,
„Radzi z ubogiéj po ojcach spuścizny,
„Kochali siebie miłością ojczyzny!

„Gdybym z ust twoich, w pełnym westchnień głosie,
„Usłyszał piosnkę o jéj dawnym losie,
„Kiedy nasz Iran wielkim był Iranem!
„Gdybym w twych oczach, coby ogniem tlały,
„Ujrzał blask święty jego dawnéj chwały,
„Lub w łzach twych litość nad dzisiejszym stanem!…
„Wtenczas-to, wtenczas, mójby miecz zabłysnął —
„I biada temu, co te łzy wycisnął!
„Zmyćby je musiał morzem krwi wylaném!

„Lecz cóż nam dzisiaj, że nas miłość sprzęga,
„Dziś — gdy nas wszystko na wiek wieków dzieli:
„Wiara, ojczyzna, powinność, przysięga? —
„Gdybyśmy sobie wiernemi być chcieli,
„Musimy zdradzić krew naszą i Boga! —
„Ojciec twój nami jak piekłem się brzydzi:
„Ty sama może… — Przebacz, moja droga!
„Nie! — tak nie spójrzy ten, co nienawidzi! —
„Nie! — moja Hilda! — o! ja znam jéj duszę!
„Ona się losem Iranu rozczuli:
„Wyzwoli jeńców, odwróci katusze,
„Pocieszy wdowy, sieroty przytuli!
„A gdy w obronie nieszczęśliwéj ziemi,
„Ostatni nasi polegną rycerze:
„Pomnij, że jeden z nich kochał cię szczerze —
„Przez miłość dla mnie, zapłacz nad wszystkiemi! —
„Lecz patrz!“ —
Tu umilkł, i blednąc na twarzy,
Ukazał tylko na odległe wały,

Gdzie jak ogniki nad grobem żeglarzy,
Błękitne światła przeze mgłę migały,
I podwojone morskiemi zwierciadły,
Sypiąc iskrami, wzlatały ku górze:
Że rzekłbyś gwiazdy, co do morza spadły,
Lecą znów osiąść na niebios lazurze.

„Bądź zdrowa, Hildo! — to są hasła moje —
„Puszczaj mię, puszczaj! — bo hasła złowieszcze. —
„Chwila spóźniona — a zginiem oboje! —
„Najmilsza moja! raz jeszcze! raz jeszcze!
„Żegnaj! — Ojczyzno! teraz jam twój znowu!“ —
Rzekł, i wprost z ganku skoczył w głąb parowu,
Jakby śmierć tylko pociechą rozstania. —
A ona blada, bez tchu, bez pamięci…
Wszystkie jéj myśli, uczucia i chęci,
Zlały się w jeden zamęt obłąkania! —
Wtém w głębi woda zaplusnęła głucho.
Szmer ten jak gromem uderzył jéj ucho —
Szmer ten jéj zda się hasłem jego zguby! —
Podniosła ręce — na kraj ganku bieży,
Jak gdyby za nim w dół rzucić się z wieży:
„Idę za tobą! idę, o! mój luby!
„Niech nas przynajmniéj w téj saméj topieli
„Jedna śmierć razem oboje pogrzebie!
„Milej mi z tobą umierać, niżeli
„Żyć wieki wieków, daleko od ciebie!“ —

Lecz nie wybiła jeszcze ich godzina —
Bo łódź w téj chwili z cienia skał wybiegła,

I z szumem drogę pienistą przerzyna,
Tam, gdzie znów ognie błękitne postrzegła.
I uskrzydlona żaglem w pomoc wiosła,
Lekko, swobodnie ulata po falach:
Jakby wesołość tylko w sobie niosła,
I nikt na brzegu nie pozostał w żalach! —

KONIEC PIEŚNI PIÉRWSZÉJ.
PIEŚŃ DRUGA.

Nad Perskiém morzem ranek świta blady.
Coraz to jaśniéj widać okolice:
Widać palmowe Bareinu sady,
I ambrozyjskie Kiszmai winnice[10],
I różnobarwne wysp kwiaty i krzewy.
Tchnie brzeg Arabski wonnemi balsamy:
A z wód Indyjskich łagodne powiewy,
Wkoło świętego nadbrzeża Selamy[11],
Igrają z falą i z kwiatów wieńcami,
Które z ziem różnych pobożni żeglarze,
Z ziół swych ojczystych uwiwszy je sami,
Płynąc tu, morzu poświecili w darze,

Na cześć wielkiego Gieniusza wody,
Za wiatr przychylny i wierne pogody. —

Słowik się rozstał z rożanemi krzewy,
Zkąd nócił w nocy niesłuchane śpiewy,
I przed spójrzeniem jutrzenki się chroni,
Pod cieniem liści granatnych jabłoni,
Co od jéj blasku, na tle swéj zieleni,
Błyszczą jak tęczą ognistych kamieni,
Oblane rosy tak czystéj perłami,
Że najlepszego oręża nie splami[12],
Że miecz nią zlany, wartby jeszcze z rana
Uzbrajać ramię młodego Sułtana,
Gdy po raz piérwszy zasiądzie na tronie!

Lecz oto słońce ze wschodniéj purpury
Wzniosło promieńmi uwieńczone skronie —
I już świat cały ogniem życia płonie! —
Słońce! — Aniele światłości! ty, który,
W dniu narodzenia świata i natury,
Sam piérwszy, wiodąc jasne gwiazd gromady,
Wszedłeś w ogniste Stworzyciela ślady!
Gdzie są dni owe — świadku ich odwieczny!
Gdy cały Iran, jako kwiat słoneczny,
Z czcią i miłością, o każdéj dnia dobie,
Okiem i sercem zwracał się ku tobie?

Gdzie są ołtarze, co wzdłuż jego krajów,
Jak dzieciom kazał przykład ojców stary,
Płonęły ogniem twojéj czci i wiary:
Od orzechowych Samarkandy gajów,
Do Bendemiru skalistych wybrzeży? —
Gdzie są? — Zapytaj cieniów tych rycerzy,
Co po jednemu walcząc z tysiącami,
Śród krwią oblanéj Kadesu płaszczyzny,
Wrogów ją swoich zasławszy trupami,
Szczęśliwi! z chwałą polegli i sami —
Nie czują więzów, ni krzywd swéj ojczyzny! —
Spytaj wygnańca, co w nędzy wygnania,
Bez pocieszenia, bez politowania,
W pustyniach życie prowadzi tułacze:
Albo z wierzchołka gór wiecznie zimowych,
Patrzy ku stronie Iranu, i płacze
Po kraju słońca i cieniów palmowych!…

Lecz czyż Iranu chwała i ołtarze
Na zawsze w Mitry zagasły pieczarze? —
O nie! są jeszcze synowie w Iranie,
Co nie napróżno Muzułmanom grożą:
Co za swą wiarę, za krew swoich braci,
Dopóty miecza i zemsty nie złożą,
Póki ich słońce światłości nie straci,
Póki im ziemi jak na grób zostanie!
Młodzieńcze serca, w których siła ducha,
Na lada krzywdę płomieniem wybucha;
I dusze męzkie, w których mrocznéj głębi,
Gniew, jako ogień w przepaściach wulkanu,

Tleje ukryty, lecz się nie wyziębi,
Aż przy nim zemsty dojrzeją nasienia,
Aż jako palma olbrzymia Ceylanu[13],
Hukiem rozkwitu świat zbudzą z uśpienia!…

Lecz któż jest, który na Iranu brzegach
Rozwija sztandar wolności i chwały;
Przed czyim mieczem, w złamanych szeregach,
Arabskie hordy po polu pierzchały,
A on spokojnie postępował daléj,
Śród muru włóczni Kermańskich górali? —
Są to ostatni wiary swéj obrońce,
Lecz umrzeć za nią każdy żądzą pała:
Jakby w ich sercach, jak w ich górach słońce,
Cześć jego światła najdłużéj jaśniała!

Hafed ich wodzem; — imię to straszliwe,
Jak złośliwego rym czarnoksiężnika;
Dość je wymówić — drżą tłumy lękliwe,
I najmężniejszych zimny dreszcz przenika. —
Hafed — o którym Arabowie w nocy
Tak dziwne wieści prawią przy ogniskach,
O jego wzroście i nadludzkiéj mocy,
O jego oczu rażących połyskach:

Że nieraz straże słuchając z uboczy,
Z trwogą swój kaptur nasuną na oczy[14],
By się im Hafed nie zjawił śród cienia,
By ognistego nie spotkać spójrzenia! —
Bo Hafed, mówią, nie z ludzkiego rodu:
Szczep tajemniczéj rodziny Tamura[15],
Co mu, gdy wojnę prowadził za młodu,
Gryf Symurg z piersi dał zaklęte pióra,
Które gdy szyszak jego okrywały,
Miecz go nie ranił, nie dosięgły strzały.
Te pióra dzisiaj zdobią hełm Hafeda,
A sam Duch Ognia wspiera go przez czary:
Bo przezeń wierze swojéj upaść nie da,
A chciałby zguby muzułmańskiéj wiary.

Taka wieść o nim, którą Arab szerzy,
I chcąc lżyć wroga, sam swój postrach wzmaga. —
Lecz on, wódz młody Irańskich rycerzy —
Talizman jego, jest miecz i odwaga;
A te tak straszne Muzułmanom czary:
Miłość ojczyzny, wolności, i wiary!

Krew, co w nim płynie z bohaterów dawnych,
Miła jest ziomkom i czczona w Iranie,
Nie z długich wieków, lecz z dzieł synów sławnych;
Jako ta rzeka na górze Libanie,
Co ztąd jest tylko i świętą i głośną,
Że święte cedry na jéj brzegach rosną[16].

Nie z jego duszą, nikczemném kolanem
Bić przed swym wrogiem, i przed Muzułmanem!
Nie jemu miejsce w niewolników gronie,
Co na sam widok turbanu na głowie,
Blednąc na twarzach pochylają skronie,
Jak nagłym wichrem pognane sitowie! —
O! nie! — on uciekł w pustynie — tam woli
Spotkać tygrysa, niż braci mordercę,
Gdzieby mu każda łza ich nędznéj doli
Jak kropla ognia spadała na serce!
Tam — jak kochanek, któremu zaświtał
Piérwszy wzrok długo czekanéj miłości:
Tak on tam piérwszy blask miecza powitał,
Gdy w ręku zemsty błysnął dla wolności! —

Lecz próżne męztwo! — próżno kwiat Kermanu,
Gardząc mnogością Al-Hassana dziczy,
Jak z chmur zesłany obrońca Iranu,
Zstąpił z gór zerwać łańcuch niewolniczy!

Próżno ognisty, jak sam Bóg ich, słońce,
Zapał w ich sercach dzień zwycięztwa wróżył!
Przeciw ich jednéj, wróg miał strzał tysiące,
Przeciw jednemu, co tysiące pożył,
Miryadami płynął tłum pohańczy:
Aż po daremnym morza krwi rozlewie,
Zastęp ich zrzedniał — jak liście na drzewie,
Gdy po niém chmura przeleci szarańczy. —

Jest niedaleko Gombarunu miasta,
Wysoka, stroma, przepaścista góra,
Wierzch jéj skalisty nad morze wyrasta,
I cięży nad niém, jakby wieczna chmura,
Jakby wiszące ogniwo, co kończy
Gór owych łańcuch, co bodąc obłoki,
Od bram Kaspijskich do Perskiéj zatoki,
Dwa światy dzieli, i dwa morza łączy.
Skały sterczące w krąg u jéj podnóża,
Zdają się nagie olbrzymy śród morza,
Postrach i wrogi żeglarzów ciaśniny;
A z jéj ostrego, najwyższego szczytu,
Na tle pogodnym jasnego błękitu,
Czernią się dawnéj świątyni ruiny.
Nieraz Albatross w powietrzu drzemiąca[17],
Gdy o ich mury senném skrzydłem trąca,

Z krzykiem przestrachu zdumiona się budzi,
Że i w obłokach są mieszkania ludzi.
Pod stopą góry, jéj wnętrza kamienne,
Czas pobił w groty i lochy bezdenne,
Gdzie fale morza z wściekłą wpadłszy mocą,
Pienią się, ryczą, i wrzeniem bełkocą —
A taki łoskot wkoło się rozlega,
A taka straszna wieść po kraju biega
O duchach, które tam się dręczą na dnie:
Że żaden Arab, chociaż w boju śmiały,
Za skarby świata, skoro mrok zapadnie,
Nie zbliży łodzi do téj Gwebrów skały. —

Od strony lądu, te na szczycie wieże,
Co je czas, zda się, jak swój pomnik strzeże;
Od reszty świata, od ludzkiéj napaści,
Dzieli szeroko rów strasznéj przepaści,
Tak niezgłębionéj, tak dzikiéj, tak ciemnéj,
Że zda się bramą, zkąd piekielne duchy
Wychodzą na świat z otchłani podziemnéj.
Jako echo gromów, huk się tylko głuchy
Wznosi z jéj głębi: — lecz nie dójrzéć okiem,
Czy to jest woda, co w łożu głębokiém
Szumi wezbrana; czy gdzie w łonie ziemi
Ogień tak huczy z wichry podziemnemi:
Bo znać, że kiedyś w czasie zapomnianym,
Cała się góra paliła wulkanem[18].

Lecz choć wiek dawny, gdy z jéj wzniosłych szczytów,
Z owych jéj świątyń — których same szczęty
Cześć budzą jeszcze: — śród niebios błękitów,
Wieczny jak słońce, pałał ogień święty;
Choć go kapłani i wierni czciciele,
Krwią swą i łzami zaleli w popiele:
Znowu — o! cudo niepojętéj mocy! —
Z gruzów tych Iran codzień widzi zdala,
Jak w dzień słup dymu, a słup ognia w nocy,
Wzbija się w niebo: — bo któż go zapala?

Tam Hafed resztę odważnych w Iranie,
Przed Muzułmanów zemstą uprowadził.
„Witam was — wołał — wy dzikie otchłanie!
„Choćby w was Eblis tron piekieł osadził,
„Wy rajem temu, kto w waszym pomroku,
„Ujdzie niewoli i wroga widoku!“ —
Rzekł, i po ciasnéj, po jedynéj drodze,
Którą znał tylko on i jego wodze,
Po wątłym moście nad głębią jaskini,
Przeszedł ją z braćmi, i wszedł do świątyni.

