Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Cunctando restituit rem.
Ennius.
— Odpowiadaj bez łgarstwa, jeśli potrafisz, hyclu jeden: skąd znasz panią de Rênal? Kiedyś z nią mówił?
— Nigdym nie mówił, odparł Juljan; widziałem ją w kościele.
— Aleś patrzył na nią, bezwstydne ladaco?
— Nigdy! w kościele widzę tylko Boga, dodał Juljan z obłudną miną, stanowiącą w jego mniemaniu tarczę przeciw nowym uderzeniom.
— Coś w tem siedzi, mruknął chytry kmiotek i zamilkł na chwilę; ale z ciebie nic nie wycisnę, obłudniku przeklęty. Mniejsza z tem, uwolnię się od ciebie, a tartak tylko skorzysta. Pozyskałeś sobie proboszcza, czy innego djabła, który ci się wystarał o ładną posadę. Idź spakować rzeczy, zaprowadzę cię do pana de Rênal, gdzie będziesz preceptorem przy dzieciach.
— Cóż za to dostanę?
— Życie, ubranie i trzysta franków rocznie.
— Ja nie chcę być lokajem.
— Tumanie, kto mówi o lokaju? czy jabym pozwolił aby mój syn był lokajem?
— Ale z kim będę jadał?
Pytanie to zbiło z tropu starego; uczuł, że, mówiąc więcej, mógłby strzelić bąka; uniósł się na Juljana, którego zasypał obelgami wyrzucając mu łakomstwo, poczem odszedł, aby się naradzić z synami.
Juljan ujrzał niebawem, jak, wsparci na siekierach, skupili się w poufnej rozmowie. Przyglądał się im długo, ale, widząc iż nic nie zdoła odgadnąć, przeszedł na drugą stronę tartaku, aby go nikt nie zaskoczył. Chciał dumać nad tą niespodzianą nowiną, która zmieniała jego losy, ale czuł się niezdolny do skupienia; wyobraźnia jego cała utonęła w rojeniach o tem co ujrzy w pięknym domu pana de Rênal.
— Raczej się tego wyrzec, myślał, niż jadać ze służbą. Ojciec zechce mnie zmusić: prędzej zginę. Mam oszczędzonych przeszło piętnaście franków, drapnę tej nocy; w trzy dni, bocznemi drogami gdzie mnie żaden żandarm nie dosięgnie, będę w Besançon: zaciągnę się do wojska, lub w danym razie przekradnę się do Szwajcarji. Ale wówczas przepadła karjera, przepadła ta piękna sukienka kapłańska, która wiedzie do wszystkiego.
Ten wstręt do jadania ze służbą nie był u Juljana wrodzony; aby wypłynąć, zgodziłby się na rzeczy o wiele cięższe. Odrazę tę zaczerpnął w Wyznaniach Russa: jedynej książce z której czerpał pojęcia o świecie. Biuletyny Wielkiej Armji, oraz Pamiętnik z wyspy św. Heleny, uzupełniały jego Koran. Dałby się zabić za te trzy dzieła: nie wierzył w żadne inne. Na wiarę starego chirurga, wszystkie książki uważał za cygaństwa, pisane przez szalbierzy dla karjery.
Obok płomiennej duszy, Juljan posiadał zdumiewającą pamięć, tak często zresztą zdarzającą się u ludzi skądinąd miernych. Aby sobie zjednać księdza Chélan, rozumiejąc iż od niego zależy jego los, nauczył się na pamięć Nowego Testamentu po łacinie; znał też na wylot książkę O Papieżu pana de Maistre, ale równie mało wierzył w jedno jak w drugie.
Jakby za wspólną zgodą, Sorel i jego syn unikali tego dnia rozmowy. Wieczorem, Juljan udał się na lekcję do proboszcza, ale nie uważał za właściwe wspomnieć o niezwykłej propozycji. „Może to pułapka, myślał; trzeba udać żem zapomniał o wszystkiem“.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, pan de Rênal posłał po starego Sorel, który, dawszy na siebie czekać dobrą godzinę, przybył w końcu, przepraszając od drzwi wśród mnóstwa ukłonów. Zagadując o tem i owem, Sorel wyrozumiał, że syn będzie jadał z państwem, w dnie zaś gdy będą goście, sam z dziećmi. Wciąż mnożąc trudności w miarę jak widział niecierpliwość mera, zresztą pełen nieufności i zdumienia, stary zażądał aby mu pokazano sypialnię. Był to duży, przyzwoicie umeblowany pokój, do którego przenoszono właśnie łóżka chłopców.
Okoliczność ta była błyskiem światła dla starego wieśniaka; pewniejszym już głosem zażądał aby mu pokazano ubranie syna. Pan de Rênal otworzył biurko i wyjął sto franków.
— Syn pański uda się z tą kwotą do pana Durand, sukiennika, i sprawi sobie kompletne czarne ubranie.
