Czerwona rakieta/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwona rakieta |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niwiński wkrótce przyzwyczaił się do mieszkania w hotelu. Miał wrażenie, że mieszka w jakiemś małem miasteczku. W „hallu“ i w „szwajcarskiej“ wiecznie tłoczyli się chłopcy, których czasami bywało pięciu. Dobrze trzymani w rękach przez szwajcarów, weseli, sympatyczni, wcale uprzejmi i chętni, znosili cierpliwie, kiedy się gość irytował, błaznowali z dawniej sobie znanymi. Dwuch szwajcarów w granatowych żupanach ze srebrnemi galonami dyżurowało na przemiany w „szwajcarskiej.“ Jeden był stary, siwy, z dobroduszną miną i chytrze mrugającemi oczami, drugi młody jeszcze, sztywno wyprostowany, z nadętą gębą, czarnemi oczami i czarną brodą, śmieszny w poczuciu swego dostojeństwa, przypominał Niwińskiemu jakiegoś profesora matematyki z lat szkolnych. Chłopcy, przeważnie w ciemno-czerwonych jedwabnych „rubaszkach,“ przepasani pasami rzemiennemi, rozbijali się po hotelu, oczywiście próżnując i wzajemnie wszystko na siebie zwalając. Piąty, Iwan, cały dzień spędzał w ciasnej windzie, wożąc gości na górne piętra. Ponury, zezowaty, ubrany czysto ale bez elegancji, jeżdżąc wciąż nadół i wgórę zamknięty w ciasnej skrzyni zwierciadlanej, nudził się i z przyzwyczajenia zabawiał się przyglądaniem się gościom, których jednak obserwował nie wprost, ale w lustrze, odwracając się od nich i śmiech pokrywając ziewaniem. Widać jednak wnioski, do jakich na podstawie swych spostrzeżeń doszedł, nie były dla ludzkości bardzo pochlebne, bo Iwan patrzył na ludzi ze złością i źle ukrywanym wstrętem. Czasem, kiedy w jasno oświetlonej windzie jechał na górę po któregoś z gości, jego czarna, niezdarnie poruszająca się sylwetka przypominała małpę w klatce.
Do pokoju państwa Niwińskich szło się z głównego korytarza przez mały pokoik dla służby, w którym stałe siedziała pokojówka, niemłoda już kobieta o złej twarzy, służący w mundurze wojskowym i chłopak, Grisza, nadęty, mrukliwy, z włosami napomadowanemi i uczesanemi w równiutki rozdział. Jak to Niwiński zauważył, pokojowa miała chłopca w swojej opiece. W pokoiku tym stały tapczany, stoliki z samowarami i brudnemi talerzami, zaś na ścianie wisiał obraz przedstawiający drzewo złego i dobrego, w którego cieniu po jednej stronie kwitła szczęśliwość ludzi żyjących uczciwie, zaś z drugiej w ohydnych barwach widniała nędza, rozpusta, pijaństwo, rozbój i szubienica. Scenę przedstawiającą rozpustę czyjaś ręka uzupełniła nieprzyzwoicie atramentowym ołówkiem. Najczęściej można było zastać w pokoiku Griszę, mażącego sobie głowę pomadą przed lusterkiem lub czeszącego się.
Państwo Niwińscy mieszkali właściwie w części przeznaczonej dla służby, w pokoju byłego zarządzającego. Helenkę to drażniło, ale mąż przekonywał ją wciąż, że tu jest najwygodniej. Istotnie, tak było. Tu nikomu nie przeszkadzał płacz dziecka, tu swobodnie można było gotować na „Primusie“, a nawet kąpać dziecko bez obawy zachlapania dywanów. W sąsiedztwie mieszkała tylko szafarka, Czeszka, stara panna zawiędła i niewątpliwie złośliwa, ale uprzejma, zaś obok niej malusieńki pokoiczek zajmowała kelnerka, złotowłosa Łotewka, zawsze bardzo elegancko — poza służbą — ubrana i noce spędzająca przeważnie poza domem, prawdopodobnie w pierwszorzędnych restauracjach.