„To miejsce, bracia! jedno nam zostało,
„Gdzie możem umrzeć, i zapłakać śmiało.
„Łez naszych widzieć wzrok nie będzie wroga,
„Ani z nich jego urągać pochlebce!
„Tu możem umrzeć: — tu zuchwała noga
„Muzułmanina naszych ciał nie zdepce!
„A choć konając obaczym, jak sępy
„O skały na nas ostrzą dziób swój tępy;

„Chociaż czuć będziem, jak z nas ząb tygrysa,
„Albo hyena ciepłą krew wysysa:
„Cieszyć się będziem śród saméj rozpaczy,
„Że jéj w nas tutaj Arab nie zobaczy.“ —

Tak mówił Hafed — a wtém ogień święty,
Co na ołtarzu sam przed chwilą wzniecił,
Jakby tajemnym tchem duchów rozdęty,
Wzmógł się w téj chwili, i twarz mu oświecił.

„Stało się!“ — kończył — co dłoń ludzka może,
„Myśmy zrobili w obronie Iranu.
„Lecz gdy sam Iran, w spodlonéj pokorze,
„Chce nieść hołd obcym i bogom, i panu:
„Jeśli ci nawet — ci, których krew sama
„Zwaćby powinna w ślady wielkich ojców,
„Synowie plemion Zala i Rustama[19],
„Cześć widzą w pętach bisurmańskich zbójców;
„Albo — o! hańbo! — gdy Mitry ołtarze
„Zalały świeżo krwi kapłańskiéj rzeki,
„Oni, bezwstydni, padają na twarze
„Przed ołtarzami oszukańca z Mekki!…
„Niech więc przed wrogiem Iran gnie kolano,
„Do całowania stóp jego niech drze się,
„Aż więzy jego tak sprośne się staną,
„Że najpodlejszy ich dłużéj nie zniesie.

„Aż wstyd, na który tak długo nie dbali,
„Do rdzeni wewnątrz ich dusze przepali;
„Aż łzy, gdy nawet i płakać zakażą,
„Połknione, pierś ich trucizną zarażą…
„Wtedy — ha! wtedy znajdą się obrońce —
„Z burzy i z nocy odradza się słońce! —
„Lecz dziś, o! bracia! zostaliśmy sami,
„Których dusz podłość, ni zdrada nie plami.
„Miejsc tych Araba tchnienie nie skalało:
„Tu więc zostańmy! — a choć nas tak mało,
„Choć nam z ran jeszcze płynie krew gorąca —
„Dość nam krwi jeszcze na zemstę zostanie!
„Pójdziem, jak dziki lampart na Libanie[20],
„Czyhać na zbójców po zachodzie słońca,
„I na kark z góry wskoczym niespodzianie!
„A gdy się miecz nasz na ich czaszkach złamie,
„Gdy już od rzezi omdleje nam ramię,
„I dalszéj pomsty nie znajdziem sposobu:
„Wtedy, zmuszeni Bogu ją zostawić,
„Wrócim tu sami do wolnego grobu,
„Umrzeć za Iran — nie mogąc go zbawić!“ —

Rzekł — wszystkim wodzom łzy z oczu wytrysły,
Wszystkie ich miecze w powietrzu zabłysły,
Wszystkie skłonili ku gruzom ołtarza. —
Choć wkoło tylko pustka i zniszczenie,
Choć sam gruz nawet upadkiem zagraża.
A ze ścian między rozpadłe kamienie

Bluszcz tylko zwisa, lub chwast szumi suchy:
Tu, gdzie najświeższe owoce i kwiaty
Lud niósł w ofierze, gdy niemi przed laty
Mag żywił przodków wędrujące duchy[21]; —
Choć teraz pusto — gdzie kapłanów rzędy,
Świąteczne niegdyś sprawując obrzędy,
Siały dym wonny z kadzielnicy brzękiem; —
Choć teraz głucho — gdzie hymnów tysiące
Witało codzień odrodzone słońce,
I obraz jego grał cudownym dźwiękiem[22]; —
Lecz Bóg ich dawnéj nie stracił potęgi,
Jak słuchał ojców, i synów usłyszy —
Gdy miecz podniósłszy, w imię towarzyszy,
Wódz wyrzekł słowo najświętszéj przysięgi:
Że się pomściwszy czci i krzywdy bratniéj,
Tu wrócą umrzeć, i pożegnać słońce. —
Oni! ostatni ojczyzny obrońce,
Umrzeć na gruzach świątyni ostatniéj!…

O! wielkie dusze! godne łez Anioła,
Łez uwielbienia i żalu, któremi —
Oni nie wiedzą — że śród wrogów koła
Aniół-dziewica płakała nad niemi!
O! piękna duszo! w któréj miłość budzi
Tak tkliwą litość na cierpienia ludzi!

Życie jéj dotąd, bez trosk i bez grzechu,
Nakształt spokojnéj jasnych wód przezroczy,
Drzemało w niebios błękitnym uśmiechu:
Aż w nie swój miłość talizman uroczy
Rzuciła z góry, i wkrąg coraz daléj
Rozwiodła drżenie poruszonéj fali.

Niegdyś, Emirze! twa córka spokojna,
Choć wkoło wrzały pożoga i wojna,
Jedna w tym kraju z wesołém obliczem,
Żyła nie myśląc, nie wiedząc o niczém:
Jako na polu bitw perska lilija,
Gdy krew wkoło niéj płynie strumieniami,
Kwiat jéj tém bieléj ku niebu się wzbija,
Aż i jéj saméj kropla krwi nie splami. —
Niegdyś szczeliwa, że cię los ocalił,
Nie czując innéj trwogi ni boleści,
Gdyś się po bitwach z krwi rozlanéj chwalił,
Nie słysząc, dzikich słuchała powieści.
Sam nieraz myślą dręczony bolesną,
Lub chodząc szybko w zapalczywym gniewie,
Sam nieraz kląłeś wesołość niewczesną,
Co się w jéj słodkim ożywała śpiewie:

Jak arfa w jasnéj cherubina ręce,
Któréj głos w piekle słyszą potępieńce. —
Dzisiaj! — o! gorzki słodkich uczuć skutek!
Straszne nieszczęsnéj miłości męczeństwo! —
Jéj dusza — płomień; jéj spojrzenie — smutek,
Ach! a myśl o nim — rozpacz i szaleństwo! —
Słuch jéj brzmi dotąd słowami strasznemi:
„Przez miłość dla mnie, zapłacz nad wszystkiemi!“ —
I gdy nieszczęsna każdego poranku,
O ległych w bitwie wczorajszéj usłyszy,
Nie śmiąc, nie mogąc spytać o kochanku,
Płacze go w każdym z jego towarzyszy.
Nie ujrzy miecza, ni włóczni błyszczącéj,
By się nie zdało, że krew jego na niéj;
Nie ujrzy strzały w powietrzu lecącéj,
By nie zadrżała, że pierś jego zrani.
Żadna ją siła na świecie nie skłoni,
Gdy się jéj ojciec uzbraja do bitwy,
By mu jak dawniéj, z cichemi modlitwy,
Miecz ciężki z własnéj podawała dłoni.
I gdyby nie ta czarnych dusz ślepota,
Co jak mgła z bagnisk powstaje nad niemi,
By się szlachetne uczucia i cnota
Mogły bezpieczniéj ukazać na ziemi:
Gdyby ta jego nie zaćmiła wzroku,
Wracając z boju, obaczyłby snadnie,
Że się w tém dzikiém, obłąkaném oku,
Że się w téj twarzy, co tak drga i bladnie,
Jakby się śmierci lękała widoku:
Że się w tych słowach plączących bezładnie,

Straszliwa zmiana jéj duszy objawia; —
I zgadłby może — bo i któż nie zgadnie,
Że taka zmianę miłość tylko sprawia? —

Nie owa miłość, pogodna, młodzieńcza,
Co tchnie rozkoszą i weselem bawi;
Co gdy się wzajem na ziemi zaręczą,
Ludzie ja chwalą, a Bóg błogosławi.
Nie owa miłość, co od lat dziecinnych
Wzrosła i kwitnie pod rodziców okiem,
I wszystkich uczuć najsłodszych — rodzinnych,
Urok, z swym własnym złączyła urokiem; —
Nie takie, Hildo! są twoje płomienie!
Żywiół ich, rozpacz i wieczne milczenie. —
Bo twe nadzieje, straszne ci jak grzechy;
Bo łzy twe, łzami zgryzot, nie pociechy.
Namiętność twoja, jak skarb źle zebrany,
Co pod zaklęciem w ziemi zakopany,
Grobowym ogniem błyszczy tylko w nocy;
Jak to bożyszcze czarnoksięzkiéj mocy,
Któremu czciciel nim cześć złoży własną,
Czeka, aż wszyscy prawowierni zasną!

Siedem już nocy okrywało morze,
Jak łódź jéj Gwebra w mgle dalekiéj znikła:
Lecz ona co noc o téj saméj porze,
Idzie na ganek, gdzie z nim bawić zwykła,
I we łzach czuwa do świtu, i czeka,
Czy go jak dawniéj nie ujrzy zdaleka. —

Lecz próżno czeka, próżno się spodziewa,
I bystrém okiem po przestrzeni wodzi,
Próżno się modli, i łzami zalewa —
Nie ma i nie ma pożądanéj łodzi!
Gdzie niegdzie tylko między dzikie skały
Nietoperz mignie, lub krwią ociężały
Sęp załopoce; — gdzie niegdzie śród ciszy,
Z głębi puszczyka zabrzmi śpiew grobowy,
W cieniach przepaści błysną oczy sowy, —
Oto jest wszystko, co widzi i słyszy.

Ósmy dzień błysnął; — Al-Hassana czoło
I oczy radość niezwykła rozżarza;
Usta mu nawet śmieją się wesoło. —
Komuż to jakie nieszczęście zagraża? —
Bo fal Herkendu iskrzenie się w burzy[23],
Kiedy je wicher przewraca aż do dna,
Nie pewniéj zgubę i rozbicia wróży,
Jak jego uśmiech, albo twarz pogodna!

„Zbudź się, wstań, córko! — Kerna już zabrzmiała[24],
„Głos-by jéj zmarłych obudził z pod ziemi,
„A ty śpisz jeszcze! — Wstań! byś powitała
„Dzień, co mię laury okryje nowemi,

„Dzień, co mię wsławi i zbawi na wieki!
„Bo nim na niebie świt zabłyśnie nowy,
„Morze zrumienią krwi pogańskiéj rzeki,
„A na pal wbite ręce, serca, głowy…
„Ha! sam téj może pociechy dostąpię,
„Że miecz, dłoń moja, w krwi się jego skąpie!“ —
— „W krwi Jego!„— nagłym powtórzyła krzykiem —
Bo dla niéj tylko On jeden na świecie;
Bo myśleć więcéj nie umie o nikim! —
— „Tak, tak jest, Hildo! — ciesz się, lube dziecię!
„Mimo skał swoich i jaskiń, téj nocy
„Bezbożnik Hafed będzie w mojéj mocy! —
„Dzięki niech będą Prorokowi świętych!
„W moc go nam daje złota kiesa błaha;
„Inaczéj twierdze i złość tych przeklętych
„Mogłyby długo urągać z Allaha!…
„On to — poganin! co moję tu drogę
„Usłał stosami ciał mych wojowników;
„On to — syn piekła! co nawet był trwogę
„Rzucił przez czary wpośród moich szyków!…
„Ha! dzisiaj dozna, jak głęboko mogę
„Wpędzić żelazo w serca buntowników,
„Kiedy mi dobra zdarzy się pogoda,
„Gdy zemsta natchnie, a Bóg siły doda! —
„Wielki Proroku! na hełm Al-Mawasza[25],
„Co w bitwach zdobił twoję skroń zwyciezką,

„Klnę się przed tobą: — gdy dziś zemsta nasza,
„Twych i mych wrogów nasyci się klęską:
„Za każdą kroplę krwi, co po méj ręce,
„Co po mym mieczu z ich piersi popłynie,
„Z min perskich kamień najdroższy poświęcę,
„Na twych ołtarzach w Mecce i Medynie!… —
„Nieba! ty mdlejesz! — córko! dziecię moje!…
„Jak blade usta! jak szkliste spójrzenie! —
„Nie! nie dla ciebie, widzę, krew i boje!
„Żyć ci, jak żyłaś, w spokojnym Jemenie[26]! —
„Anibym słabéj płci twéj nie wystawił,
„Żebyś się miała trwożyć krwi widokiem,
„Gdybym nie myślał, że za każdym krokiem
„Tryumf mój tylko będzie wzrok twój bawił. —
„Ja byłem pewny — i na to cię wziąłem —
„Że Pers pokorném uderzy mi czołem,
„Że się przed tobą, jak bóztwem pokłoni,
„Że cię te hołdy ucieszą — a oni! —
„Bezbożne plemię! — wzięli się do broni! —
„Lecz się uspokój! — wiatr, co teraz wionie,
„Chłodząc twe usta spalone i skronie,
„Wnet żagle twego powrotu rozwinie;
„I nim krew wrogów co w nocy popłynie,
„Skrzepnie na skałach, albo wsiąknie w ziemię,
„Spoczniesz bezpieczna w rodzinnym haremie!“ —

Groźby Emira nie daremne były. —
Na świętéj górze, gdy oczy Hafeda

Z dumą ostatnich braci swych liczyły,
Mógłże on myśleć, że go z nich kto przeda? —
Lecz ach! był Gweber, co swą duszę zmazał,
Odstepca braci, ojczyzny, i wiary;
Gweber, co drogę Arabom pokazał,
Ów most tajemny nad głębią pieczary,
Ostatnią twierdzę, i ufność ostatnich
Obrońców wiary, mścicieli krzywd bratnich!

Śród nich raz walcząc z Arabami śmiało,
Przemożon liczbą i okryty blizny,
Został na polu — lecz nie umarł z chwałą;
Słońce, co jego grób oświecać miało,
Widzi go jeńcem — i zdrajcą ojczyzny! —
I gdy się bracia, co zdołali wrócić,
Nad stratą jego nie przestają smucić;
Albo o jego rozmawiając chwale,
Nadzieją zemsty wspólne koją żale:
On żył — i rękę po złoto wyciągał,
Przedał krew braci, i słońcu urastał.

