Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
E sara mia colpa
Se cosi è?
Machiavelli.
— Moja żona ma, doprawdy, rozum! powiadał sobie, nazajutrz o szóstej rano, burmistrz, schodząc ku tartakowi starego Sorela. Nie przyznałem jej tego, dla zachowania wyższości jaka mi przynależy; niemniej nie pomyślałem o tem, że, jeśli nie wezmę tego księżyka, który podobno mówi po łacinie jak anioł, dyrektor Przytułku, ten zachłanny człowiek, mógłby łatwo wpaść na tę samą myśl i sprzątnąć mi go. Z jaką-by on arogancją mówił o swoim preceptorze!... Hm, czy ten chłopiec, skoro już będzie u mnie, zechce nosić sutannę?
Pan de Rênal rozważał właśnie tę wątpliwość, kiedy ujrzał zdala wysokiego chłopa, który od świtu zdawał się wielce zajęty mierzeniem drzewa złożonego wzdłuż rzeki. Człowiek ten nie był zbytnio uszczęśliwiony z widoku mera; kloce zawalały gościniec i znajdowały się tam wbrew przepisom.
Stary Sorel (on-to był bowiem) był bardzo zdziwiony, a jeszcze bardziej rad z osobliwej propozycji pana de Rênal. Mimo to, wysłuchał z markotną i obojętną miną, jaką mieszkańcy owych stron tak dobrze umieją osłaniać swą przebiegłość. Przebywszy długi czas pod jarzmem hiszpańskiem, zachowali jeszcze ten rys egipskich fellahów.
Odpowiedź Sorela była zrazu długą i jakby na pamięć wyuczoną formułą szacunku. Podczas gdy powtarzał te czcze słowa, z niepewnym uśmiechem potęgującym wrodzony jego fizjognomji wyraz fałszu i niemal hultajstwa, czynny umysł wieśniaka silił się odgadnąć, co za powód może mieć człowiek tak znaczny, aby brać do domu jego ladaco-synalka. On sam był bardzo niezadowolony z Juljana; i oto pan de Rênal ofiaruje zań nieoczekiwaną pensję trzystu fr. rocznie, z życiem, a nawet ubraniem! Pan de Rênal przyjął ten ostatni warunek, który ojciec Sorel sformułował w lot z genjalną przytomnością umysłu.
Pretensja ta uderzyła mera. — Skoro Sorel nie jest (jakby powinien być) uszczęśliwiony, zachwycony moją propozycją, jasne jest (rzekł sobie mer) iż musiał go już nagabywać kto inny; a któżby, jeśli nie Valenod? Próżno pan de Rênal przyciskał Sorela, aby zaraz dobił targu; chytry stary bronił się uparcie. Musi, powiadał, poradzić się syna. Jakgdyby, na prowincji, bogaty ojciec radził się — inaczej niż dla formy — syna, który nie ma nic!
Podstawą tartaku jest buda nad strumieniem. Dach wznosi się na belkowaniu, które znowuż spoczywa na czterech słupach. Na wysokości dziesięciu stóp, w szopie, widać piłę, która porusza się pionowo, bardzo zaś prosty mechanizm popycha ku tej pile sztukę drzewa. Koło, obracane wodą, spełnia tę podwójną robotę.
Zbliżając się do swej budy, Sorel zawołał Juljana stentorowym głosem; nikt nie odpowiedział. Ujrzał jedynie starszych synów, którzy, zbrojni siekierami, obciosywali pnie, przeznaczone pod piłę. Bacząc pilnie na czarną linję wykreśloną wzdłuż bala, odłupywali, za każdem uderzeniem, olbrzymie szczapy. Nie słyszeli głosu ojca. Stary wszedł i napróżno szukał Juljana w jego zwykłem miejscu obok piły. Siedział, o kilka stóp wyżej, okrakiem na belce; miast nadzorować czynność mechanizmu, chłopiec czytał. Nic bardziej nie drażniło starego: przebaczyłby może Juljanowi jego szczupłą postać, mało sposobną do ciężkiej pracy i tak różną od starszych braci; ale ta manja czytania była mu wstrętna: on sam nie umiał czytać.