Pokój Niwińskich był duży, biały i jasny, umeblowany skromnie, ale dostatecznie. Z okna widać było na prawo jakiś wielki czarny dom z obszernym i długim balkonem na pierwszem piętrze — nudny i banalny. Nawprost widziało się dwa niezbyt czyste podwórka kijowskie z drzewami, sągami drzew i biegającemi dziećmi, włóczącemi się po kątach. W głębi, za jednopiętrowym, żółtym domem z wypłowiałym, ciemno-czerwonym dachem blaszanym, wznosiła się wielka, czteropiętrowa kamienica, a z poza niej strzelała biała wieża i złota kopuła cerkwi św. Zofji.
To było piękne. Prócz tego, w luce między domami świeciła jeszcze jedna złota makówka, za czerwonym dachem druga, sam koniec tylko ukazująca. Jeszcze bardziej na lewo widniały trzy złote kopuły i kilka mniejszych cerkiewki, stojącej na małym placu, drzewami — teraz już zrudziałemi — otoczonej. Na placu widać było ludzi skulonych, z powodu zimna szybko biegnących.
Niwińskiemu schodziło teraz życie na nieustannych walkach o mleko sterylizowane, o gorącą wodę dla dziecka i o tym podobne drobiazgi. Sam w menażkach nosił obiady z niedalekiej jadłodajni prywatnej, a prócz tego, pamiętny, że „i tysiąc rubli“ ma swój koniec, szukał zarobku. Kwaśniał w tem wszystkiem, bo i żona, zmęczona znów karmieniem i wstawaniem w nocy do dziecka, w dalszym ciągu była opryskliwa i skłonna do kłótni. Że jednak właściwie niczego jej nie brakowało, a dziecinka zdrowa z każdym dniem robiła się ładniejsza i coraz jaśniej zaczynały błyszczeć jej czarne oczęta, więc Niwiński w gruncie rzeczy niewiele sobie ze swych domowych kłopotów robił.
Gryzł go jednak niepokój wewnętrzny.
Jakto? Więc koniec na tem? Więc już nic niema poza temi czterema ścianami i mdłym zapachem pieluszek w powietrzu?
Mało wiedząc co się działo na świecie, uciekał do kawiarni po nowinki. Źle się działo. Niemcy pchali się w zatokę ryską, równocześnie zaś wybuchły w Rosji pogromy agrarne i żydowskie.
Raz zastał Niwiński w kawiarni Szydłowskiego i Ryszana, który przyprowadził ze sobą znajomego oficera, kozaka. Ponieważ oficer był z frontu, chętnie go widziano.
Kiedy Niwiński się przysiadł, Szydłowski właśnie mówił:
— W północnych guberniach jest niewątpliwie głód i dlatego tam rozbijają... Zresztą żydzi tak dokuczyli spekulacją, że naród bezbronny nie wie już, co począć — stąd pogromy. A pogromy agrarne i niszczenie wielkich majątków, to proste następstwo fałszywego postawienia kwestji agrarnej.
Kozak potrząsnął głową przecząco.
— Mylicie się, jeśli sądzicie, że to tylko wybuchy niezadowolenia lub zwykła sobie grabież rozzuchwalonego chłopstwa. Przez pięć miesięcy z garstką wiernych żołnierzy z dzikiej dywizji...
— A, wy z dzikiej dywizji?
— Tak. Otóż pięć miesięcy ja ze swymi „gorcami“ powstrzymywał od pogromów i gwałtów bandy w powiecie mohylewskim i jampolskim. Uratowałem w ten sposób zboże i urodzaj. Wreszcie nie stało sił do walki z narodem, który nie ma ani sumienia ani wstydu. Przeciągające przez te powiaty oddziały wojsk zmiatają wszystko z powierzchni ziemi, niszczą zasiewy, bydło, drób, rozbijają państwowe składy spirytusu, upijają się i palą domy nie tylko obywateli ziemskich, ale i chłopów. Pogromy te mają charakter akcji zorganizowanej. W powiatach jest zupełna anarchja. W każdej wsi chłopi pędzą wódkę, czemu nie można przeszkodzić z powodu wielkiej ilości uzbrojonych dezerterów. Agitacja pogromowa rośnie z każdym dniem. Podole — jedna z najżyźniejszych guberni — ginie. I nikt tego kraju nie ratuje...