O! gdzież są słowa na przeklęcie zdrady!
Co jak zaraza z piekieł wyzioniona,
Padnie na mężnych odwagę i rady,
Pomięsza serca, i zemdli ramiona?
Gdzie godna kara nędznika — zbrodniarza,
Co kupcząc przyszłém zbawieniem i cnotą,

Bluźni na stopniach cudzego ołtarza,
Krew braci swoich przedawszy za złoto? —
O! niech dlań zdrada będzie karą zdrady!
Niech jéj gorzkiemi zaprawiony jady,
Zdrój życia łzami do ust mu się leje!
Niech sen jak zdrajca odbiegnie od łoża!
Niech jego radość, pociechy, nadzieje,
Jako owoce Umarłego Morza[27],
Łudząc wzrok chciwy i piersi spragnione,
W ustach się w popiół rozsypią jak one!
Niechaj się w zbrodni uporem zatwardzi,
Niech się nim dzieci i rodzice brzydzą,
Niech go przyjaciel — nie! — sam wróg niech wzgardzi,
A z nędzy jego najpodlejsi szydzą!
Niech po pustyniach błądzi bez ochłody,
Niech przed nim słońce łudzącemi blaski
Mami go wiecznie morzem świeżéj wody,
A on niech coraz brnie w gorętsze piaski[28]!

A gdy w rozpaczy końca mąk zażąda,
I sam się musi dobić ręką wściekłą:
Spraw, o! Proroku! niech na raj spogląda,
A sam niech wiecznie — wiecznie cierpi piekło! —

KONIEC PIEŚNI DRUGIÉJ.
PIEŚŃ TRZECIA.

Dzień blizki końca: — czarny i ponury
Blask morskiéj wody, choć leży uśpiona,
Wyżéj i niżéj nad nią mgły i chmury
Wiszą jak niebios podarta zasłona:
A każda tylko lub nawałność wróży,
Lub zda się szczątkiem przeminionéj burzy. —
Te z nich rozwiane po niebieskich sklepach,
Jak końskie grzywy od wichru na stepach;
Te w czarnych klubach tocząc się nad ziemią,
Zdają się pysznić, że w nich gromy drzemią;
I wszędzie tylko widać na przestworzu,
Tu obłok wstaje, a tam tonie w morzu.
Rzekłbyś, że burza straszna, niedaleka,
Chmur już matczyne rozszarpawszy łono,
Z piorunném jeszcze narodzeniem czeka,
Aż się zuchwałość jakiego człowieka
Odważy puścić na wodę uśpioną. —

Na brzegu jeszcze wszystko w martwéj ciszy,
Strasznéj — straszniejszéj niż huk nawałnicy.
Najstarszy majtek zwołał towarzyszy,
By mocniéj łodzie przywiązać do brzegu;
Krzyk dziki ptastwa słychać w okolicy,
Gdy z morza w stadach, lub długim szeregu,
Leci, po skalach szukając zachrony.
W porcie już nieraz sternik doświadczony
Wstrzymał przybory; i wątpliwém okiem
Tocząc po niebie w dumaniu głebokiém,
Na nowy rozkaz zdał się czekać jeszcze.

Tak wszystko było groźne i złowieszcze,
Jak dola twoja, Arabska dziewico!
Gdy się z bezpieczną rozstawszy kotwicą,
Łódź twoja z portu szybkim poszła biegiem. —
Nikt cię nie żegnał: — ni muzyki dźwięki[29],
Ni przyjaciele stojący nad brzegiem,
Coby ci głosem, lub skinieniem ręki,
Choć już nie widzisz, ni słyszysz w oddali,
Jeszcze ostatnie pożegnanie słali! —
Nikt cię nie żegnał — nie było nikogo.
Łódź twa samotna poszła dziką drogą,
Cicho, jak barka korsarzy w złym celu,
Przez straszna Bramę-Łez Babel-Mandelu[30].

Gdzież był Al-Hassan, ów straszny bicz Boży?
Czyż ni na chwilę innych prac nie złoży,
By dziecię swoje w drogę błogosławił? —
Nie! — on samotny, zamknięty w haremie,
To zwąc Proroka, to klnąc Gwebrów plemię,
Blizkiéj ich rzezi obrazem się bawił:
Z rozkoszą sępa, gdy w stepach bez końca,
Przez dzień za błędną goniąc karawaną,
Zwietrzy, że zaraz po zachodzie słońca
Świeże z niéj trupy na żer mu zostaną[31].
Podczas gdy jego córka nieszczęśliwa,
Płacząc od brzegów Iranu odpływa,
Jako gołąbka śnieżna Babilonu[32],
Co lecąc z wieścią nowych zwycięztw plonu,
Choć ja z rąk krwawych zwycięzcy puszczali,
Żadna krwi skaza białych piór nie kali.

Lecz czyż nadzieja rodzinnego kraju
Żadną jéj serca pociechą nie darzy? —

Tam wśród wonnego akacyi gaju,
Co tyle razy we snach jéj się marzy,
Błądzić znów będzie; — tam, gdy się zatrzyma
Na łąkach pełnych i róż i lilii,
Przyjdą się głaskać z jasnemi oczyma
Młode gazelki, z dzwonkami na szyi! —
Tam różnopióre, w napowietrznych klatkach,
Ptaki ją przyjmą dawnemi piosenki;
Tam całe w złotych oplecione siatkach
Rybki na dzwonek przybiegną do ręki[33]!
Tam znów, gdy zgaśnie dnia światło gorące,
Będzie samotna w chłodniku z jaźminów,
Liczyć to gwiazdy coraz się mnożące,
To swój różaniec z pereł i rubinów! —
Ach! czyż te niegdyś tak miłe uciechy,
Żadnéj dziś sercu nie sprawią pociechy? —
Nie! — ona smutna, od sług swych zdaleka,
Siedzi i duma — jak gdyby już wsobie
Czuła chłód straszny losu, co ją czeka.
Siedzi i duma — piękna w swéj żałobie,
Jak smutny Aniół na świętego grobie.

I niepamiętna na chmury i wały —
Na Gwebrów tylko ponadbrzeżną górę,

Któréj cień właśnie jéj żagle mijały,
Oczy i myśli zwróciła ponure. —
Dzisiaj tam jeszcze — o! straszny obrazie!
Z gór strumieniami popłynie krew wrząca,
I dymić będzie na wrogów żelazie,
Jako ostatnie kadzidło dla słońca!
I on tam może!… — „O! strzeż go od zguby,
„Strzeż go, Allahu!“ — zawoła w rozpaczy. —
„Mój nieznajomy! mój drogi! mój luby!
„Tyś wróg nasz, Gweber! — lecz co mi to znaczy?
„Co mi twe imię? — gdy między wszystkiemi,
„Tyś mi najwyższy, najmilszy na ziemi! —
„Wielki Allahu! gdy to gniew twój wzrusza,
„Każ, niech mię zaraz to morze pogrzebie,
„Wprzód niźli moja obłąkana dusza
„Zapomni ojca, i wiary, i ciebie! —
„Ratuj mię, ratuj! — wszak znasz serce moje,
„Wiész, jak go kocha; widzisz, jak się boję,
„Aby dla niego Nieba się nie zrzekło:
„Bo raj bez niego, straszny mi jak piekło!“ —

Tak się modliła padłszy na kolana —
Wzniesione oczy, i dłoń załamana.
I choć jéj usta, w dzikiem uniesieniu,
Grzeszą rozpaczą; choć z Niebem się swarzy: —
Niebieski promień jaśnieje w spójrzeniu,
Niebieska świętość oddycha z jéj twarzy!
Bo taka dusza — choć zbłądzi w pomroku,
Jak Aniół we mgle, nie zmieni postaci;

Jak promień słońca, złamany w potoku,
Choć zboczy z nurtem — jasności nie traci. —

Lecz tak się w myślach głębokich ponurza,
Że choć się niebo zaćmiło jak nocą,
Ona nie widzi; — choć gwałtowna burza,
I przeraźliwy wicher z wściekłą mocą
Ciska okrętem: — nic to jéj nie wzrusza.
Nawet ów hałas tak nagły, tak dziki,
Co nad jéj głową huk gromów zagłusza:
Te szczęki mieczów, stąpania, i krzyki…
Ona nie słyszy. — A wtém jednym razem,
Okręt zaskrzypiał, zatrzeszczał tak nagle,
Jak gdyby pokład, i maszty, i żagle,
Jęknęły ciężkim przywalone głazem,
Śród wrzasku majtków, i jęków rozpaczy! —
Straszliwy łoskot! — Nieba! cóż on znaczy? —
Nie głos to burzy — choć niebo i morze
Grzmią jak grom jeden! — „O! przebacz mi, Boże!
„Przebacz mi!“ — Hilda krzyknęła — i zbladła,
Jakby szła stanąć przed sędziego tronem,
Wpół martwych dziewic otoczona gronem,
Podnosząc ręce, na kolana padła:
„Allah! twa litość nad nami niech świeci!“ —
A wtém znów z góry, raz drugi i trzeci
Skrzyp się powtórzył — zapadły się deski,
Jakby je piorun roztrzaskał niebieski,
I pokład runął. — O! straszny widoku!
Krew, woda, trupy, i ludzie w natłoku,

Spadają, walczą — ci zemdloną dłonią,
Jeszcze znać życia i łodzi swéj bronią;
Tamci z okrzykiem: „Za Iran i Boga!“
Znać już zwycięzcy, zabijają wroga. —

Jakiż stróż-Aniół strzegł wtedy jéj życia?
Czyja dłoń nad nią czuwając statecznie,
Z pośrodka szaleństw rzezi i rozbicia,
Zemdloną martwą, uniosła bezpiecznie?
Ona niepomni; — nagłe zimno dreszczu
Pierś jéj ścisnęło — i blada leżała,
Śród krwi i ruin, jak lilija biała,
Zwiędła w wulkanów płomienistym deszczu. —
Lecz ach! straszliwe obrazy i krzyki,
Co tkwią w pamięci jak sen jaki dziki!
Runący pokład — na deskach zachwianych
Walczące tłumy! — i wyżéj u góry,
Podarte szmaty żaglów krwią zbryzganych
Miotane wiatrem! — i ciemność, i chmury!
I błyski gromów, i miganie stali,
I szczęk oręża, i ryk morskiéj fali!…
Rzekłbyś, że cała natura się wściekła,
A rozdąsanych żywiołów szaleństwo
Z człowiekiem w gniewie walczy o pierwszeństwo —
Tak wrzało morze — tak krew ludzka ciekła!

Raz tylko — Allah! — sen-że to niebieski,
Czy prawda była? — raz jednak się zdało,
Nim przed oczyma wszystko pociemniało,
Że nad przepaścią łamiącéj się deski,

Ujrzała postać duszy swój Anioła;
Że wtenczas nawet — miłości złudzenia! —
We mgłach, śród burzy, nad sceną zniszczenia,
Świecił pogodnym blaskiem swego czoła,
Jak w pośród niebios burzliwych obwodu
Gwiazda Egiptu: co pała tak jasno,
Nieznana ludziom Białych Wysp Zachodu[34],
Że przy niéj drugie jak przy słońcu gasną!
Byłoż to tylko przywidzenie, mara? —
Krzyk skonał w ustach — w oczach jakaś szara
Noc się rozwlekła; mdłość członki owładła —
Nie pomni więcéj — bez życia upadła. —

O! jak uroczy jest uśmiech pogody,
Jak luba cisza, gdy szturm już przewionie,
I głośne wichrów umilkną niezgody:
A rozjaśnione niebiosa i wody
Znów miłe słońce piastują na łonie!
Cała natura, tak piękna, tak świeża,
Zda się w téj chwili na nowo rozwija,
A niebo tęczą łaski i przymierza
Do snu zwaśnione żywioły spowija.
Kwiaty wróconą lubując się ciszą,
Lekko się z wiatrem łagodnym kołyszą,
I świeżéj woni balsam tchną w niebiosa.
Na liściach deszczu burzliwego rosa,

Jako ów kamień spadły w nawałnicy,
Tli zda się ogniem gromów błyskawicy[35].
Tysiąc wietrzyków z murawą się pieści,
Tysiąc wietrzyków po liściach szeleści,
A każdy zda się innego stróż zioła,
Jego woń tylko roznosi dokoła.
A całe niebo blaskiem się uśmiécha,
A cała ziemia wonnością oddycha,
A całe morze usypia, ucicha —
Fale się tylko gdzie niegdzie podnoszą,
Jak upojone miłości rozkoszą
Piersi kochanki — gdy za lubym wzdycha!

