Czerwona rakieta/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwona rakieta |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Choć niby pogodny wobec żony i niefrasobliwy, Niwiński trosk miał niemało. Utrzymywał się z pośrednictwa handlowego, a mianowicie dostarczał prowjantów różnym konsumom, co się czasem nawet nieźle opłacało, naogół jednak handlowych zdolności nie mając, nie mógł się pochwalić jakiemiś szczególniejszemi zarobkami. Ot, utrzymywał siebie i żonę i z trwogą myślał o nieuniknionych, a wciąż rosnących wydatkach.
Wogóle — był pełen niepokoju i obaw. Bał się o żonę, bał się, że w spodziewanej prędzej czy później burzy, zginą oboje. Nie miał na to, aby ją wywieźć do Szwecji czy do Francji i przerażała go myśl, że jest przykuty do Rosji i będzie musiał przeżywać wszystkie fazy jej rewolucji, a obawiał się, że one mogą być bardzo nieprzyjemne. Nie wierzył, aby naród, zerwawszy się z obroży, nie zechciał po swojemu użyć wolności. I oto była przyczyna, dla której coraz żywiej — wbrew temu, co mówił żonie — zajmował się wojną, rewolucją i zagadnieniami politycznemi. Teraz, kiedy mu przyszło myśleć co najmniej na miesiące naprzód, kiedy oprócz siebie i swego kuferka czuł na swych barkach brzemię odpowiedzialności za szczęście i życie ukochanej kobiety, zrozumiał, że wszystkie te sprawy nie są czemś teoretycznem i oderwanem, ale na każdym kroku wiążą się z życiem i stanowią o niem.
Rewolucja rosyjska, jak dotychczas, wyglądała dość niewinnie i ozdobnie. Na każdym kroku stawiała „tańczące i gadające” posągi. Niwiński jednak tym pozorom nie wierzył. Ani chwili nie wątpił, że prędzej czy później musi tu dojść do strasznych jatek, że musi wybuchnąć tu krwawa zawierucha, która może zmieść wszystko. A jemu właśnie bardzo a bardzo zależało na uratowaniu swoich i siebie z pogromu. Nie chciał ginąć w Rosji.
— Taką awanturę przeżyć i wyjść z niej cało, to sztuka nielada! — myślał nieraz.
Zpoczątku wierzył w możliwość natychmiastowej, druzgocącej ofensywy rosyjskiej, — ofensywy rewolucyjnej, niosącej istotnie zwycięstwo i wolność całemu światu. W tych cudnych czasach można było łudzić się tak pięknie. Zwycięskie rewolucyjne wojska rosyjskie niosące wolność Polsce — to tylko zupełnie logiczna satysfakcja dziejowa, ostateczne spełnienie wszystkich proroctw panslawistycznych. Rozumie się, że wówczas, w cieniu czy blasku tych zwycięskich a rewolucyjnych sztandarów staje olbrzymia armja polska — i wszystko jest, jak może być najlepiej.
Oczekiwania te zawiodły. O ofensywie dużo mówiono, ale jakoś wciąż jej jeszcze nie było, o wielkiej armji polskiej nikt poważnie nie myślał. Rosjanie kręcili Polacy albo przeszkadzali sobie wzajemnie, albo niezbyt w możliwość stworzenia armji polskiej wierzyli.
Co będzie dalej?
Zaczną się rozmaite wojny domowe, potworzą się prywatne republiki, rozpocznie się rżnięcie żydów, różne strzelaniny, a wkońcu na to wszystko wlezą Niemcy! Tu jeszcze po staremu Turcy i Tatarzy zaczną urządzać najazdy, a kto wie, może Połowcy i Pieczeniegi zmartwychwstaną! Co począć?
Niwiński wstawał przeważnie bardzo wcześnie, nieledwie o świcie już jeździł na drugi brzeg Dniepru, na Słobódkę, gdzie robił przeróżne zakupy i załatwiał interesy. Potem miał zwykle parę godzin wolnego czasu, który spędzał na werandzie kawiarni Udziałowej na czytaniu dzienników, plotkach i rozmowie ze znajomymi sobie nieznajomymi.
Siedział tak raz, czekając na Ryszana. Jeden ze znajomych nieznajomych, wychylony przez żelazne sztachety, kupował papierosy od ulicznego przekupnia.