— A gdybym go odebrał, rzekł chłop, zapominając nagle o czołobitnościach, czy odzież zostanie przy nim?
— Oczywiście.
— Zatem, rzekł Sorel rozwlekłym głosem, zostaje tylko jedno; porozumieć się co do pensji, którą mu pan przeznacza.
— Jakto! wykrzyknął pan de Rênal oburzony, zgodziliśmy się przecie wczoraj: daję trzysta franków; zdaje mi się że to dużo, może za dużo.
— Tyle pan proponował, nie przeczę, rzekł stary jeszcze wolniej; poczem, z genjalną intuicją, zdolną zdziwić jedynie tych, którzy nie znają chłopów z Franche-Comté, dodał patrząc w oczy panu de Rênal: Dają nam więcej.
Na te słowa, mer zmienił się na twarzy. Przyszedł wszelako do siebie; po wytrawnej rozmowie trwającej dobre dwie godziny, gdzie ani jedno słowo nie padło lekko, przebiegłość chłopa wzięła górę nad przebiegłością bogacza, dla którego ona nie jest kwestją życia. Ustalono punkty regulujące egzystencję Juljana: nietylko pensję podniesiono do czterystu franków, ale miała być płatna z góry, z początkiem każdego miesiąca.
— Więc dobrze, wręczę mu trzydzieści pięć franków, rzekł pan de Rênal.
— Dla okrągłości, taki bogaty i hojny pan, rzekł chłop przymilnie, da już trzydzieści sześć.
— Niech będzie, rzekł pan de Rênal, ale skończmy już.
Tym razem, gniew nadał jego słowom stanowczość. Chłop zrozumiał, że nie można iść dalej. Z kolei, pan de Rênal zaczął robić trudności. Stanowczo nie zgodził się wręczyć płacy za pierwszy miesiąc staremu, który skwapliwie chciał ją odebrać za syna. Panu de Rênal przyszło na myśl, że będzie musiał zdać sprawę żonie z tej negocjacji.
— Oddajcie mi sto franków, które wam dałem, rzekł z podrażnieniem. Durand jest mi coś tam winien; pójdę sam z Juljanem zamówić ubranie.
Wobec tego wyskoku energji, Sorel cofnął się ostrożnie w formuły czołobitności, które zajęły dobry kwadrans. Wreszcie, widząc że już stanowczo niema nic do wytargowania, odszedł. Ostatni ukłon zakończył słowami:
— Zaraz przyślę syna do pałacu.
W ten sposób poddani pana mera nazywali jego dom, kiedy chcieli mu sprawić przyjemność.
Wróciwszy do tartaku, Sorel napróżno szukał syna. Niepewny co się zdarzy, Juljan wymknął się w nocy: chciał ubezpieczyć swoje książki i krzyż Legji. Przeniósł wszystko do młodego handlarza drzewem, nazwiskiem Fouqué, swego przyjaciela, który mieszkał na zboczu góry nad Verrières.
Skoro się Juljan zjawił, stary rzekł: — Bóg to wie, przeklęty leniuchu, czy będziesz miał kiedy tyle sumienia, aby mi zwrócić to co na ciebie łożę od tylu lat! Bierz swoje łachy i idź do pana mera.
Juljan, zdziwiony że się obeszło bez bicia, ruszył czemprędzej. Ale, ledwie zszedł z oczu groźnemu ojcu, zwolnił kroku. Pomyślał, iż z korzyścią dla jego hipokryzji będzie wstąpić do kościoła.
Dziwi was to słowo? Nim doszła do tego ohydnego słowa, dusza młodego wieśniaka musiała przebiec wiele drogi.
W dzieciństwie, widział, jak dragoni szóstego pułku[1], w długich białych płaszczach, w kaskach z czarną włosianą kiścią, wracając z Włoch, wiązali konie do zakratowanego okna ojcowskiego domu: widok ten obudził w nim szaloną namiętność do wojska. Później słuchał z upojeniem o bitwach pod Lodi, Arcole, Rivoli, o których opowiadał mu stary chirurg. Widział płomienie w oczach starca kiedy spoglądał na swój krzyż.
Ale, kiedy Juljan miał czternaście lat, zaczęto budować w Verrières kościół, który, jak na małe miasteczko, można było nazwać wspaniałym. Oko Juljana uderzyły zwłaszcza cztery marmurowe kolumny; stały się sławne w okolicy przez śmiertelną nienawiść jaką wznieciły między sędzią pokoju, a młodym wikarym, przysłanym z Besançon i uchodzącym za szpiega kongregacji. Sędzia pokoju omal nie stracił miejsca: przynajmniej tak powszechnie mówiono. Ośmielił się wejść w zatarg z księdzem, który prawie co dwa tygodnie bywał w Besançon, gdzie, powiadano, widywał samego biskupa!
