Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Znaczenie! Panowie, alboż to nic? Szacunek głupców, podziw dzieci, zazdrość bogaczy, wzgarda mędrca.
Barnave.
Szczęściem dla sławy pana de Rênal jako administratora, w promenadzie publicznej, biegnącej zboczem o jakie sto stóp nad Doubs, okazało się potrzebne olbrzymie podmurowanie. Temu cudownemu położeniu zawdzięcza ta promenada jeden z najbardziej malowniczych widoków Francji. Ale, co wiosnę, deszcze orały bruzdy, żłobiły wyrwy i czyniły to miejsce przechadzki niepodobnem do użytku. Niedogodność ta, która dokuczyła wszystkim, dała panu de Rênal szczęśliwą sposobność unieśmiertelnienia swych rządów murem na dwadzieścia stóp wysokim a długim na trzydzieści lub czterdzieści sążni.
Parapet ten — dla którego pan de Rênal musiał trzy razy jeździć do Paryża, przedostatni bowiem minister spraw wewnętrznych okazał się śmiertelnym wrogiem promenady w Verrières — otóż, parapet wznosi się obecnie na cztery stopy nad ziemią. I, jakby na urągowisko wszystkim obecnym i przeszłym ministrom, zdobią się go w tej chwili płytami z ciosu.
Ileż razy, dumając o świeżo porzuconych zabawach paryskich, z piersią opartą o te bloki sinego kamienia, tonąłem spojrzeniem w dolinie Doubs! Het w dali, po lewej stronie, wije się kilka dolinek, w których oko wyraźnie rozróżnia małe strumyki. Kręcą się, tworząc raz po raz nikłe siklawy, aby wreszcie utonąć w Doubs. Słońce jest w tych górach bardzo skwarne; skoro dopieka zbyt silnie, zaduma wędrowca znajduje schronienie na tej terasie w cieniu wspaniałych jaworów. Swój szybki wzrost, oraz piękną zieloność z odcieniem prawie niebieskiem, drzewa te zawdzięczają nawiezionej ziemi, którą pan mer pomieścił za swojem olbrzymiem podmurowaniem: wbrew opozycji bowiem rady gminnej, rozszerzył promenadę przeszło o sześć stóp. (Mimo że mer jest ultra, ja zaś jestem liberałem, pochwalam mu ten czyn, dzięki któremu, w opinji samego mera, oraz w opinji pana Valenod, szczęśliwego dyrektora Przytułku w Verrières, terasa ta może wytrzymać porównanie z terasą w Saint-Germain-en-Laye).
Co do mnie, znajduję jedną rzecz do zganienia w tej Alei Wierności (to oficjalne miano można wyczytać kilkanaście razy na marmurowych tablicach, które zyskały panu de Rênal jeden order więcej); mianowicie barbarzyński sposób, w jaki władza każe obcinać i strzyc do żywego te bujne jawory. Miast upodobniać się swemi niskiemi, okrągłemi i spłaszczonemi głowami do najpospolitszej jarzyny, byłyby z ochotą przybrały owe wspaniałe kształty, jakie widuje się w Anglji. Ale wola pana mera jest despotyczna; dwa razy na rok, wszystkie drzewa gminne ulegają bezlitosnej amputacji. Miejscowi liberałowie twierdzą (przesadzają!), że ręka oficjalnego ogrodnika stała się o wiele surowsza, odkąd ksiądz wikarjusz Maslon przyjął zwyczaj zagarniania dla siebie produktów tych postrzyżyn.
Młody ten duchowny przybył przed kilku laty z Besançon, przysłany dla nadzorowania księdza Chélan i paru innych proboszczów. Stary chirurg pułkowy osiadły w Verrières (zdaniem pana mera razem jakobin i bonapartysta), ośmielił się jednego dnia krytykować to systematyczne kaleczenie pięknych drzew.
— Lubię cień, odparł pan de Rênal, z odcieniem wyższości, naturalnej w rozmowie z felczerem, kawalerem Legji honorowej; lubię cień, każę tedy przycinać moje drzewa iżby dawały cień, i nie rozumiem aby drzewo mogło służyć do czego innego, chyba że, jak pożyteczny orzech, przynosi dochody.
Oto wielkie słowo, które rozstrzyga o wszystkiem w Verrières: przynosić dochód; streszcza ono stałą myśl trzech czwartych ludności.
Przynosić dochód, to argument rozstrzygający o wszystkiem w miasteczku które zdało się wam tak powabne. Obcy, zachwycony świeżością i urodą dolin które je otaczają, wyobraża sobie zrazu, że mieszkańcy jego wrażliwi są na piękno; mówią aż nazbyt często o piękności okolicy: nie można zaprzeczyć że przywiązują do niej wagę; ale to dlatego, że ściąga cudzoziemców, których sakiewka wzbogaca oberżystów, co znowuż, siłą mechanizmu podatkowego, przynosi dochód miastu.
W piękny jesienny dzień, pan de Rênal przechadzał się po Alei Wierności pod rękę z żoną. Słuchając męża, który rozprawiał z poważną miną, pani de Rênal ścigała niespokojnem okiem ruchy trzech chłopców. Najstarszy, może jedenastoletni, zbliżał się za często do parapetu z wyraźną chęcią wdrapania się na mur. Łagodny głos upominał wówczas małego Adolfa, i dziecko odstępowało od ambitnego zamiaru. Pani de Rênal wyglądała na lat trzydzieści, ale była jeszcze dość ładna.
— Może łatwo tego pożałować ów fircyk paryski, mówił pan de Rênal wzburzony, z twarzą bledszą jeszcze niż zazwyczaj. Ostatecznie, mam parę życzliwych osób na Dworze...
Ale, mimo że zamierzam przez dwieście stronic mówić o prowincji, nie posunę się do tego okrucieństwa, aby wam kazać słuchać mdłych i rozwlekłych prowincjonalnych rozmów.
Fircyk paryski, tak antypatyczny merowi Verrières, był to niejaki Appert, który, dwa dni wprzódy, zdołał się wcisnąć nietylko do więzienia i Przytułku, ale i do szpitala, gdzie bezinteresownie władali mer oraz główni miejscowi właściciele.
— Ale, rzekła nieśmiało pani de Rênal, cóż tobie może wadzić ten Paryżanin, skoro zarządzasz mieniem ubogich najskrupulatniej?
— Przyjeżdża tylko poto aby wydziwiać na wszystko, a potem zamieści artykuł w liberalnych dziennikach.
— I tak ich nie czytujesz.
— Ale ludzie gadają o tych jakobińskich artykułach: to nas niepokoi i przeszkadza nam w czynieniu dobrego[1]. Nie, co do mnie, nigdy tego nie wybaczę proboszczowi.