— Macie papierosy „Ekstra“? — pytał.
— Nie budiet! — kiwał „sprzedawczyk” przecząco głową.
— No, to już dajcie jakie macie! — zniecierpliwił się kupujący.
„Sprzedawczyk” pogmerał w skrzynce i podał mu pudełko papierosów „Ekstra.”
— Patrzcie, co za naród! — oburzył się „znajomy nieznajomy.” — Im się nawet sprzedawać już nie chce.
— Przyjmij pan raczej, że ten handlowiec nie umie czytać, więc nie wiedział, że ma „Ekstra.”
— Może to być w tym wypadku — odezwał się drugi „znajomy nieznajomy,” — naogół jednak oni już nie chcą pracować. Naprzykład, brałem stale w jednym sklepie pewien gatunek papierosów. W tych dniach przychodzę — niema papierosów. Czemu? Nikt robić nie chce — powiada mi kupiec.
— Im się zupełnie w głowach poprzewracało rzekł trzeci. — Idę rano, widzę, zapałek nie mam. Naprzeciw mnie szedł właśnie inwalida jakiś z zapałkami. Wszyscy przekupnie uliczni z zarobkiem sprzedają pudełko zapałek po siedem kop, ten zażądał ode mnie dziesięć. — Dlaczego? — pytam go się. — Ja jestem inwalida — powiada — muszę zarobić! Uważacie panowie, on to nazywa zarobkiem!
— A jakże! Żebranina to dziś najintratniejsze rzemiosło! Znacie panowie tę sparaliżowaną żebraczkę, walającą się stale na ziemi, na „Kreszczu.“ Na własne oczy kiedyś tu widziałem: Przechodził koło niej Chińczyk z papierowemi wachlarzykami — baba uznała za stosowne kupić od niego wachlarzyk za pół rubla i tak wachlowała się, leżąc w łachmanach na bruku i żebrząc.
— Bardzo mądra inwestycja kapitału!
— Panowie, cóż dziś znaczy pół rubla! Drożyzna z każdym dniem większa — a jeść trzeba. Przynajmniej ja zjeść muszę, niedużo bo niedużo, ot tę kawę, tę bułkę z masłem, cobądź, ale muszę zjeść — a to kosztuje straszne pieniądze.
— Zwłaszcza, że kradną. Przed półgodziną złapałem garsona — fałszywie rachuje. Uważacie, panowie, obywatele napiwków nie biorą, bo im to ubliża, tylko procenty — ale kradną po staremu i to im nie ubliża! Oto — rewolucja!
— A cóż pan myśli? Na tem cała ich rewolucja polega! Na froncie kradną jak kruki! I to chce robić ofensywę na Niemców!
— A niech robią, prędzej w skórę dostaną i raz wreszcie się ta komedja skończy!
— E, tak się to mówi! A ilu naszych w ich wojsku służy!
— Co? To nic nie znaczy. Ja synowi swemu powiedziałem wyraźnie: Hańbą się okryjesz, jeśli zabijesz choć jednego Niemca!
— No to jakże pan sobie wyobraża sprawę polską?
— E, moi panowie, co tu dużo gadać! Choćby nam nawet dali Galicję, Królestwo Polskie, a bodaj i Poznańskie, zawsze będziemy między dwoma olbrzymiemi kamieniami młyńskiemi, między Rosją a Niemcami.
— To już najlepiej chyba byłoby powiesić się! — warknął ktoś.
— Nie. Iść do Austrji.
Przyszedł Ryszan, dumny, promieniejący.
— Wojciechu, mamy już na froncie własny odcinek! Jest czeski front!
— Gdzie?
— Koło Zborowa, w Galicji. Cała dywizja jest na froncie, pierwszy i trzeci pułk w okopach, drugi w rezerwie.
— Dywizja mocna? Ile ma ludzi?
Ryszan zawahał się.
— Nie powiesz nikomu?
— Słowo honoru!
Młody człowiek pochylił się ku Niwińskiemu.
— Niewiele więcej ponad cztery tysiące bagnetów.
— Mało. A co nowego w polityce?
— Masaryk przyjeżdża do Kijowa. Znasz go?