— Was odwołano już z frontu?
— Tak. Ponieważ korpus wraca na Kaukaz, ja odprowadzam swój oddział. Powiat zostanie bez obrony.
— A słyszeliście panowie co o tych jakichś dwuch korpusach, które podobno z artylerją i karabinami maszynowemi idą na Kijów?
— Idą na Kijów? Korpusy? To może zbyt konkretnie powiedziane...
— Tak... Przesadne — potwierdził oficer. — Ale że ta fala grabiącego i gromiącego żołnierstwa pod Kijów może podejść, to jest prawdopodobne...
To znów przyjechał z prowincji Ziemba wściekły, zmordowany, zbity i okradziony.
— A cóż się panu stało? — śmiały się z jego oburzonej miny Niwiński.
— Czekajcie, opowiem wam to szczegółowo. Na stację Woskriesiensk, na linji moskiewsko-rjazańskiej...
— Toś pan teraz znowu w Moskwie był? — zapytał Szydłowski, chciwy nowości politycznych.
— Gdziem był, tom był, mniejsza z tem, dość na tem, że na stację Woskriesiensk zajechał pociąg wojskowy ze zdemobilizowanymi żołnierzami. Okazało się, że tor nie jest wolny, skutkiem czego chciano „eszelon“ narazie odstawić na tor zapasowy. Kiedy się żołnierze o tem dowiedzieli, wybuchnęła awantura. Przyszli do maszynisty i kazali mu jechać dalej. Chłop mówi: Bójcie się Boga, na pociąg wpadnę — ale, co, po mordzie go —
— Naturalnie! — mruknął Szydłowski
— i dalej do dyżurnego urzędnika na stacji. Karabiny przystawili do piersi, ryczą i żądają natychmiastowego ekspedjowania pociągu. Urzędnik perswadował, prosił — rozbili mu głowę kolbą rewolweru... Zrobiła się okropna awantura i nie wiadomo, czemby się skończyła, gdyby naraz nie nadjechał był pociąg osobowy... Ledwo zajechał przed stację, już z wyciem i wrzaskiem rzuciły się nań tłumy żołdactwa. Trudno opisać, co się działo... Dźwięk szkła, sypiącego się z rozbijanych okien, trzask łamanych ram i drzwi, krzyk przerażonych pasażerów, kobiety piszczą, dzieci płaczą, żołdactwo klnie! Żołnierze pchali się dosłownie drzwiami i oknami, depcząc dzieci, dusząc ludzi... Ledwo się żywy z tej kaszy wydostałem... Rzeczy mi przepadły, nikt rzeczy wziąć nie mógł z sobą... W naszych oczach żołnierze się niemi dzielili... Powyrzucali pasażerów, rzeczy im zabrali i pojechali...
Uroczyście uczczono w Piotrogrodzie rocznicę Kościuszki, która też przyniosła fakt dość miły. Oto minister spraw zewnętrznych, Tereszczenko, na uroczystości Kościuszkowskiej oświadczył imieniem Rosji i sojuszników, że nie złoży się broni, dopóki się nie stworzy Polski wolnej i niepodległej. Oświadczenie to zrobiło w kołach polskich dobre wrażenie i choć niewiele sobie po niem obiecywano, dodało w tych ciężkich czasach otuchy.