Daremnie wołał kilka razy. Hałas piły, ale bardziej jeszcze uwaga z jaką chłopiec utonął w książce, nie pozwoliły mu słyszeć straszliwego głosu ojca. Wreszcie, mimo swego wieku, stary wskoczył lekko na piłowane drzewo, a stamtąd na poprzeczną belkę podtrzymującą dach. Gwałtowne uderzenie posłało w strumień książkę, którą Juljan miał w ręku; drugi cios, równie silny, wymierzony na odlew w głowę chłopca, przyprawił go o utratę równowagi. Byłby się potoczył w dół, między miażdżące tryby, ale ojciec przytrzymał go lewą ręką.
— A, leniu! wiecznie będziesz czytał swoje przeklęte książki, gdy masz pilnować roboty? Czytaj wieczór, wówczas gdy tracisz czas darmo u proboszcza; wtedy, owszem.
Juljan, mimo, iż ogłuszony i zlany krwią, udał się na swój posterunek koło piły. Miał łzy w oczach, nietyle z bólu, ile z powodu straty uwielbianej książki.
„Złaź, ciemięgo, mam z tobą do pomówienia“. Hałas nie pozwolił Juljanowi dosłyszeć tego rozkazu. Ojciec, który już zeszedł, nie chcąc powtórnie gramolić się na rusztowanie, wziął żerdź do strącania orzechów i trącił go po ramieniu. Ledwie Juljan znalazł się na ziemi, stary pognał go przed sobą do domu. „Bóg wie, co mnie tam czeka!“ myślał chłopiec. Po drodze, spoglądał smutno na strumień, w który wpadła jego książka; była to najulubieńsza ze wszystkich: Pamiętnik z wyspy św. Heleny.
Policzki miał purpurowe, oczy spuszczone. Był to nieduży chłopiec ośmnasto lub dziewiętnastoletni, dość wątły; rysy miał nieregularne ale delikatne, nos orli. Wielkie czarne oczy, które w chwilach spokoju błyszczały inteligencją, w tej chwili wyrażały najdzikszą nienawiść. Ciemno-kasztanowate włosy nad niskiem czołem dawały, w chwili gniewu, twarzy jego zły wyraz. Pośród niezliczonych odmian fizjognomij ludzkich, niełatwo spotkałoby się wyrazistszą. Smukła kibić zdradzała więcej lekkości niż siły. Od wczesnego dzieciństwa, wyraz szczególnej zadumy oraz uderzająca bladość chłopca wyrobiły w ojcu mniemanie, że nie będzie żył, lub stanie się rodzinie ciężarem. Będąc przedmiotem wzgardy całego domu, Juljan nienawidził braci i ojca; w niedziele, podczas zabaw, zawsze był ofiarą.
Od roku blisko, ładna jego twarzyczka zaczynała mu zyskiwać sympatje młodych dziewcząt. Lekceważony przez wszystkich jako istota słaba, Juljan uwielbiał owego starego felczera, który ośmielił się raz zagadnąć mera w kwestji jaworów.
Felczer ów płacił niekiedy Sorelowi dzienną robociznę za syna, aby go uczyć łaciny i historji, to znaczy tego co wiedział z historji: kampanji włoskiej z 1796. Umierając, zapisał mu swój krzyż Legji, zaległość swej emerytury, oraz kilkadziesiąt tomów, z których najcenniejszy skąpał się właśnie w strumieniu publicznym, odwróconym dzięki stosunkom pana mera.
Wszedłszy do domu, Juljan uczuł na ramieniu potężną dłoń ojca; drżał, spodziewając się nowych razów.
— Odpowiadaj bez łgarstwa; zakrzyczał mu w ucho twardy głos starego chłopa, gdy ręka ojca kręciła nim jak dziecko ołowianym żołnierzem. Wielkie czarne oczy Juljana, napełnione łzami, znalazły się nawprost szarych oczków cieśli, który zdawał się czytać w samem dnie jego duszy.