— Pamiętam z uniwersytetu.
— Podobno istotnie mamy się przenieść na front francuski.
— To fatalnie! — zląkł się Niwiński. — To by znaczyło, że on już w Rosję nie wierzy, czyli — że tu nic nie da się zrobić, że on przewiduje awanturę. A co? Nie mówiłem ci? Jak tylko w „matuszce Rossiji“ zaczyna śmierdzieć — koniec słowiańskiemu braterstwu i jazda do Francji! Rozumie się!
— Wojciechu, dywizja jest na froncie!
— Ach, czyż ja wam to biorę za złe! — podrażnionym tonem mówił Niwiński. — Zazdroszczę wam tylko, że tak łatwo was wszystkich przenieść z jednego końca Europy na drugi. Z nami trochę trudniej. Nas jakby kto chciał stąd przenieść, toby i szmat Ukrainy z ziemi wyrwać musiał! Nie to mnie zajmuje, ale to, że jeśli Masaryk chce was stąd przenieść, to znaczy, że istotnie niema tu już nic do roboty!
Wracając koło południa do domu ujrzał Niwiński jakiś ogromny pochód, który, zatrzymany prawdopodobnie Niagarą wymowy koło byłego pomnika Stołypina, tkwił na środku Kreszczatyku. Niwiński, zły i podrażniony, przez długi czas przyglądał się ludziom, niosącym mnóstwo czerwonych chorągwi. Orkiestry wojskowe grały niemieckie marsze i Marsyljankę, nad głowami ludzkiemi łopotały czerwone chorągwie ze złotemi napisami. Co krok uderzało słowo „mir“ (pokój), „Precz z wojną,“ „Bez aneksji i kontrybucji,“ „Dość krwi, dajcie chleba“ i inne humanitarne hasła. Śpiewano pieśni rewolucyjne, „Dubinuszkę,“ „Marsyljankę.“ Szli robotnicy, żołnierze, rzemieślnicy, różne organizacje, inwalidzi, mnóstwo stowarzyszeń kobiecych, nawet szkoły. Nad głowami tłumu kołysały się tablice z różnemi napisami, gęsto żydowskiemi, a żydzi szli zwartą masą, energicznie, z wielkim gwałtem i ożywieniem niezgodnemi głosami i rękami śpiewając swój „majufes“ i niosąc trzy sztandary, jeden czarny z białym hebrajskim napisem, a dwa biało-błękitne ze srebrnemi gwiazdami sjońskiemi.
— Demonstracja przeciw ofensywie — rzekł do Niwińskiego Ryszan, który go odprowadzał.
— A przypatrz-że się temu! To ci jest przecie rzecz, którejby najgenjalniejszy satyryk nie wymyślił! Szła szkoła jakaś, kilkadziesiąt małych dziewczynek, nabożnie śpiewających „Dubinuszkę.“ Przodem odwrócony do dzieci, w orzechowym paltocie — bo dzień był wietrzny choć pogodny — prowadził je wysoki, chudy i przygarbiony nauczyciel, z tępo-fanatyczną, gliniano-żółtą twarzą, na której ponuro błyszczały czarne okulary — zaś takt swym wychowankom dawał tęgą szpicrutą, z zawiązaną na końcu czerwoną kokardką.
— Czy można lepiej przedstawić rewolucję? Tłum — i harap fanatycznego doktrynera z czerwoną kokardką. Przyznam ci się, że mnie ten widok napawa wielkim niepokojem. O, a to co znowu?
Niesiono wielki sztandar amarantowy z napisem P. P. S. Za sztandarem szła garstka ludzi, śpiewających „Czerwony Sztandar.“ Kiedy mijali Niwińskiego, słychać było, jak fałszywie, ochrypłemi głosami wywodzili: „Sędziami wówczas będziem my!“
— No, ładnyby to był trybunał! — mruknął Niwiński, patrząc na pospolite, mało inteligentne twarze. — Więc i ci mają już „dość wojny...“
— Nie truj się tem! — pocieszał go Ryszan. — Wśród nas jest też dość takich „pacyfistów,“ płatnych przez „bolszewików,“ lub przez Niemców, co zresztą podobno na jedno wychodzi. Ale nic sobie z tego nie rób. Ofensywa i tak będzie!