Rocznicę Kościuszki obchodzono w Kijowie uroczyście i dopiero wówczas pokazało się, jakie to jednak jest polskie miasto. Zamknięto wszystkie polskie sklepy, restauracje i kawiarnie — to znaczy zamknięto prawie wszystkie przyzwoitsze lokale w mieście. Na ulicach gęsto rozlepione były klepsydry z nazwiskiem Kościuszki i z zaproszeniem na nabożeństwo żałobne. Idąc na to nabożeństwo Niwiński spotkał oddział polski, konwojujący stare, bojowe sztandary polskie, przed któremi z całą przyjemnością zdjął kapelusz. Urządzono też akademję, ale na tej już Niwiński nie był, bo pokazało się, że komitet bilety rozprzedał swym znajomym i protegowanym, tak, że zostały tylko bilety najdroższe.
A raz, wieczorem, wracając od któregoś ze swych dostawców do domu, znowu był świadkiem dzikiej sceny. Oto ogromny, huczący tłum obiegł pomieszczenie policji dzielnicowej i z krzykiem domagał się wydania jakichś aresztowanych.
— Kogo oni się domagają? — spytał Niwiński.
— Dwuch „żulików“ kogoś nożami poraniło — chcą nad nimi samosąd zrobić — odpowiedział ktoś.
Fala ludzka uderzyła w Niwińskiego, porwała go i rzuciła w drzwi. Drzwi pękły, wrzeszcząca fala wlała się do wnętrza budynku. Ktoś krzyczał. Komisarz policyjny wołał:
— Nie dam kluczy, wam nie wolno, nie macie prawa!
— Siłą wziąć! Siłą!
Ze dwadzieścia ramion wyciągnęło się do komisarza. Chłop był rosły i mocny — bronił się, ale okropny polip oplątał go i skrępował w swym uścisku. Czyjaś dłoń szybko zaczęła przetrząsać jego kieszenie.
— Niema kluczy! Schował!
— Nie macie prawa! Sąd ich będzie sądził!
— Naród sam chce sądzić!
— Łamaj dwier!
Wyłamano drzwi.
— Ach, czorty!
— Bierz ich! Trzymaj! Gdzie są? Pod „narami“ siedzą, pod „narami!“ Wyciągnąć ich. Ahaaa! Są! Bierz ich! Dawaj siuda! Niet, nie bij, na dwor z nimi, niech naród sam sądzi!
Wyprowadzono dwuch oberwańców, drżących, nieprzytomnych ze strachu. Tłum posypał się za nimi w groźnem milczeniu. Już w bramie padło kilka uderzeń. Któryś z nieszczęsnych skazańców zawył i bełkocąc błagał, aby mu darowano życie. Kaci milczeli, a dopiero wyprowadziwszy wyrostków na ulicę, zaczęli bić — wszyscy, kto mógł dosięgnąć. Masa ludzka, czarna w żółtym blasku lamp, zaczęła się kłębić, a niby strumień gorącej krwi, strzelił z niej straszny, przerażający, opętany krzyk.
— Konnica! Konnica! — rozległy się wołania.
Przypadli milicjonerzy konni.
Tłum pierzchnął natychmiast.
Na bruku przed lokalem policji leżały dwie bezkształtne, mokre bryły. Jedna z nich dawała słabe oznaki życia. Przeniesiono ją do sieni i zatelefonowano po karetkę Pogotowia Ratunkowego. Ale Pogotowie odmówiło zlynczowanym pomocy. — Napadną nas po drodze, rannych odbiją, a i nam się jeszcze dostanie.
Tego wieczoru Niwiński kupił dwie butelki wina i wypił je sam, w „numerze“ pewnego znajomego, w hotelu. Wciąż stała mu przed oczami ohydna scena. Coraz częściej dziki zwierz budził się w tłumie.
Na drugi dzień opowiadał o samosądzie znajomym w kawiarni „François“.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że naród dziczeje — mówił Szydłowski. — Oto statystyka pogromów, jak ją podaje socjal-rewolucjonista Oganowskij: W marcu 1917 ilość pogromów była minimalna, w kwietniu nieznaczna, w maju wzrasta, od dwudziestego czwartego do trzydziestego pierwszego maja naliczono sto jedenaście pogromów, a od szóstego do dwudziestego czerwca zarejestrowano pogromów dwieście dziewiędziesiąt siedem. Oto rezultat rządów Kiereńskiego. A równolegle idzie też upadek ekonomiczny. Gdzie niegdzie ludzie powracają do handlu zamiennego.
