Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III. MIENIE UBOGICH.

Zacny i zdala od intryg stojący proboszcz jest Opatrznością wioski.
Fleury.

Trzeba wiedzieć, że proboszcz z Verrières, starzec ośmdziesięcioletni, ale zawdzięczający ożywczemu powietrzu gór zdrowie i charakter z żelaza, miał prawo odwiedzać o każdy porze więzienie, szpital, a nawet Przytułek. Pan Appert, polecony z Paryża proboszczowi, umyślnie przybył do ciekawego miasteczka o szóstej rano, i natychmiast udał się na plebanję.
Przeczytawszy list margrabiego de la Mole, para Francji i najbogatszego właściciela w okolicy, ksiądz Chélan zadumał się.
— Jestem stary, kochają mnie tutaj, rzekł do siebie; nie śmieliby! Następnie, obrócił się ku paryżaninowi, z oczami, w których, mimo podeszłego wieku, błyszczał ów święty ogień, zrodzony przyjemnością spełnienia dobrego uczynku, połączonego z pewnem niebezpieczeństwem.
— Chodź pan ze mną, drogi panie; ale, w obecności dozorcy więzienia, a zwłaszcza Przytułku, chciej nie wyrażać sądu o rzeczach które będziemy widzieli.
Pan Appert zrozumiał, że ma do czynienia z dzielnym człowiekiem; udał się za czcigodnym proboszczem, zwiedził więzienie, przytułek, areszt, zadał wiele pytań i, mimo dziwnych odpowiedzi, nie pozwolił sobie na najmniejszą krytykę.
Zwiedzanie trwało kilka godzin. Proboszcz zaprosił pana Appert na obiad, ale ten wymówił się pilną korespondencją: nie chciał bardziej jeszcze narażać swego szlachetnego towarzysza. Około trzeciej, poszli dokończyć inspekcji Przytułku, następnie wrócili do więzienia. Zastali w progu dozorcę, olbrzyma o sześciu stopach wzrostu i kabłąkowatych nogach: nikczemna jego fizjognomja stała się wstrętna pod wpływem strachu.
— Proszę dobrodzieja, rzekł na widok proboszcza, czy ten pan, który przyszedł z księdzem proboszczem, to nie pan Appert?
— A o co chodzi? spytał proboszcz.
— Ano bo wczoraj otrzymałem najściślejszy rozkaz — od pana prefekta, żandarm pędził galopa całą noc! — aby nie wpuszczać pana Appert do więzienia.
— Oświadczam panu, panie Noiroud, rzekł proboszcz, że ten podróżny, który mi towarzyszy, to właśnie pan Appert. Czy uznajesz, że mam prawo wchodzić do więzienia o każdej porze dnia i nocy, wprowadzając kogo mi się podoba?
— Tak, księże proboszczu, odparł dozorca ciszej, spuszczając głowę jak buldog przed kijem. Tylko że, proszę księdza, ja mam żonę i dzieci; skoro mnie ktoś zdradzi, wypędzą mnie, a to miejsce to całe moje utrzymanie.
— I mnie byłoby przykro stracić swoje, odparł dobry proboszcz wzruszony.
— Cóż za różnica! odparł żywo dozorca; toć wiadomo, że ksiądz ma ośmset funtów renty, ładny kawałek ziemi...
Oto fakty, które, komentowane, powiększane na dwadzieścia sposobów, poruszały od dwóch dni namiętności małego miasteczka. One to właśnie stanowiły treść rozmowy państwa de Rênal. Tego rana, w towarzystwie pana Valenod, dyrektora Przytułku, mer udał się do proboszcza, aby mu wyrazić najżywsze niezadowolenie. Ksiądz Chélan nie miał protektorów, zrozumiał całą doniosłość tych słów.