Taka nad światem godzina wesoła
Świeciła wtenczas — świat w takiéj był ciszy:
Gdy Hilda z mdłości ockniona — dokoła
Nic, oprócz wody pluskania nie słyszy,
Co o brzeg łodzi bijąc zamiast wiosła,
Zlekka ją daléj po głębinie niosła. —

Lecz gdzież jest ona? — patrzy obłąkana —
Jestże to barka, co ją dzisiaj z rana
We łzach uniosłszy od Perskiego brzegu,
Szybkie delfiny wyścigała w biegu? —

Wszystko jéj tutaj nowe i nieznane. —
Gdzież jest jéj łoże jedwabiem ustane,
I nad niém namiot z kaszmirskiéj purpury?
Gdzie są dziewice, co strusiemi pióry
Powinny we śnie ochładzać jéj czoło? —
Gdzie są? — z przestrachem spojrzała wokoło.
Łódź z twardéj sosny ciosana po prostu;
Łożem, jéj zbite dwie deski pomostu,
Grubo wojenną nasłane odzieżą.
Nad głową na krzyż trzy włócznie się jeżą,
Na nich skórzane pasy rozwieszone,
Cieniem od słońca służą za zasłonę. —
Przy sterze tylko, widać, ludzie zbrojni
Odpoczywają leżąc na pokładzie;
Krwawe ich ręce, ich szaty w nieładzie;
Smutni na twarzach — lecz wszyscy spokojni,
Znać że na dzisiaj pracy dokonali. —
Jedni po cichu prowadząc rozmowy,
Coraz to ku niéj rzucą wzrok surowy;
Ów marząc patrzy po dalekiéj fali;
Ów niedzielący wczasów towarzyszy,
Klnąc na wpół głośno napowietrznéj ciszy,
Z gniewem na wiosła nieczynne spogląda,
Jak gdyby użyć ich nie śmiał — choć żąda. —

Nieszczęsna Hildo! niech cię Allah broni! —
W całym orszaku tych majtków-żołnierzy,
Nie znać Arabskiéj broni, ni odzieży,
Zawojów nawet nie widać na skroni! —

Cała ich odzież, są żółte kaftany[36]
Barwa to Gwebrów! — jak pożarów łuna
Straszna Arabom; — każdy w nią ubrany,
Każdy wpół ciała nosi pas skórzany,
I czarny kołpak z tatarskiego runa. —
Tak! — drżyj nieszczęsna! — nikt ci wsparcia nie da —
A to są Gwebry — tyś w mocy Hafeda! —

Ach! na to imię nadzieja jéj znikła. —
On, wróg jéj wiary, jéj ojca, jéj rodu!
Postrach jéj ziomków! — on, co go od młodu
Tak nienawidzieć i bać się nawykła
Jak syna piekieł: co przez nie nadany
Wzrostem tak strasznym, spójrzeniem tak srogiém,
By wszędzie wierne niszczcząc Muzułmany,
Rzucał cień miedzy człowiekiem i Bogiem!…
Dziś w mocy jego!… — wkoło dzika tłuszcza,
Co krwi żadnego z brańców nie przepuszcza,
Cóż krwi jéj ojca — krwi ciemieżyciela? —

Biada ci Hildo! — Lecz cóż ją ośmiela?
Jakaż myśl nagła, lotem błyskawicy,
Pierś jéj przenikła i błyszczy w źrenicy —
Gdy śmiało, bystro tłum dziki przegląda?
Tak, że najśmielsi nawet wojownicy,
Spuścili oczy przed wzrokiem dziewicy,
Jak gdyby zgadli — kogo ujrzeć żąda. —

Próżne żądanie! — nie ma go! — przepadło
To tak krzepiące jéj duszę widziadło,
Co błysło tylko, jak ów sen uroczy,
Co przez dzień łzami zmordowane oczy
Na chwilę drogą postacią omami:
Obraz tęczowy, pół w świetle, pół w cieniu,
Co na tle duszy, w smutku lub uśpieniu,
Promień miłości maluje przed nami! —
Próżne żądanie! — lecz skoro ujrzano,
Że ze snu oczy i głowę podniosła,
Wnet, jakby tylko na znak jéj czekano,
Cała się rzesza rzuciła do wiosła;
Morze wkrąg białą okryło się pianą,
I wre pod łodzią — lecz gdzież łódź ich niosła? —
Spójrzała Hilda — o! straszne zjawisko!
To skała Gwebrów! — już blizko, już blizko! —
Oni wprost pędzą, gdzie zamiast przystani,
Czerni się paszcza podziemnéj otchłani. —
Wzrok się jéj zaćmił — zamknęła powieki. —
Niegdyś, bezpieczna z okien swego gmachu
W tę stronę spójrzeć nie mogła bez strachu,
Gdzie wieczne wrogi Jemenu i Mekki,
Leżą ukryci po skałach i grotach,
Jak skorpiony w zatrutych swych splotach. —
Cóż teraz? — czyjéj zawezwie opieki? —

Z brzegów, słoneczną świecących pogodą,
Pod jasném niebem, po nad jasną wodą,

Ta jedna tylko przepaścista góra,
Mroczy się ciemna, groźna i ponura;
Nad czołem tylko jeden kłąb obłoku,
Jak krew od słońca czerwono jaśnieje,
Rzekłbyś, rozwita chorągiew wyroku
Wskazuje miejsce, gdzie się krew poleje. —

Gdyby Jéj myśli nie zmięszała trwoga,
Gdyby spójrzała — w téjby nawet porze
Dziwić się mogła, jak się ludzka noga
Na wierzch téj skały tędy dostać może?
Bo dotąd Arab wie tylko że na nią
Jedna jest droga — przez most nad otchłanią. —
Lecz ach! jéj myśli! — gdy nagły pęd wiru
Porwał łódź, skręcił, i niesie bez stéru,
Wprost, gdzie z łoskotem piorunów tysiąca,
Co chwila głośniéj wre fala hucząca.
„Pospuszczać maszty! pozapalać głównie!
„Prędko!“ — głos groźny zawołał z pośpiechem. —
Runęły maszty z przeraźliwém echem,
Błysnęły światła — a fala gwałtownie
Zatrząsłszy łodzią i wzniósłszy do góry,
Pchnęła ją w paszczę otchłani ponuréj,
Czarnéj jak brama, przez którą z ohydą,
Po strasznym sądzie, potępieńcy idą.

Choć z łodzi świecą głównią i pochodnią,
Blask ich czerwony nie dosięga daléj,
Jak piérwsze kręgi na tle czarnéj fali,
Co wre dokoła i pieni się pod nią.

Płynęli cicho — każdy bez oddechu,
Jakby oniemiał śród tego chaosu,
Śród tego mroku — gdzie nawet dźwięk głosu
Zdaje się mrocznym — i w dzikiém skał echu
Brzmi powtórzony wzdłuż sklepionych ciemnic,
Jak straszny poszept grobowych tajemnic.
Nagle łódź w biegu wstrzymała się sama —
Wstecz ją cofnęły fale zapienione;
Znać niewidoma odparła je tama,
Że nurt swój w inną obracają stronę:
I trzeba było naprzeć wszystkie wiosła,
By wód gwałtowność łodzi nie uniosła. —

Lecz co za echo? — Ktoś widać zuchwały
Z łodzi przez wodę skoczył między skały:
Dźwięki żelaza o głaz zabrzęczały,
I już do brzegu przykuta łańcuchem,
Drga łódź bezpieczna konwulsyjnym ruchem.
I w téjże chwili, jako słup promienny,
Smugiem od góry błysnął promień dzienny.
Lecz nim dziewica dójrzała lub zgadła,
Zkąd i którędy ta jasność się wkradła,
Dłoń czyjąś cudzą uczuła na skroni:
I wprzód nim krzyknie, wprzód nim się uchroni,
Oczy jéj gęsta zakryła zasłona. —
O! straszna chwilo! — przeczucia ponure!
Gdy ją wraz z łożem wzniósłszy na ramiona,
Ktoś wydał hasło — i poszli pod górę. —

O! blasku dzienny! jasności słoneczna!
Ileż pociechy, szczęścia w twym promieniu!
Oglądać codzień, i czuć je we tchnieniu,
Jest rozkosz życia tak miła, stateczna,
Że choćby wszystkie nadzieje zmyliły,
Siedzieć na słońcu, i patrzeć po niebie,
Człowieku! dość już byłoby dla ciebie,
Abyś się ciemnéj obawiał mogiły!
Tak Hilda, chociaż nie widzi i nie wie
Gdzie ją prowadzi niebezpieczna droga:
Ledwie dzień w ciepłym uczuła powiewie,
Wnet w niéj nadzieją rozświtała trwoga,
Wnet przypomniała kochanka — i Boga!

Krótka pociecha! bo droga ich znowu
Spada w głąb zimną mrocznego parowu. —
Tchnie wkoło wilgoć podziemnego zmierzchu,
Trzeszczą gałęzie, szeleści liść suchy,
A tu i ówdzie, z gór kamiennych wierzchu
Głaz spadający szerzy łoskot głuchy.
Echem tém zbudzon lampart wygłodniały,
Myśli że przemknął kozieł, albo łani,
I długo słychać, jak ze skał na skały
Skacząc, za głazem goni w głąb otchłani.
I znowu cicho — nim znowu gdzie zdala
Zabrzmi płaczliwe szczekanie szakala,
Albo hyena zawyje ponuro. —
Szum tylko wody wciąż słychać w głębinie,
Co gdzieś w przepaściach niedójrzana płynie,
Jak owa Czarna rzeka, po nad którą
Stoi Most Śmierci, otoczony chmurą.

Wszystko tu dzikie, okropne — a przecie,
Choć miejsc straszniejszych nie znaleźć na świecie,
Ujrzeć je, dla niéj byłoby pociechą:
Zgrozaby sama ulżyła bojaźni.
Bo cóż wyrówna strachom wyobraźni,
Rzuconéj w ciemność — gdzie takie brzmi echo? —

Zadrżała nagle — Czy ją sen znów myli?
Czy strach obłąkał? — Nie! — słyszy w téj chwili
Głos cichy, miły, jak arfa cheruba:
„Twój Gweber z tobą! nie bój się, o! lubal“ —
Nie! ona nie śpi — czuje całą sobą
Ten głos, te słowa: „twój Gweber jest z tobą!“—
To był głos jego! — dotąd pierś i uszy
Brzmią jego echem; — nie! sen jéj nie łudził! —
Czyjżby głos inny tak trafił do duszy,
Takie w jéj sercu wzruszenie obudził? —
Ach! prędzéj róża najmłodsza śród krzewu
Weźmie szmer wiatru za pieśni słowicze,
Lub na głos ptaka gminniejszego śpiewu
Rumiane z pączka wychyli oblicze,
Niźli się miłość, w uniesienia chwili,
Cudzém westchnieniem lub głosem omyli!

Lecz choć się dusza marzeniem uśmiécha:
Że on jest przy niéj, że on patrzy na nią,
Że jego tchnieniem i ona oddycha,
Że ją dłoń jego wstrzyma nad otchłanią:
Znowu na straszne wspomnienie niewoli
Nowa jéj myśli ogarnęła trwoga. —

Bo ach! czyż Hafed okrutny pozwoli,
By który z Gwebrów śmiał bronić krwi wroga,
Krwi Al-Hassana? — w czyich dotąd rękach
Żaden z ich braci jeńcem nie ocalał;
Co się w ich dzikich rozkoszując mękach,
Krwią ich kapłanów święte ognie zalał? —
Cóż gdy dziś jeszcze, jak nocny zabójca,
Przyjdzie ich wyprzeć z ostatniéj ustroni!… —
Któż ją przed zemstą Hafeda zasłoni?
Kto jéj kochanka przed zemstą jéj ojca? —

„Strzeż go, Allahu! — wszak wszystko w twéj mocy!“ —
Modli się w myślach. — „o! strzeż go téj nocy!
„A jeśli kiedy przed twym tronem, miła
„Serc grzesznych skrucha i ofiara była —
„Strzeż go téj nocy! — Na grób święty Mekki,
„Na wszystko święte na ziemi i w Niebie,
„Klnę się, przysięgam, że odtąd na wieki
„Cała się tylko poświęcę dla ciebie!
„Miłość, myśl o nim, nadzieje, wspomnienia,
„Wyrwę z méj duszy, jako kwiat zatruty,
„I żadnéj myśli, żadnego westchnienia,
„Żadnéj łzy po nim — oprócz łez pokuty —
„Żadnéj pociechy nie chcę, nie zachowam.
„A gdy téj jeszcze nie dosyć ofiary —
„Zeszlij mi, Allah! nędze, smutki, kary,
„Lecz ocal jego! — ja znieść je gotowam.
„Młodość przepędzę w żalu i pokucie,
„Na starość pójdę na życie pielgrzymie,

„Aż grzeszne w sercu wygaśnie uczucie,
„Aż prócz w modlitwie, nigdy jego imię
„Z ust mych nie wyjdzie! — bo modlić się muszę,
„Za tę tak wielką — tę tak jasną duszę!
„Modlić się będę — aż ją sam z ciemnoty
„Głos twój ku światłu twéj wiary powoła:
„Aż znów tę gwiazdę obłąkaną cnoty
„Osadzisz w jasnym wieńcu twego czoła! —
„Zbaw go dziś tylko — nie dla mnie — dla siebie!
„A będziem razem sławić imię twoje.
„Bo ja bez niego nie chcę być w twém Niebie —
„I gdy on zginie — zginiemy oboje!“ —

KONIEC PIEŚNI TRZECIÉJ.
PIEŚŃ CZWARTA.

Czyj wzrok nie we łzach, czyja myśl bez chmury,
Komu żal świata piękności nie mroczy,
Dziśby go, dzisiaj, ze szczytów téj góry
U stóp jéj obraz zachwycał uroczy!
Te z niebem w dali zlane wod lazury,
Zielone brzegi — i na wod przezroczy
Rozsiane wyspy — wszystko się uśmiécha,
Wszystko rozkwita, i wonią oddycha!
Bo to jest jeden z tych cudnych wieczorów,
Co po dniach burzy kraszą nieba wschodnie,
Gdy słońce, dziennych dokonawszy torów,
W promiennym wieńcu tęczowych kolorów,
Złote zachodu podwoje odmyka:
I nim w nie wstąpi, spokojnie, łagodnie,
Lśni łzawym blaskiem — jak wzrok pokutnika,
Gdy wszystkie życia burzliwego winy
Obmywszy żalem ostatniéj godziny,

Żegna świat okiem przez łzy rozrzewnienia,
A w niém już świta pierwszy blask zbawienia.