— Więc do czegóż to dojdzie?
— Trudno przewidzieć. Organizm rozstraja się, co było, ginie...
W tem rozległy się jakieś krzyki, klątwy, groźby, szamotania, a po chwili z trzaskiem otwarły się drzwi, wiodące do sali bilardowej. Sala ucichła, a wówczas z tych drzwi błysnęło rwące „torrento“ „macierzyńskich słów“, odgłos razów, czyjeś słowa oburzenia, wykrzykiwane drżącym ze strachu głosem, ktoś się szarpnął — i naraz wyskoczyła z sali bilardowej jakaś figura, pędem pomknęła przez kawiarnią i wypadła na ulicę tak gwałtownie i tak szarpnąwszy drzwiami, że aż szyba z nich wyleciała. Za tą figurą biegło kilku młodych ludzi, których jednakże zatrzymano.
— Radi Boga, gaspada, takoj skandal, kakże można, gaspada, wied’eto komisar! — mitygowała służba.
— Plewat‘ mnie na waszych komisarow! On komisar a ja jewo pa mordie bit‘ budu, kogda zachaczu!...
Trwało parę minut, zanim wzburzeni młodzi ludzie uspokoili się.
— Co się stało? Co to za awantury? — pytał Szydłowski garsona.
— To był komisarz miejski Dorotow, który „nakrył“ jakichś panów przy hazardzie. On im kazał przestać grać, a oni go „obrugali“ i zbili, a jego towarzysza chcieli zabić. Ledwo im się uciec udało. Jeden uciekł „czarnym chodem,“ a drugiego państwo widzieli.
— Otóż i władza. Szulerzy komisarzy po gębach biją.
— A tymczasem, bolszewicy, tolerowani przez Kiereńskiego, radzą i gospodarują w Smolnym mówił Ryszan, który w ostatnich czasach często jeździł do Piotrogrodu. — Warto widzieć takie posiedzenie!
— Pan widział?
— Owszem, byłem w Smolnym.
— No to gadaj-że pan! — przysunął się bliżej Ziemba — Toż to ogromnie ciekawe!
— „Rugają“ się bezustanku jak „izwoszcziki“. Pamiętam, ktoś puścił paskudną insynuację przeciw jednemu z oponentów. Oponent chciał się bronić — ale Trockij bez żadnych ceremonji odebrał mu głos. Wrzawa, kłótnie, ktoś krzyczy „Trockij — padlec!“ Bolszewicy zerwali się, ryczą, chcą kogoś zlynczować. Ci uciekają, wymykają się za drzwi, tamci gonią, biją pięściami w pulty, odgrażają się komuś, zgiełk, gwizdanie, wycie... Z Trockiego-przewodniczącego robi się przywódca rozwścieklonej, nieopętanej bandy... Takie to jest posiedzenie... Widziałem też „sowiet“ w Kałudze, gdzie miejscowi bolszewicy zajęli byłe generał-gubernatorstwo. Posiedzenia odbywali tam w wielkiej sali przyjęć, ponieważ jednak sala im na ich mityngi nie wystarczała, więc rozbili ścianę sąsiedniego pokoju. Teraz zamiast ściany jest zwykła dziura. Piece się skutkiem tego rozwaliły, sufit się zarysował... Pękać ze śmiechu! Małpy nie ludzie!
— A jednak oni doskonale wiedzą, czego chcą — pokiwał głową Szydłowski.
— Jedyni w Rosji, którzy wiedzą, czego chcą! — zgodził się Ryszan. — Musimy z nimi utrzymywać jakieś stosunki — na wszelki wypadek — i otóż wiem, że oni mówią zupełnie dorzecznie.
— Tak jak teraz jest, to się przecie utrzymać nie może! — rzekł Ziemba. — Musi przyjść coś innego...
— Więc jednak przyjść musi?