— Dobrze więc, panowie, będę trzecim proboszczem, którego, w osiemdziesiątym roku życia, usuną w tej okolicy. Jestem tu od pięćdziesięciu pięciu lat; ochrzciłem prawie wszystkich mieszkańców miasta, które było lichą wioszczyną kiedym przybył. Daję codzień śluby młodym, których dziadkom dawałem ślub niegdyś. Verrières, to moja rodzina; ale powiedziałem sobie, widząc tego przybysza: „Ten paryżanin może być, w istocie, liberałem; mamy ich nazbyt wielu; ale co może złego zrobić naszym biednym więźniom?“
Gdy wymówki mera, a zwłaszcza pana Valenod, dyrektora Przytułku, stawały się coraz żywsze, stary proboszcz wykrzyknął drżącym głosem:
— Więc dobrze, panowie, usuńcie mnie. I tak zostanę w tych stronach. Wiadomo, że przed czterdziestu ośmiu laty odziedziczyłem kawałek ziemi, przynoszący ośmset funtów; będę żył z tego. Nie robię oszczędności na swojej posadzie, panowie; dlatego może nie jestem zbyt przerażony groźbą jej utraty.
Pan de Rênal żył bardzo dobrze z żoną; ale, nie wiedząc co odpowiedzieć na jej nieśmiałą uwagę: „Cóż ten pan z Paryża może złego zrobić więźniom?“ był już gotów wybuchnąć na dobre, kiedy pani wydała krzyk. Średni syn wdrapał się na parapet i biegł po nim, mimo że mur wznosił się na dwadzieścia stóp nad winnicę. Bojąc się przestraszyć syna i przyprawić go o upadek, pani de Rênal nie śmiała wyrzec słowa. Wreszcie, dzieciak, uszczęśliwiony z tego aktu dzielności, spojrzawszy na matkę, ujrzał jej bladość, zeskoczył i podbiegł ku niej. Wyłajano go porządnie.
To drobne wydarzenie zmieniło bieg rozmowy.
— Trzeba bezwarunkowo wziąść do domu młodego Sorel, syna tracza, rzekł pan de Rênal; będzie dozorował dzieci, które, jak dla nas, robią się nadto wielkie zbijaki. Ten młody księżyk czy kleryk, dobry przy tem łacinnik, potrafi pokierować chłopcami; mówił mi proboszcz, że to tęgi charakter. Dam mu trzysta franków i życie. Miałem skrupuły co do jego moralności, był bowiem benjaminkiem starego felczera, kawalera Legji, który, pod pozorem pokrewieństwa, odnajmował izdebkę z wiktem u Sorelów. Ten człowiek mógł, w gruncie, bardzo łatwo być poprostu tajnym agentem liberałów; powiadał że górskie powietrze dobrze mu robi na astmę; ale, ostatecznie, to nie żaden dowód. Przebył wszystkie kampanje Buonapartego we Włoszech, a nawet, jak powiadają, podpisał swego czasu protest przeciw wprowadzeniu Cesarstwa. Ten liberał uczył potrosze łaciny młodego Sorela, i zostawił mu książki które przywiózł z sobą. Toteż nigdy nie przyszłoby mi do głowy brać tego chłopca do naszych dzieci; ale proboszcz, właśnie w wilję sceny która poróżniła nas na zawsze, powiedział mi, że Sorel studjuje od trzech lat teologję, z zamiarem wstąpienia do seminarjum; nie jest zatem liberał, a umie po łacinie.
— Kombinacja ta ma różne dobre strony, ciągnął pan de Rênal, spoglądając na żonę z miną dyplomaty. — Valenod jest bardzo dumny z pary cugowych normandów które kupił; ale nie ma korepetytora.
— Żeby go nam tylko nie odmówił.
— Pochwalasz więc mój projekt? rzekł pan de Rênal, dziękując uśmiechem żonie za szczęśliwą myśl. — Zatem, rzecz postanowiona.
— Ach, Boże! mężu, jak ty się szybko decydujesz!