Cisza wokoło; — wiatr, co w takiéj sile
Szumiąc po gajach Kermańskich się dąsał,
I najdojrzalsze, najsłodsze daktyle
Na ucztę biednym pielgrzymom otrząsał[37],
Umilkł — i ledwo ciche muśnie fale,
Co się tak mienią w różanéj pogodzie,
Jakby się wszystkie perły i korale,
Co leżą na dnie, rozpłynęły w wodzie.
A wkoło wyspy, palmami zielone,
Na tle przejrzystéj fali wyglądają,
Jak na powietrzu czarem zawieszone
Rajskie te sady, gdzie Peri mieszkają. —

Lecz próżno wszystkie te cuda obrazu
Przed okiem Hildy błysnęły od razu,
Skoro zasłonę odjęto z jéj czoła: —
Wzrok jéj zalśniony nic widzieć nie zdoła.
I przerażona — jak ci, co na chwilę
Nagle w swéj ciemnéj zbudzeni mogile,
Ujrzą nad sobą iskrzący wzrok obu
Strasznych Aniołów, Zwiedzicieli grobu[38]
Z dziką rozpaczą spójrzała dokoła
Na tłum swych wrogów — by z lic ich i wzroku

Wyczytać choćby treść swego wyroku —
I po nad nimi i sobą u góry
Ujrzała ruin czerniące się mury,
Mroczne — jak gdyby cieniem swego zmierzchu
Jasnemu światu urągały z wierzchu. —

Ale napróżno w nadziei i trwodze
Wygląda za tym, co ją w strasznéj drodze
Pokrzepiał głosem łagodnéj słodyczy;
Próżno! — na nowo zniknął sen zwodniczy,
Co jak zły Aniół żal jéj tylko draźni. —
Dziś jéj, dziś jego potrzeba przyjaźni!…

Lecz ach! nieszczęsna! — jakiż hałas dziki
Zabrzmiał, i echem o niebiosa bije? —
Zdala radośne wzniosły się okrzyki:
„Nasz wódz! nasz Hafed! niech żyje! niech żyje!“ —
„Niech żyje!“ — bliższe głosy zawołały. —
Idzie — krok jego powtarzają skały. —
Idzie — już blizko… — Nieszczęsna dziewica!
Tchu brak jéj w piersiach, ciemno przed oczyma —
Wnet ją uderzy oczu błyskawica,
Któréj najśmielszy Arab nie wytrzyma;
Wnet nad nią zagrzmi głos dumny i srogi,
Co gdy się ozwie w szykach Muzułmana,
Całe się hufce rozpierzchają z trwogi,
Jak na pustyni kupców karawana,
Gdy wkoło źródła leżąc w nocnéj ciszy,
Ryk spragnionego tygrysa posłyszy! —

Bez tchu, bez ruchu, wpół martwa z bojaźni,
Z oczyma na dół, jako posąg stała:

Drżąc przed tym wzrokiem — co w jéj wyobraźni
W téj chwili nad nią jak meteor pała;
Czekając głosu — jak ten, co już słucha
Rychło nań zabrzmi trąba Archanioła,
I pomnąc grzechy, wie że próżna skrucha,
Gdy hasło sądu strasznego zawoła!… —

Ale on milczy; — wkoło tylko zcicha
Brzmią coraz daléj odchodzących kroki. —
Poszli — on został; — słychać, jak oddycha.
Lecz ach! okropność téj ciszy, téj zwłoki!… —
A wtém! — o! zgrozo! — przybliżył się do niéj,
Ujął jéj rękę — i ścisnął w swéj dłoni,
I głos znajomy łagodnie zawołał:
„Hildo!“ — nic więcéj wymówić nie zdołał.
Lecz ach! to dosyć, dosyć! — z ust dziewicy
Krzyk nagły wydał resztę tajemnicy.
I drżąca z trwogi, z podziwu, z radości,
Raz tylko wzniosła zapłonione skronie,
Rzuciła tylko jeden wzrok miłości,
By wnet łzy ukryć na kochanka łonie! —

Onże to, Hafed? — ów postrach rycerzy,
On, co jak tygrys krew arabską pije;
On, co gdy krzyknie, gdy wzrokiem uderzy,
Głosem osłabi, spójrzeniem zabije:
On, jéj kochanek? — piękny i łagodny,
Jakim był w chwili piérwszego widzenia,
Gdy na jéj myśli i senne marzenia
Rzucił z swych oczu promień tak pogodny,
Że mniema, Aniół przed nią się objawił,
I jasność Niebios po sobie zostawił?

Są chwile w życiu — i ta jest z nich właśnie —
Jak zabłysk słońca w zaćmie huraganu,
Gdy dzień dokoła w chmurach piasku zgaśnie;
Jak krzak murawy nad głębią wulkanu,
Co się sam jeden na brzegu zniszczenia,
Na zgorzeliskach życiem rozzielenia!
O! takie chwile! — im głębsza ciemnica
Przeszłość, i przyszłość, i los je otoczy:
One tém jaśniéj, same w sobie świécą,
Blask ich tém miléj rozwesela oczy! —

On nawet, Hafed! — choć wszystkie z kolei
Zgasły mu gwiazdy chwały i nadziei,
Do zemsty nawet brak sił i sposobów:
Kochany jego Iran obrócony
W kraj pogorzelisk, lub pustynię grobów:
On sam — niezgięty, lecz życiem znużony,
Z orężem w ręku pory tylko czeka,
By umrzeć śmiercią wielkiego człowieka: —
W téj chwili jednak — bez trosk, bez zgryzoty,
Niepomny losu, co się przed nim mroczy,
Dzieląc kochanki niewinne pieszczoty,
Patrząc w kochanki promieniste oczy:
W których jéj miłość, tak szczera, tak tkliwa,
Co sama ziemię z Niebem porównywa,
Tęczą pociechy we łzach się maluje: —
Ach! w téj on chwili uczuł i pojmuje,
Jak jest gorącą iskra uniesienia,
Co w burzy nieszczęść jak meteor pryśnie;
Jak jest uroczą kropla upojenia,
Co w łez puharze jak perła zabłyśnie! —

Cóż, że z téj iskry może grom wypadnie?
Cóż, że w puharze jest trucizna na dnie? —
I ona wzajem patrząc w jego oczy,
Co jak dwie perły w jasnych wód przezroczy,
Zwolna w jéj duszy coraz głębiéj toną:
Patrząc w twarz, wielkiém uczuciem natchnioną:
Nie pomni trwogi, smutku, i niewoli,
Lub czuje tylko, jak nędzarz w uśpieniu,
Gdy się w rozkoszném radując marzeniu,
Śmieje się przez sen — łkając mimo woli! —

Mroczna ruina, w pośród któréj stali,
Wielkim wyłomem patrzy w stronę fali,
Co jak zwierciadło, jak niebo bez chmury,
Jasna, błękitna, błyszczy u stóp góry. —
Tłum drobnych łodzi, co dziś przez dzień cały
W bezpiecznych portach lub na brzegu stały,
Buja w zatoce — i choć wiatr nie sprzyja,
Zmoczone żagle na masztach rozwija.
Tak orły, dżdżysta gdy już przejdzie chmura,
Susząc przed słońcem rozciągają pióra. —

Tłumne obłoki — choć już oko dzienne
Zdawana zasnęło za Larskiemi góry,
One tak jeszcze ogniste, promienne —
Że rzekłbyś, dzisiaj sam Aniół światłości,
By wynagrodzić światu dzień ponury,
Odchodząc do snu, z niezwykłéj szczodrości —
Jak młody Sułtan najmilszego z gości —
Przyodział Zachód szatą swéj purpury!

Terazto spójrzeć kochanków spójrzeniem!
Pod niemi morze gra cichém westchnieniem,
Nad niemi niebo goreje płomieniem! —
Ach! a ich dusza, w zachwyceniu cała,
Gra jak to morze, jak to niebo pała!…

Szczeliwa chwilo! — ubiegła zbyt chyża. —
Zadrżała Hilda — noc coraz się zbliża:
Coraz to węższa łuna na zachodzie,
Coraz to szerszy krąg cieniu na wodzie,
Coraz obłoki, lśniące barwą jasną,
Jedne po drugich sinieją i gasną. —
Bystro po niebie spojrzała wokoło,
I nagle dłońmi zakrywając czoło:
„To noc już! przebóg! — mój drogi! mój luby!
„Uchodź ztąd, uchodź! — pół chwili nie zwlekaj! —
On przyjdzie w nocy — On pragnie twéj zguby —
„On nie przebaczy! — Zguby swéj nie czekaj!
„Uchodź! — O! Nieba! słyszysz? — to szczęk broni,
„To echo kroków! — oni to już, oni! —
„Uchodź, mój luby! uchodź, póki pora! —
„Mówił, że w nocy… — choć noc nie nastała —
„Lecz ja znam Jego! — wiém, jak zemstą pała —
„Nie będzie nawet czekał do wieczora!…“ —
I przerażona, bezprzytomna, zbladła,
Łkając na piersi młodzieńca upadła.

— Biedna dziewico! — o! któż mi przebaczy
„Te łzy, tę boleść, ten szał Jéj rozpaczy? —
„Jam to odepchnął Jéj Anioła-stróża,
„Jam Ją zaplątał w mojém przeznaczeniu! —

„Srogo mię ściga jakaś pomsta Boża!
„Każde wnet szczęście gaśnie w mojém cieniu.
„Los mój, jak powiew z Umarłego-Morza,
„Kto nim raz westchnął, śmierć połknął we tchnieniu!… —
„O! ja niebaczny! mógłżem się ośmielić,
„Cień na Nią rzucić, los mój z Nią podzielić? —
„Lecz czemuż, czemu na burzliwéj wodzie
„Zbłąkane nasze spotkały się łodzie? —
„Czemu, przysiągłszy — gdym śród krwi i tłoku
„Obaczył z góry twe omdlone wdzięki,
„I niewidomy stanąwszy przy boku,
„Odwracał od nich ciosy zbójczéj ręki —
„Czemu, przysiągłszy strzedz się twego wzroku,
„By próżno wspólnéj nie powiększać męki:
„Słaby nikczemnik! złamałem te śluby,
„By cię pożegnać nad przepaścią zguby?… —
„Ale się nie bój! nie drzyj, moja droga!
„Łoskot co słyszysz, jest to szum strumieni.
„Tu nas nie sięgnie moc żadnego wroga;
„Tu, na tych skalach, nad światem wzniesieni,
„Stoim bezpieczni — spokojni, jak w grobie!
„A choćby ziemia i piekło złączone
„Przyszły ostatnią wydrzeć nam zachronę:
„Ty zaśnij śmiało! — ja czuwam przy tobie;
„Gwiazd tych Anioły strzedz cię będą we śnie.
„A skoro błyśnie porankowe zorze,
„Powrócisz jutro…“ —
— „Nie! — to być nie może!“ —
Krzyknie dziewica — „jutro już niewcześnie!

„Ach! ty nie ujrzysz jutra, mój jedyny!
„Lub uchodź zaraz! uchodź téj godziny! —
„Jesteś zdradzony! — Nikczemny niecnota,
„Który w te miejsca znał drogę tajemną —
„Co? ty nie wierzysz? — przez gwiazdy nademną!
„Prawdę ci mówię — zdradził cię dla złota!
„Krew twoję przedał zemście Al-Hassana! —
„Wierzaj mi, wierzaj! — On sam dzisiaj z rana,
„Sam mi to mówił — i patrzał tak srogo,
„Śmiał się tak dziko, żem drżała z przestrachu:
„I tak gwałtownie wkrąg stąpał po gmachu,
„Jakby twe piersi nadeptywał nogą! —
„Ja nie wiedziałam, że on tobie groził,
„Że straszny Hafed — jesteś ty, mój luby! —
„Lecz strach o ciebie krew mi w sercu zmroził. —
„Sam to Bóg może, nie chcąc twojéj zguby —
„Tak! — Bóg mię zesłał dla twojéj przestrogi.
„Nie gardź nią! — uchodź! — korzystaj z téj chwili! —
„Zniszcz jeśli można — lub każ strzedz téj drogi! —
„Lecz śpiesz się! śpiesz się! by jéj nie przebyli!“ —

Zimniéj niż wicher, co tchem jednym ścina
Źródła przed chwilą słońcem gorejące,
Stokroć ach! zdrady braterskiéj nowina
Zimniéj przeraża serca ufające!
On tego doznał. — Jak rażony gromem,
Z blademi usty, z okiem nieruchomém,
Stał, bez oddechu, nie podnosząc głowy; —
Rzekłbyś, zaklęty posąg marmurowy,

Co w skamieniałym Iszmonii grodzie,
Skamieniał myśląc o strasznéj przygodzie[39].
Lecz rychło wnętrzna minęła katusza —
Wzniósł nagle czoło, i spójrzał — ze łzami.
A w tém spojrzeniu wielka jego dusza
Wszystkiemi swemi błysła promieniami! —
I nigdy nawet w dniach zwycięztw i chwały,
Lot myśli jego nie szedł tak wysoko,
Jak gdy w téj chwili, spokojny i śmiały,
Z dumą ku gwiazdom wzniósł iskrzące oko,
Jakby w nich hasła blizkich bojów witał,
Lub pożądane przepowiednie czytał!

Przyszła więc, przyszła godzina męczeństwa!
Ramienia jego Bóg już nie chce dłużéj.
Dni jego dotąd śród niebezpieczeństwa
Przeszły i znikły — błyskawicą w burzy;
Lecz śmierć za wiarę, na laurach zwycięztwa,
Śmierć, jaką sobie serce jego wróży:
Ta imię jego w przyszłych lat kolei,
Rozpali w gwiazdę chwały i nadziei!…
Góra ta, jego pomnik i grobowiec,
Stać będzie święta przed ziomków oczyma;
I z ziem dalekich nieznany wędrowiec,
Poeta, rycerz, pod szatą pielgrzyma,

Przyjdą, na gruzach tych zwalisk usiędą,
Przywiodą dzieci, i uczyć je będą:
Jakim był Iran — jak cierpiał, jak słynął!
Jakim był Hafed — jak walczył, jak zginął!
I na téj skale, krwią jego oblanéj,
Ukląkłszy razem nagiemi kolany,
Każą im w obec ojczyzny i Boga,
Zaprzysiądz zemstę pokoleniu wroga,
Zaprzysiądz wzgardę wierze Muzułmanów:
Póki w ich piersiach żywe serce bije,
Dopóki piętno arabskich kajdanów
W morzu arabskiéj krwi się nie obmyje!… —

Temi myślami wrzał w duszy młodzieniec,
Tych myśli dumą tchnęły jego rysy.
I nie radośniéj na męczeński wieniec
Spoglądał niegdyś wielki Prorok Issy[40]:
Jak on w téj chwili, spojrzawszy ku Niebu,
Patrzy z uśmiechem: gdzie od morskiéj strony,
Blaskiem z ołtarza na wpół oświecony,
Lśni stos wysoki — stos jego pogrzebu!
Z suchych gałęzi i drzew tchnących wonią,
Sam on go z braćmi własną złożył dłonią,
Aby gdy chwila przeznaczeń uderzy,
Gdy już ich zemstę zmoże przemoc wroga,

Tu z resztą wiernych wierze swéj rycerzy,
Umrzeć na łonie swego Ognia-Boga.
I każdy przysiągł, gdy nadziéja minie,
Sam się we wspólnéj zagrzebać ruinie;
I dla każdego stos, co go wyzwoli
Z rąk nieprzyjaciół i z jarzma niewoli,
Tak jest powabny, święty — jak to łoże,
Na którém Prorok ich w latach dziecinnych
Usnął na stosie — gdy Bóg, stróż niewinnych,
Płomienie pod nim w kraśne zmienił róże[41]!

Długo nań z trwogą patrzała dziewica:
Zkad mu ta w oczach gniewu błyskawica?
Zkąd ten płomienny rumieniec na twarzy? —
Cóż on układa? co myśli? co marzy?
Ach! czyliż jeszcze waha się i czeka,
Gdy czas tak krótki, śmierć tak niedaleka?… —
„O! mój Hafedzie!“ — i łzami zalana,
Mówiąc to, przed nim padła na kolana —
„O! mój Hafedzie! mój drogi, mój luby!
„Jeśli mię kochasz, jak przysiągłeś nieraz —
„Błagam jak Boga — teraz tylko, teraz,
„Chciéj mię wysłuchać — nie pragnij swéj zguby!
„Uchodź, uchodźmy! — ratunek w twéj mocy.
„Łódź co nas tutaj przyniosła, wnet może —

„Daj tylko rozkaz! — pod zasłoną nocy,
„Unieść nas znowu na szerokie morze.
„Na Wschód, na Zachód — byle ztąd daleko —
„Gdzie chcesz, gdzie każesz, pójdę z tobą wszędzie.
„W burzach, w pustyniach, pod twoją opieką
„Nic mię nie strwoży, nic smucić nie będzie!
„Twój wzrok, twój uśmiech — ach! dosyć mi na tém;
„Cały świat dla mnie będzie rajskim światem!
„Pójdziem, osiądziem gdzie w kraju nieznanym,
„Gdzie nie grzech kochać, ani być kochanym;
„Lub gdy jest grzechem — gdziebyśmy przynamnie
„Płakać go mogli, klęcząc obok siebie:
„Ty do Allaha modliłbyś się za mnie.
„Ja — do jakiego chcesz Boga, za ciebie!“ —

Słowa te z dzikiém rzekłszy obłąkaniem,
Zwiesiła głowę, i z wstydu płakała,
Łkając gwałtownie, jakby z każdém łkaniem
Stróna się życia w jéj piersiach zrywała.
Gdy on! — on młody, on kochany tyle! —
Któż go ob wini? — jeśli mu na chwilę
Zemsta, przysięga, zamiary i chęci,
Sam Iran — wszystko wypadło z pamięci:
Gdy najpiękniejszą, najmilszą, w rozpaczy
U nóg swych widzi; — któż mu nie przebaczy?
Jeśli blask nagły nadziei młodzieńczéj
Duszę mu zalśnił, i jak łukiem tęczy,
Jasnych dni pasmem w przyszłość jego strzelił —
Dni najszczęśliwszych, gdyby je podzielił
Z tą, co tak kocha! — gdyby się ośmielił!… —

Nie! — łzy gorące, co po licu zbiegły,
Gdy się ku lubéj, chcą ją podnieść, skłonił;
Łzy tak mu nowe — one go ostrzegły,
Jak mglisty obłok duszę mu przesłonił.
Zadrżał — i dumnie spójrzawszy dokoła,
Łzy te niemęzkie otarł z swego czoła.
Jak ów, co rano wychodząc na boje,
Ociera z rosy swój oręż i zbroję,
Co je przyćmiła, lecz splamić nie zdoła. —

Lecz choć już słabość minęła niegodna,
W stłumionym głosie i łzawéj źrenicy
Tchnie jeszcze czułość tak miękka, łagodna:
Że w sercu tkliwéj, strwożonéj dziewicy,
Nanowo słodka zakwitła otucha,
Że go jéj prośba, jéj rada nakłoni:
I cała w oku, patrzy nań i słucha,
Gdy dłoń jéj wziąwszy, zcicha mówił do niéj:
„Tak, moja luba! tak, otrzyj łzy twoje!
„Wiém ja kraj jeden — nieznany, daleki,
„Gdzie szczera miłość znajdzie swą nagrodę,
„Gdzie wolno kochać! — tam ja cię powiodę —
„Nie płacz! — tam będziem szczęśliwi oboje,
„Będziem się wzajem kochali na wieki!“ —

Jeszcze nie zgadła, czy ta słodycz głosu,
Czy jéj te słowa źle czy dobrze wróżą;

Gdy młodzian szybko zbliżył się do stosu,
Gdzie zawieszoną widać konchę dużą[42].
Zdjął ją, i zadął — a dźwięk jéj odgłosu
Zabrzmiał po skałach, jak piorun przed burzą:
Jak piorun zabrzmiał w towarzyszów uchu. —
Sam nawet Hafed, blady i bez ruchu,
Drżał zda się z echem niknącém powoli.
Straszne to hasło! każdy wié co znaczy —
Znak umówiony trwogi i rozpaczy;
Znak, że się zbliżył kres ich nędznéj doli,
Że musi umrzeć — kto chce ujść niewoli! —
Konchę tę sami, w lepszéj niegdyś chwili,
Na swym pogrzebnym stosie zawiesili,
By gdy czas przyjdzie, słyszał Iran cały
Ostatnie hasło męczeństwa i chwały;
By dźwięk jéj straszny — jeśliby zasnęli —
Nowych w Iranie obudził mścicieli. —

Przyszli na hasło, z oczyma ku ziemi,
Przyszli rycerze, kroki powolnemi.
Jakże ich mało, gdy w okrąg stanęli! —
Cała to reszta tych synów Iranu,
Tych sług ojczyzny, tych słońca czcicieli,
Co tak niedawno na błoniach Kermanu,

Gdy przy trąb, bębnów, i cymbałów dźwięku,
Czas na wojenném spędzali igrzysku:
Goniąc do celu z długą spisą w ręku,
Czuli nadzieję w jéj każdym połysku;
Lub gdy się z wiatrem puścili w przegony —
Długie, za końmi wiejące ogony[43],
Sami na siodłach schyleni ku ziemi,
Szaty ich wiatrem rozdęte nad niemi —
Rzekłbyś, gdy rzędem lecieli po błoniach,
Że Gieniusze na skrzydlatych koniach!

Jakże dziś różni! — ich smutek przeraża.
Jak każdy blady! gdy promień z ołtarza
Twarz przechodzących z kolei oświecał.
Jaka posępność w każdego spójrzeniu!
Gdy święty ogień mijając w milczeniu,
Każdy w nim swoje pochodnię rozniecał.
A wszyscy milczą; — wódz jeden układa
Co czynić mają: — a lepiéj niż słowy,
Każdy mu wzrokiem tylko odpowiada,
Że cierpieć, walczyć, i umrzeć gotowy! —

I była chwila uroczystéj ciszy,
Śród któréj Hilda, z twarzą zadziwioną,
Nic oprócz serca uderzeń nie słyszy,
I patrzy z trwogą na milczące grono. —

Hafed rzekł słowo; — starsi z towarzyszy,
Wyszli, i łoże okryte zasłoną,
Liśćmi usłane, na znak jego dłoni,
Niosąc w milczeniu, złożyli koło niéj.
Zbliżył się Hafed z smutnemi oczyma,
Sam ją umieścił na miękkiém posłaniu;
Spójrzał — i patrzy; wziął jéj dłoń — i trzyma…
Ach! to ściśnienie ręki przy rozstaniu!
Ach! ten ostatni wzrok przy pożegnaniu!
Gdy ten, co żegna, wié, co ono znaczy! —
Wié — gdy wzrok zmruży, gdy dłoń puści z ręki,
Znikną wnet przed nim ukochane wdzięki,
I już ich nigdy, nigdy nie zobaczy! —

Lecz ona nawet z tych pieszczot boleści
Czerpie nadzieję, dobrą przyszłość wróży.
Ten długi uścisk, co jéj rękę pieści,
Zda się jéj wróżbą wspólnéj z nim podróży;
W milczeniu widzi zbytek rozrzewnienia,
W spójrzeniu miłość, czułość, zapewnienia —
Ach! wszystko, wszystko — oprócz rozłączenia! —

„Śpieszmy się! — rzekła — śpieszmy! czas uchodzi!
„Byśmy przed nocą zdążyli do łodzi.
„A jutro — jutro, mój luby! o świcie,
„Z tobą, jak w Niebie, na tych wód błękicie,
„Będziemy słońce witali promienne,
„I znów się jutra nadzieją cieszyli!
„A jeśli wspomnim o dzisiejszéj chwili,
„Wspomnim ją chyba jak marzenie senne,

„Co straszném widmem, dobro zapowiada.
„A ty!…“ — Lecz cóż to? — nikt nie odpowiada? —
Spójrzała wkoło — Nie ma go! — O! biedna!
On ją opuścił! — ach! czyż sama jedna
Musi iść daléj w drogę swego losu?… —

W téj chwili właśnie niosący ją, znowu
Zchodzą w głąb ciemną mglistego parowu,
Gdzie tak niedawno dźwiękiem jego głosu,
Mimo ech strasznych, co dokoła brzmiały,
Wszystkie jéj myśli, wszystkie czucia grały:
Jak na dźwięk arfy Izrafila w raju[44],
Brzmią wszystkie liścia Edeńskiego gaju. —
Lecz teraz, teraz!… — cóż jéj łzy pomogą?
Przed nią noc, zgroza — a przy niéj — nikogo!
O! mój Hafedzie! usłysz prośby moje!
„Jeśli żyć nie chcesz, jeśli umrzeć wolisz,
„Czyż mi i tego nawet nie pozwolisz,
„Abyśmy razem umarli oboje?
„Ach! pozwól, pozwól! niech z ostatniém tchnieniem
„Raz jeszcze jeden błogosławię tobie;
„Niech cię ostatniém pożegnam spójrzeniem,
„Niech nas w tym samym pochowają grobie! —
„Ty może myślisz, że się śmierci boję? —
„Ach! ja — by tylko słyszeć twe wyrazy,
„By choć raz jeszcze spójrzeć w oczy twoje —
„Gotowam umrzeć sto tysięcy razy! —

„Wy téż — wy bracia mojego Hafeda!
„Błagam was, stańcie! — On mię kochał tyle!
„On mię usłyszy! on mi cierpieć nie da! —
„Ach! stańcie, stańcie! — Musiał zostać w tyle,
„Lecz wnet dogoni! — Stańcie choć na chwilę! —
„O! mój Hafedzie!…“ — I tak drogę całą,
Żebrząc litości, woła nieszczęśliwa.
Imię Hafeda echo powtarzało,
Lecz próżno, próżno! Hafed nie przybywa. —
Biedna dziewico! — nie pójdzie on z tobą!
Umrzeć wam było, gdyście się żegnali! —
Teraz tam chyba Bóg was złączy z sobą,
Boście się tutaj na zawsze rozstali! —

Biedny młodzieńcze! — On te jęki słyszy.
Rzucił na chwilę grono towarzyszy,
I sam, ciemności osłoniony mrokiem,
Długo szedł za nią, niewidziany od niéj;
I nad wąwozem, z rozognioném okiem,
Stanął, i patrzy na blaski pochodni,
Przy których bracia, w milczeniu głębokiém,
W dół, jak do grobu, kroki pośpiesznemi,
Unoszą wszystko, co kocha na ziemi! —
Patrzy — tak smutny, tak blady na licu,
Jak młody majtek, w nocy, przy księżycu,
Gdy zwłoki brata, w téj mu właśnie chwili
Ze łzami drudzy do morza wrzucili:
A on, stojący na moście okrętu,
Pogląda jeszcze załamawszy dłonie,

By jeszcze dójrzeć choćby fal zakrętu,
Gdzie luba postać coraz głębiéj tonie —
A okręt płynie po spokojnéj fali. —
Tak Hafed patrzał — oni poszli daléj. —

Wtém zadrżał nagle, jak ze snu ockniony. —
Trąby, i kotły, i wściekłe okrzyki,
W poprzek przepaści, od lądowéj strony,
Zabrzmiały razem!… — Co za hałas dziki!
Rzekłbyś ryk piekieł, szyderczy i mściwy,
Albo że wszystkie i Gole i Diwy[45],
Co tam w ciemnościach od wieków się kryły,
Na hasło wojny z wściekłością zawyły —
Tak był ten okrzyk głośny i straszliwy.

„Przyszedł więc, przyszedł Muzułman zuchwały!“
Zawołał Hafed — a gniewem wrzał cały,
A oczy jego jak ogniem pałały. —
„Teraz to, teraz, wy duchy walecznych,
„Duchy swobodne w mieszkaniach słonecznych!
„Patrzcie! jak dusze bratniego płomienia,
„Do zemsty za was, waszym pójdą torem,
„Albo w męczeńskim wieńcu przeznaczenia,
„Polecą z waszym połączyć się chórem!-“ —
Rzekł — i jak tygrys do zgłodniałych dzieci,
Biegł, gdzie czekają bracia zgromadzeni.
Przebiegł — w ich oczach żywy ogień świeci,
A miecze nakształt słonecznych promieni
Błysły w powietrzu — stoją niewzruszeni.

Wtém znowu — słyszysz! — okrzyk zabrzmiał znowu;
Głośniéj już, bliżéj — z téj strony parowu. —
Stało się! przeszli drogę niestrzeżoną!… —

O! piękny widok! ktoby mógł w téj chwili
Widzieć to szczupłe wojowników grono:
Jak z mieczem w górze, z twarzą rozognioną,
Wkrąg wrodzą, bystro na niego patrzyli,
Jakby pytając: co myśleć powinni,
Że wróg tak blizko — a oni nieczynni?
Wódz zgadł ich myśli, i sam je podziela. —
„Cóż to? o! bracia! gdy się wróg ośmiela
„Nachodzić twierdze, co nas przed nim kryją:
„My z mieczem w ręku, w obec tych płomieni,
„Czekać go będziem z nachyloną szyją,
„I umrzem sami — umrzem niepomszczeni!
„Jakby nam brakło piersi Muzułmana,
„Aby w nich nasza szabla zmordowana,
„Spoczęła wiecznie, jak w pochwie schowana?… —
„Nie! — wy obrońcy ojczyzny i wiary!
„Bóg nasz spodlonéj nie przyjmie ofiary!
„Pójdźmy! uderzmy! — niech krwią zlane skały
„Imieniem Gwebrów zabrzmią na świat cały,
„Aż tron Kalifów drżeć będzie przed echem,
„Gdy je Behendi powtórzy z uśmiechem[46]! —
„Za mną, waleczni! — Kto wróci ostatni,
„Stos go ten święty zbawi od kajdanów.
„Lecz ten wart chwały, wart zawiści bratniéj,
„Kto śród pobitych legnie Muzułmanów!