— Bo ja mam charakter; proboszcz przekonał się o tem. Niema co owijać w bawełnę, jesteśmy tu otoczeni liberałami. Wszyscy ci fabrykanci perkalików zazdroszczą mi, wiem; paru z nich zbiło ładny majątek; dobrze tedy! niech widzą synów pana de Rênal, idących na przechadzkę z preceptorem. To imponuje. Dziadek opowiadał nam często, że w młodości miał preceptora. Będzie mnie to kosztowało sto talarów, ale można je wciągnąć w rubrykę wydatków reprezentacyjnych.
Ta nagłe postanowienie pogrążyło panią de Rênal w zadumie. Była to wysoka, kształtna kobieta, już jako panna znana w okolicy z urody. Miała w sobie jakąś prostotę, coś młodego w ruchach: w oczach paryżanina, ten naiwny wdzięk, pełen nienawiści i życia, zbudziłby może obrazy pełne słodkiej rozkoszy. Gdyby pani de Rênal mogła się domyślać tryumfu tego rodzaju, uczułaby się z pewnością bardzo zawstydzona. Ani zalotność, ani mizdrzenie się nie zagościły nigdy w jej sercu. Szeptano, że Valenod, bogaty dyrektor Przytułku, zalecał się do niej swego czasu, ale napróżno, co rzucało osobliwy blask na cnotę pani de Rênal; Valenod bowiem, słuszny młody człowiek o atletycznej budowie, z rumianą twarzą i bujnemi czarnemi bokobrodami, był z typu owych grubych i hałaśliwych brutalów, którym, na prowincji, daje się miano „przystojnych mężczyzn“.
Panią de Rênal, osobę nader nieśmiałą, z pozoru bardzo nierówną, raziła zwłaszcza ustawiczna ruchliwość i donośny głos pana Valenod. Niechęć do tego, co w Verrières nazywa się wesołością, zyskała jej reputację osoby bardzo dumnej ze swego urodzenia. Nie czyniła tego rozmyślnie, ale była bardzo rada, że mieszkańcy Verrières rzadziej ją odwiedzają. Nie będziemy ukrywali, iż, w oczach miejscowych pań, uchodziła za głupią, ponieważ nie uprawiając wobec męża żadnej polityki, przepuszczała najlepsze sposobności zdobycia ładnych kapeluszy z Paryża lub z Besançon. Byle jej pozwolono błądzić samotnie po ogrodzie, nie skarżyła się nigdy.
Była to naiwna dusza, która nigdy nie odważyła się sądzić męża i przyznać sama przed sobą że ją nudzi. Nie uświadamiając sobie tego jasno, przypuszczała, że stosunki między mężem a żoną nie bywają milsze. Lubiła zwłaszcza, kiedy jej mówił o przyszłości synów, z których jednego przeznaczał od wojska, drugiego do urzędu, a trzeciego na księdza. Ogółem wziąwszy, pan de Rênal wydawał się jej o wiele mniej nudny niż wszyscy inni.
Ten sąd był dość racjonalny. Burmistrz zawdzięczał reputację dowcipu, a zwłaszcza dobrego tonu, kilkunastu anegdotom odziedziczonym po wuju. Stary kapitan de Rênal służył przed Rewolucją w pułku księcia Orleańskiego i, kiedy bawił w Paryżu, miał wstęp na salony księcia. Poznał tam panią de Montesson, sławną panią de Genlis, pana Ducret twórcę Palais-Royal. Osobistości te powtarzały się aż nazbyt często w anegdotach pana de Rênal. Ale z czasem wywoływanie wspomnień rzeczy tak subtelnych stało się dlań pracą; toteż od pewnego czasu jedynie w ważnych okolicznościach wydobywał swoje anegdoty orleańskie. Ponieważ był zresztą bardzo grzeczny (z wyjątkiem gdy chodziło o pieniądze), uchodził słusznie za najdystyngowańszą osobistość w całem Verrières.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.