„Za mną, waleczni! —
Wszyscy w jednéj chwili,
W dół z wierzchu góry za nim się rzucili:
Każdy nadludzką ożywiony siłą,
Każdego oko jak ogniem się tliło,
Każdego serce jak w płomieniach biło!…
Pędzą bez drogi — gdzie z wściekłemi krzyki,
W cieniach Arabskie gromadzą się szyki,
I przy pochodni świetle wpół zamgloném,
Długim się hufcem wiją po dolinie —
Jak wąż Golkondy, gdy się wzdłuż rozwinie,
I z gniewu błyska iskrzącym ogonem[47]. —
Gwebry bez światła pędzą przez urwiska —
Znana im droga, i oni tu znani!
Poznał ich tygrys, wyjrzawszy z łożyska —
Wstał, i znów przyległ — choć wzrok żądzą błyska,
Wié, że nietrwożni — i niepokonani. —

Przed górą jeszcze jest parów w nizinie,
Straszny, głęboki — wróg go nie ominie;
Miejsce przydatne obrońcom, gdzie snadnie
Przed jednym tysiąc napastników padnie. —
Zdroje z gór dzienną wzdęte niepogodą,
Po pas dno jego napełniły wodą;
Po obu stronach, strome i ponure
Wznoszą się skały i głazy, przez które,
Ta jedna droga prowadzi na górę. —

Wszerz jéj, ostatni z Irańskich mścicieli,
Na czas przed wrogiem nad głębią stanęli,
I za głazami czają się bez ruchu,
Słuchając kroków, co już brzmią w ich uchu,
Tak, że nie słyszą, jak skrzydły cłężkiemi
Złowrogie sępy łopocą nad niemi —

Przyszli — plusk wody wydał rzezi hasło.
Okrzykiem Gwebrów tysiąc ech zawrzasło.
Teraz to, Gwebry! — oto wróg morderca! —
Czy miecz wasz ostry, czy odważne serca,
Teraz, niech teraz wasza dłoń dowiedzie! —
Biada hufcowi, co brodził na przedzie! —
Sto mieczów razem błysnęło z nad brzegu,
Sto głów od razu upadło w szeregu;
Na dno skrwawione nie poszły tułowy,
Gdy już stu innych powitał cios nowy.
Jedni po drugich, zgrają niezliczoną,
Tłoczą się, brodzą, padają, i toną. —
Trwa rzeź — aż w końcu, choć krwi jeszcze łaknie,
Gronu Hafeda sił już coraz braknie;
Aż z dłońmi, z których krew strumieniem ciecze,
Zwisły ku ziemi zmordowane miecze. —

Drżysz, Al-Hassanie! — Nigdy klęski sroższéj
Nie doznał Arab, głębszéj nie czuł blizny;
Nigdy miecz zemsty, libacyi droższéj
Nie rozlał u stóp skrzywdzonéj ojczyzny! —
Patrz wzdłuż parowu! — przy świetle gasnących
Smolnych pochodni i główni iskrzących,

Co z rąk wypadłe, nad zgęszczoną falą
Pływają wkoło i we krwi się palą; —
Patrz w zdłuż parowu — jak strasznym obrazem
Śmierć, mord, pożoga, łączą się tu razem!
Bezgłówne ciała, zdeptane w przechodzie,
Stosami do dna w krwawéj leżą wodzie.
Tu płynie głowa w płonącym zawoju;
Ówdzie sam przez się, miecz zgubiony w boju,
Gdy ciżba trupów rękojeść mu ściska,
Ostrzem się w górę podnosi i błyska.
A wkoło ranni — ów z szatą w płomieniu
Od bliskich główni — sam brodząc w strumieniu,
Niezdolny w ciżbie zaczerpnąć ochłody,
Kona w męczarniach płomienia i wody;
Ów bliski brzegu, sam dotąd bez rany,
Rozpaczną ręką tonących porwany,
Napróżno siły dobywszy ostatniéj,
Żywy, wraz z trupem, w krwi topi się bratniéj… —

Ale napróżno sta, tysiące legły —
Nowe sta, nowe tysiące nadbiegły.
Jak na pochodnię, gdy w nocy zaświeci,
Ćma nocna chmurą coraz gęstszą leci,
Aż sama ginąc, blask światła zamroczy:
Dzicz napędzona przez parów się tłoczy.
Aż ich trupami zawalon po brzegi,
Jak mostem nowe podźwiga szeregi;
Aż po ich głowach, przez krwi własnéj strugi,
Po konających, przeszli na brzeg drugi.

Biada wam, Gwebry! — nic ich już nie wstrzyma! —
Już są wpół góry — już przed ich oczyma
Święty wasz ołtarz niedaleko pała. —
Wściekli, doznawszy jak dłoń wasza śmiała,
Wstydzą się, widząc, jak was garstka mała!
Biada wam, Gwebry! — Ci rzezią znużeni
Legli, gdzie stali; ci w krwi swéj zbroczeni,
Bladzi na licu, chwiejący się w kroku,
Walczą, i giną przy Hafeda boku. —
On, choć już ręka wznieść miecz ledwo zdolna,
Z twarzą ku wrogom, ustępuje zwolna.
I jak lew, nagłym Jordanu wylewem
We śnie bezpiecznym z łożyska porwany,
Ryczy, i w oku wściekłym iskrząc gniewem,
Z unoszącemi łamie się bałwany[48]:
Tak on na braci silnym woła głosem,
Tak gniewny walczy z przemocą i losem!

Lecz dokąd teraz? — Znikł przed okiem dziczy! —
Czyż już tak blizkiéj nie ujmą zdobyczy? —
Pod mieczem Gwebrów legł zdrajca przewodni,
Wiatr zgasił resztę niesionych pochodni;
Noc, głazy, rowy, i łoża potoków,
Tamują postęp ścigających kroków.

Lecz nie śmie stanąć motłoch niewolniczy.
„Naprzód! i naprzód!“ — sam Al-Hassan krzyczy.
„Gdzie są brytany? — pospuszczać ze sfory!
„Niech nam szczekaniem wskażą Gwebrów tory!“ —
Spełniono rozkaz — zgraja idzie skorzéj;
Śmierć im niestraszna, bo żyć dla nich gorzéj. —
Złudzeni światłem, co z Gwebrów ogniska,
Od skał odbite, w inną stronę błyska,
Zboczyli z drogi — i w cieniach zbłąkani,
Nie widzą blizkiéj, bezdennéj otchłani —
Widzą — już późno! — już wrócić nie mogą!
Brzeg się piaszczysty załamał pod nogą.
Próżno się drudzy wstrzymują nad brzegiem:
Jak szli, spadają — szereg za szeregiem.
Kto został w tyle, gdy jęki usłyszy,
Śpiesząc na pomoc, wepchnął towarzyszy;
Ledwie głąb ujrzał, już ciżba rosnąca
Pcha go samego, i w przepaść potrąca. —
Darmo z przestrachem, z wściekłością, z rozpaczą,
Ci klną, ci jęczą, błagają i płaczą:
Modły ni klątwy nikogo nie wzruszą:
Wepchnęli braci, i sami wpaść muszą! —
Jedni wprost na dno lecąc bez przeszkody,
Topią się w nurtach szumiącéj tam wody;
Ci na wpół żywi, na głazach sterczących
Zawiśli — pastwa dla sępów krążących!
A jękiem wszystkich brzmi przepaści echo. —

Słyszy je Hafed, i słucha z pociechą —
Głos to ostatni sercu jego miły!

Gdy sam, w ciemnościach, bez tchu i bez siły,
Na twardéj skale leżał krwią okryty.
Obok towarzysz — miecz krwawy, dobyty.
Rzekłbyś, spoczywa po trudach zabawy:
Pokój, pogoda, jaśnieją mu z czoła.
Wié, że dość zrobił dla zemsty i sławy,
Sam Iran więcéj wymagać nie zdoła!
Jedna myśl tylko, jako promień z góry,
Lśni w jego duszy przeze mgłę i chmury
Bliskiego zgonu; — ona to jest, ona!
Promienna gwiazda w życia jego burzy,
Jedna, ostatnia, niczém nie przyćmiona,
Co go tu żegna, i blask Niebios wróży!…
I nigdy dotąd, nigdy w jego oku
Obraz Jéj w takim nie stawał uroku!
Zda się, że myśli, co miłość ich ćmiły,
Zda się, że trwogi, co serce ziębiły,
Zniknęły wszystkie — i żadnéj mgły ziemi,
I żadnéj chmury nie ma między niemi! —
Widzi Ją, widzi! — taki blask w spójrzeniu,
Tak nowa piękność jaśnieje z Jéj lica,
Jakby Ją w Niebios oglądał promieniu,
Co już mu duszę przed zgonem oświeca! —

Wtém głos się ozwał — Ha! któż się ośmiela?… —
Głos to jest Gwebra, brata, przyjaciela,
Co sam z Hafedem ocalał téj nocy. —
„Zbierz siły, wodzu! — czyż w Arabów mocy
„Umrzeć tu mamy? tu, gdy już tak blisko
„Stos nasz gotowy i święte ognisko?“ —

Ten głos ostatek życia w nim rozżarzył.
„Co? wrógby jeszcze aż tu się odważył
„Zdeptać nas martwych, lub więzy narzucić?“ —
Myśl go ta z martwych zdolnaby ocucić.
„Pójdźmy!“ — Wstał z ziemi, i drżącém ramieniem
Wśpierając brata, choć sam słaby niemniéj,
Poszli pod górę. — Za każdém stąpieniem,
Twarz coraz bladsza, w oczach coraz ciemniéj —
Boże Iranu! zbaw ich mocą twoją,
Zbaw przed zniewagą! — śmierci się nie boją.

Śladem za nimi zdrój sączy się krwawy,
Krwią ich jak rosą oblały się trawy.
Miecz twój, Hafedzie! — ha! i on ci skłamał —
Pod wspartą dłonią na skale się złamał! —
Idą — wrzask z dołu powiększył ich trwogę —
Wrzask to tryumfu — wróg trafił na drogę!
Coraz to głośniéj brzmią wodzów rozkazy,
Coraz to bliżéj stal szczęka o głazy,
I psów przeciągłe rozległo się wycie. —
Śpieszcie się, Gwebry! lub ujść nie zdążycie!
Śpieszcie! krok jeszcze!… — Już są, dzięki Niebu!
Już są na górze! — widzą stos pogrzebu,
Widzą świątynię, i blask swego Boga. —
Lecz nim go doszli — towarzysz Hafeda
Upadł zemdlony, i skonał u proga. —
„Czyż razem nawet los nam umrzeć nie da? —
Zawołał Haded — „Maż tu pierś twą drogą
„Wróg z urąganiem hardą zdeptać nogą,

„Lub ją nikczemnik obrażać żelazem? —
„Nie! mężny bracie! — Bóg nas przyjmie razem!
„Klnę się na ogień, co przedemną błyska!“ —
Tak rzekł — i z mocą, co nie z tego świata
Być się już zdała, podniósł zwłoki brata,
I na swych rękach niósł je do ogniska.
Złożył na stosie — zdjął z ołtarza głownię,
I stos podpalił — a płomień gwałtownie
Buchnął wkrąg łuną po morzu i niebie. —
„Boże światłości! powracam do Ciebie!“
Zawołał Hafed — i z dumnym uśmiechem,
Sam na wierzch stosu rzucił się z pośpiechem;
I wysilony, gdy celu dokonał,
Wprzód nim go ognie ogarnęły — skonał!

A w téjże chwili — co za krzyk od morza
Rozdarł powietrze? — Ach! krzyk ten pochodzi
Z téj — snać rzuconéj bez wiosła i stróża,
Na tle fal czarnych bielącéj się łodzi,
Gdy na nią z góry padła jasność stosu. —
I znowu cicho — lecz dźwięk tego głosu!…

Łódź to jest — czemuż tak w drodze spóźniona,
Tak bliska dotąd? — łódź biednéj dziewicy,
Zwierzona straży wybranego grona
Sędziwych Gwebrów. — Dzielni wojownicy
W latach za młodu; lecz wiek sił ich zbawił.
Wiedział to Hafed, i w drogę wyprawił
Nie powierzywszy strasznéj tajemnicy.

Myślał, że Emir, gdy córkę zobaczy,
Gdy się w nim serce ojcowskie rozrzewni,
Nieprzyjaciołom w jéj stróżach przebaczy,
I szczodrze starość spokojną zapewni. —

Tak nieświadomi arabskiéj napaści,
Chlubni z opieki, co im wódz ich zwierzył,
Ledwie na morze łódź wyszła z przepaści,
Gdy wrzask wojenny ich uszy uderzył.
Zlękli, zdumiali, z podjętemi wiosły,
Wstrzymując oddech, ku górze słuchali;
Niepomni łodzi, jak ją nurty niosły,
Zlekka — wzdłuż brzegu kołysząc na fali.
Każdy sam w sobie, blady i ponury,
Nie trwożąc braci, w złych domysłach tonął;
A wszyscy patrzą, gdzie na wierzchu góry
Spokojnie jeszcze święty ogień płonął. —

Lecz ty, o! Hildo! — próżno się wysili
Najokropniejszy pędzel wyobraźni,
By wydać w tobie uczucia téj chwili,
Śmiertelne męki żalu i bojaźni!…
Kto sam ich doznał, tenby ból ich wiedział,
Lecz nikt nie przeżył, by drugim powiedział!

Nie jest to tylko ów stan smutnéj duszy,
Gdy ją los złamie, a cierpienie skruszy;
Gdy, choć nic więcéj do straty już nié ma,
Trwoga o wszystko jak w pętach ją trzyma;
Gdy, choć nadziéja umarła w jéj łonie,
Cień jéj, jak widmo, jeszcze w myślach wionie:

Nie! — Można tracąc szczęście i nadzieję
Nie umrzeć jeszcze, i przeżyć swe żale:
Jak ów płaz w zimnéj zasklepiony skale,
Żyje, choć wszystko w koło skamienieje.
Lecz się w tém życiu pokój, cisza mieści,
Straszna, grobowa — lecz szęściemby była,
W téj ostréj, gorzkiéj, płomiennéj boleści,
Co się w Jéj skroniach, w Jéj piersiach paliła;
W tych, jakby mękach tortur i konania,
W tych dzikich, strasznych widmach obłąkania,
Na których ulgę nie znaleźć sposobu,
Nie znaleźć miejsca — prócz śmierci i grobu!

Morze spokojne — pod łodzią dokoła
Błyskają gwiazdy — noc cicha, wesoła!
Był czas, dziewico! gdy innéj pociechy,
Innéj zabawy nie było ci trzeba,
Jak w takich nocach liczyć gwiazd uśmiechy,
Gdy się po morzu rozsypały z Nieba.
Jak w takich nocach, w samotnéj ustroni,
Gubić się myślą w nadziei błękicie,
I tchnąć balsamem świeżéj, nocnéj woni,
Jak kwiat w swych piersiach czuć kwitnące życie,
Czuć własne serce lśniące gwiazdy blaskiem! —
Lecz dziś!… —
Wtém znowu przeraźliwym wrzaskiem
Zabrzmiało echo. — Gwebry się porwali,
Aż łódź w spienionéj zaryła się fali —
Błysnęli mieczem… — Ach! próżne nadzieje! —

Nie czas już, nie czas na powrót wam płynąć!
Włóżcie miecz w pochwę, niech wiecznie rdzawieje! —
Ten, co tam bez was śmierć i postrach sieje,
Wódz wasz, przyjaciel — bez was musi ginąć!
Próżno ze wzrokiem wzniesionym ku górze,
Chcecie odgadnąć, zkąd ten wrzask? co znaczy
To hasło wojny? — w tém miejscu? — w téj porze? —
Ona wié tylko — ona, co w rozpaczy,
Jak posąg z głazu, załamawszy dłonie,
O maszt zroszony blade wsparła skronie,
I w obłąkaniu patrzy ku ruinie —
Ona wié tylko — ale, umrze raczéj,
Niż wyrzec zdoła — przez kogo On ginie! —

Patrz! światło błysło w ruinach na wierzchu!
Wznosi się w górę — postępuje w zmierzchu —
Patrzają wszyscy — lecz ach! wzrok dziewicy!
Całe się życie pali w téj źrenicy!…

Nie długa chwila — stos stanął w płomieniu,
I wkrąg po morzu i niebios sklepieniu,
Krwawa, posępna jasność łuny padła,
I coraz daléj szerzy się i błyska —
Gdy do wietrznego podobien widziadła,
Hafed, stojący przed blaskiem ogniska,
Ciemny, wysoki, wydawał się z dołu
Jak duch płomieni śród swego żywiołu.
„To on!“ — dziewica z rozpaczą wykrzykła —
Lecz nim głos zabrzmiał — już pierzchło widzenie.
Wyżéj ku Niebu wybuchły płomienie,
Jéj i Iranu nadzieja — już znikła!

Jeden krzyk tylko wyrwał się z jéj łona,
I w stos wlepiwszy nieruchome oko,
Skoczyła w morze — i wznosząc ramiona,
Patrząc nań, tonie — głęboko, głęboko! —
Gdzie już jéj ludzkie oko nie zobaczy,
Gdzie już nie dozna żalu ni rozpaczy! —


„Spoczywaj, spoczywaj, arabska dziewico!“
(Tak Peri pod morzem nóciła):[49]
„Najczystsze się perły w swych konchach nie świécą,
„Jak dusza twa w tobie świeciła!

„Kwitnęło twe serce jak lilia biała,
„Nim miłość je ogniem przenikła;
„Jak Samur po lutni, w twych piersiach powiała[50],
„I muzyka życia zanikła! —

„Lecz nieraz w arabskich dolinach i górach,
„Kochankom przypomną poeci,
„O téj, co śród pereł śpi w morskich lazurach,
„Gdzie nic prócz gwiazd morskich nie świeci[51].


„Gdy w zbiory daktyli, szczęśliwi, weseli[52],
„Zgromadzą się młodzi i starzy:
„Usłyszą twe dzieje — i co się śmiać mieli,
„Rozejdą się z łzami na twarzy.

„Pasterka-dziewica, na tańce, w dzień święta,
„W kwiat strojąc warkocze trefione,
„Przypomni o tobie — i żalem przejęta,
„Kwiat płacząc odrzuci na stronę.

„I Iran cię w swojéj uwieczni boleści,
„I obraz twój piękny, uroczy,
„Przy boku swojego rycerza pomieści,
„I blaskiem swéj chwały otoczy.

„Spoczywaj! my Peri stać będziem wkrąg łoża,
„Morskiemi je kwiaty okryjem;
„Z najdroższych kamieni, co błyszczą w dnie morza,
„Gwiaździsty ci wieniec uwijem.

„Z konch, w których my same, w błękitach głębiny,
„Przy świetle księżyca nocujem,
„W najtkliwsze łzy ptaków, w najczystsze bursztyny[53]
„Ozdobną ci grotę zbudujem.


„Przyniesiem najżywsze gałęzie korali,
„I gajem zasadzim nad tobą;
„Źwir Złotéj-Zatoki, co w iskrach się pali,
„Jak gwiazdy rozsypiem przed tobą.

„Spoczywaj! niech łzami niebieskiéj litości,
„Mogiłę tych zroszą Anieli,
„Co jak Ty kochając, umarli z miłości,
„Co jako On walcząc, zginęli! —

KONIEC.




  1. Iran, imię ogólne Persyi
  2. W okolicach Trebizondy znajduje się gatunek Rododendronów, których kwiat chciwie jest poszukiwany przez pszczoły, a miód z nich wyssany ma własność, że ludzi wprawia w szaleństwo.
  3. Królowie wschodni noszą czaple piorą po prawéj stronie turbanu, jako oznakę swojéj godności.
  4. Źródło, albo Fontanna Młodości, podług tradycji Mahometanów, płynie gdzieś między najdzikszemi górami na Wschodzie. —
  5. Utrzymują na Wschodzie, że gdy wąż wpatrzy się w blask szmaragdu, natychmiast ślepnie.
  6. Góra ta uważana była powszechnie za niedostępną.
  7. Zal, sławny bohater Perski, w pierwszych wiekach tego państwa, ojciec sławniejszego jeszcze od siebie Rustama, urodził się z białemi włosami. Zdarzenie wspomniane w tekście, sławne jest w poezjach perskich.
  8. Dla odróżnienia się od bałwochwalców Indyjskich, Gwebrowie opasują się pasem, skórzanym, i tak wielką do tego stroju przywiązują wagę, że bez niego chwili być nie mogą. —
  9. Gwebrowie utrzymują, że tron Najwyższego jest w słońcu, i dla tego tylko cześć mu oddają. —
  10. Barein i Kiszma, wyspy na Zatoce Perskiéj.
  11. Selania, albo Sełemek, jest to właściwie nazwisko przylądku, zwanego pospolicie Musseldom. Indyanie płynąc około niego, rzucają w morze owoce i kwiaty, dla otrzymania szczęśliwéj żeglugi.
  12. Franklin, mówiąc o klimacie Szyrazu, powiada: „Rosa tak jest czysta, że najlepsza stal, przez całą noc zostawiona na dworze, nie zardzewieje od niéj.“ —
  13. Talpot albo Tapilot. Piękny ten gatunek palmy, rosnącéj w głębi największych lasów, może się policzyć do najwyższych drzew; a gdy rozkwita, wydaje łoskot podobny do wystrzału z działa.
  14. Arabowie noszą odzież z kapturem, podobnym do kapturów mniszych.
  15. Imię jednego z najdawniejszych królow perskich, którego dziwne przygody i bohaterskie dzieła słyną w poezyach wschodnich. Gryf Symurg, który go sam na pustyni wykarmił, dał mu na ozdobę kilka piór swoich, które go niezwyciężonym czyniły, i przeszły spadkiem do jego następców.
  16. Rzeka ta, mówi Dandini, ztąd tylko zowie się świętą, że płynie pomiędzy cedrami, które są miane za święte.
  17. Ptaki te, podług dawnego mniemania śpią na powietrzu, i są bardzo pospolite na Przylądku Dobréj Nadziei.
  18. Świątynie Gwebrów były pospolicie budowane w miejscach gdzie się znajdują ognie podziemne. —
  19. Rustam, — syn Zala, najsławniejszy bohater perski. Pomiędzy Gwebrami są jeszcze ich potomkowie.
  20. Lampart czatuje siedząc i czając się na drzewie, i z góry skacze na zdobycz.Russel
  21. Pomiędzy innemi obrządkami, Magowie na wierzchołkach swych świątyń kładli rozliczne owoce i kwiaty, któremi, jak mniemano karmiły się Perie i dusze zmarłych bohaterów. —
  22. „Każdego poranku Gwebrowie idą tłumem do świątyń składać cześć wschodzącemu słońcu; na każdym ołtarzu znajdują się poświęcone sfery, zrobione za pomocą czarów, wyobrażające okrąg i twarz słońca — Sfery te, gdy słońce wschodzić zaczyna, rozjaśniają się same przez się, i obracają się wkoło z wielkim łoskotem. — Obecni maja wszyscy kadzielnice w ręku, i ofiarują kadzidła. — Robbi Benjamin.“ —
  23. Morze to podczas burzy iskrzy się jak ogień.
  24. Kerna, gatunek trąby. — Takich trąb używano w wojsku Tamerlana, których dźwięk, podług opisów, miał być dziwnie przerażający, i tak głośny, że się na kilka mil (angielskich) wkoło rozlegał.
  25. Mahomet miał dwa hełmy, jeden z nich zwal się Al-Mawaszah, co znaczy wieniec albo korona, i zdobił czoło Proroka w sławnéj bitwie pod Ohod.
  26. Arabia szczęśliwa.
  27. Jezioro Asfalt, znane pod tém imieniem, zawiera w sobie taką ilość soli, i tak szkodliwe wydaje wyziewy, że ani ryby w jego wodzie, ani zwierzęta na brzegach żyć nie mogą; przelatujące nawet nad wodą jego ptaki upadają bez życia. — Na brzegach jego znajduje się gatunek jabłoni, których owoce świeże i piękne na pozór, wewnątrz są pełne popiołu, jak purchawki.Tevenot.
  28. Znane są złudzenia oka na piaszczystych pustyniach, pochodzące ze drżenia przepalonego skwarem powietrza. Najmniejszy wzgórek, drzewo, lub jaki inny przedmiot, przybiera nieraz w oczach podróżnych kształt obszernego miasta, lasu, albo jeziora. Zjawisko to, zdarzające się niekiedy i na morzu, zowie się u naturalistów Fata Morgana.
  29. Mieszkańcy Wschodu puszczają się zwykle w podroż przy odgłosie muzyki.
  30. Nazwisko Bramy-Łez, nadane zostało ciaśninie Babel-Mandel, z powodu niebezpieczniéj żeglugi, i częstego w niéj rozbicia  okrętów w tém miejscu. Płynący przez nią uważani już byli za zgubionych, tak dalece, że równo z ich odjazdem, kładziono po nich żałobę.
  31. O tym, dziwnym instynkcie sępów, przeczuwających blizką śmierć ludzi i zwierząt, świadczy wielu podróżnych na Wschodzie. „Ledwo zwierz lub człowiek padnie trupem na polu, natychmiast zjawia się jeden lub kilka sępów, których przedtém nigdzie nie było widać.“Pennat.
  32. Gołębie babilońskie lub bagdadzkie, sławne są z przenoszenia listów, które się im przywiązują pod skrzydło.
  33. Żona cesarsa Jehan-Guir, bawiła się zwykle karmieniem małych rybek w sadzawkach swego ogrodu. — Niektóre z nich, aby nie rosły, kazała oplatać całkiem delikatną siatką ze złota.Harris.
  34. Jasny Kanopus, niewidzialny w Europie.
  35. Drogi kamień Indyjski, zwany u starożytnych: Ceranium, gdyż jak mniemano, znajdowano go tylko w tych miejscach, gdzie piorun uderzył. — Tertulian mówi, że się tak połyskuje z wierzchu, jak gdyby wewnątrz był ogień. — Najpodobniéj do prawdy że to jest opal.
  36. Oprócz skórzanego pasa, będącego charakterystyczną cechą Gwebrów, można ich jeszcze rozpoznać po ciemno-żółtym kolorze ich szat, naśladującym ogień. Czapki Persów są ze skór owiec tatarskich.
  37. W okolicach Kermanu właściciele nie zbierają daktyli, które wiatr z drzewa otrząśnie, lecz zostawują je dla podróżnych.
  38. Monkir i Nadir, dwaj straszliwi czarni aniołowie, zwani Zwiedzicielami Grobów. Obowiązkiem ich było przestrzegać dopełniania wszelkich przepisów wiary Mahometa, i karać nieposłusznych.
  39. W podróżach wschodnich Perrego, znajduje się opisanie Iszmonii, miasta skamieniałego w wyższym Egipcie, gdzie jeszcze dają się widzieć skamieniałe postaci mężczyzn i kobiét.
  40. Po persku Jezus.
  41. Gwebrowie utrzymują, że gdy Abraham, wielki ich Prorok, rzucony został w ogień z rozkazu Nemroda: płomienie zamieniły się w róże, na których on usnął spokojnie. Tavernier.
  42. Koncha zwana Siiankos, pospolita w Indyach, w Afryce, i na brzegach Śródziemnego morza. — Używano jéj zamiast trąby do dawania hasła, gdyż głos jéj jest niezmiernie mocny i donośny.
  43. Największą ozdobą konia w Persyi, jest sześć długich, białych, powiewnych ogonów bawolich, (od białych Indyjskich bawołów), złączonych z sobą u góry i przymocowanych z tyłu do siodła.
  44. Aniół Izrafil, ze wszystkich stworzeń Boskich mający najwdzięczniejszy i najharmoniniejszy głos.
  45. Gole, Diwy, nazwiska Perskie złych duchów.
  46. Behendi, prawowierny.
  47. Wąż ten sławny w powieściach „Tysiąca nocy“ gdy się ruszy, wydaje z siebie elektryczną jasność.
  48. W lasach nad Jordanem znajdują się rozmaite gatunki dzikich zwierząt, które nagle wezbrana rzeka często porywa i unosi. To podało Jeremiaszowi myśl tego porównania: „Przyjdzie na was wróg wasz, jako lew niesiony falą Jordanu.“
  49. Peri, duchy dobre; stopniem niższe od aniolów, ale równéj piękności. — Mieszkają, na powietrzu i w wodzie, gdzie im się podoba; w zaczarowanych ogrodach lub kryształowych pałacach: żyją wonią kwiatów i rosą.
  50. Samur, wiatr południowy, tak rozstraja stróny narzędzi muzycznych, że dopóki wieje, żadnego dźwięku wydać nie są zdolne.
  51. Największą osobliwością zatoki Perskiéj, jest ryba zwana Gwiazdą Morską. Kształt jéj jest okrągły; a w nocy tak jest błyszczącą, że się wydaje jak księżyc w pełni, otoczony promieniami.
  52. Zbiór daktyli w Persyi, odbywa się z równą wesołością i uroczystościami, jak w niektórych krajach Europy winobranie.
  53. Niektórzy naturaliści byli niegdyś tego zdania, że bursztyn jest skamieniałością łez ptaków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Moore i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.