Wówczas to, sędzia pokoju, ojciec licznej rodziny, wydał kilka wyroków rażących swą niesprawiedliwością: wszystkie godziły w obywateli czytujących dziennik Constitutionnel. Dobra sprawa tryumfowała. Chodziło, coprawda, tylko o sumy kilkofrankowe; jedna z tych grzywien dosięgła pewnego gwoździarza, chrzestnego ojca Juljana. Oburzony, człowiek ów wykrzyknął: „Cóż za zmiana! i powiedzieć, że, od dwudziestu z górą, lat sędzia uchodził za uczciwego człowieka!“
Stary chirurg, przyjaciel Juljana, nie żył już wówczas.
Naraz, Juljan przestał mówić o Napoleonie i oznajmił że pragnie zostać księdzem. Widywano go stale w tartaku, jak uczył się na pamięć łacińskiej biblji, pożyczonej od proboszcza. Dobry staruszek, zachwycony postępami chłopca, trawił całe wieczory kształcąc go w teologji... Juljan objawiał same pobożne uczucia. Któżby mógł zgadnąć, że ta dziewczęca twarzyczka, tak blada i słodka, kryje niewzruszone postanowienie zrobienia karjery za wszelką cenę?
Dla Juljana, karjera, to było przedewszystkiem opuścić Verrières: nienawidził rodzinnego miasta; wszystko tam mroziło jego wyobraźnię.
Od wczesnego dziecięctwa miewał momenty egzaltacji. Myślał wówczas z rozkoszą, że kiedyś pozna piękne panie paryskie: potrafi ściągnąć na siebie ich uwagę jakim świetnym czynem. Czemu jedna z nich nie miałaby go pokochać, tak jak Napoleona, jeszcze wówczas biedaka, pokochała świetna pani de Beauharnais? Od wielu lat, nie minęła może godzina w życiu Juljana, w którejby sobie nie powtarzał, że Bonaparte, ubogi i nieznany podporucznik, zdobył królestwo świata ostrzem szpady. Myśl ta była mu pociechą w nieszczęściach, które zdawały mu się wielkie, a zdwajała jego radość, kiedy miał jaką.
Budowa kościoła i wyroki sędziego pokoju oświeciły go nagle; idea, która nim owładnęła, oszołomiła go na kilka tygodni, wreszcie zaś ogarnęła go z całą potęgą pierwszej myśli, którą płomienna dusza uważa za swój wynalazek.
„Kiedy zaczęto się zajmować Bonapartem, Francja była pod grozą najazdu; cnoty wojskowe były potrzebne i modne. Dziś, czterdziestoletni księża mają po sto tysięcy franków pensji, to znaczy trzy razy tyle co słynni wodzowie Napoleońscy. Oto nasz sędzia pokoju, zdolny, tak uczciwy dotąd, stary, poświęca honor aby się nie narazić trzydziestoletniemu wikarjuszowi. Trzeba zostać księdzem“.
Raz, w pełni neofityzmu pobożności — mijały już dwa lata jak Juljan studjował teologję — zdradził Juljana nagły wybuch ognia pożerającego jego duszę. Było to u księdza Chélan; przy obiedzie, przed którym dobry proboszcz przedstawił go innym księżom jako cud nauki, zdarzyło mu się odezwać z uwielbieniem o Napoleonie! Przywiązał sobie prawe ramię do piersi, powiedział że wytknął rękę podważając drzewo, i wytrwał dwa miesiące w tej niewygodnej pozycji. Wycierpiawszy tę dotkliwą karę, przebaczył sobie. Takim był ów młodzieniec ośmnastoletni, ale wątły z pozoru i wyglądający najwyżej na lat siedmnaście, który, niosąc zawiniątko pod pachą, wszedł do wspaniałego kościoła w Verrières.
Kościół był ciemny i pusty. Z powodu jakiejś uroczystości, okna zasłonięto karmazynową materją; wnikające promienie tworzyły olśniewającą grę światła, wspaniałą i mistyczną zarazem. Juljan zadrżał. Był sam; usiadł w najwspanialszej ławce, zdobnej herbem pana de Rênal.
Na klęczniku, Juljan zauważył kawałek drukowanego papieru, rozłożony jakby umyślnie. Spojrzał i przeczytał:
„Szczegóły egzekucji i ostatnich chwil Ludwika Jenrel, straconego w Besançon...“
Reszty brakło. Na drugiej stronie, widniały tylko pierwsze słowa wiersza: Pierwszy krok.
— Kto mógł rzucić ten papier? pomyślał Juljan. Biedny człowiek! dodał z westchnieniem, nazwisko brzmi podobnie do mojego...
I zmiął papier.
Wychodząc, Juljan miał wrażenie że widzi koło kropielnicy krew: rozlana święcona woda w odblasku czerwonych firanek przybrała kolor krwi.
Po chwili, Juljan zawstydził się swego tajemnego lęku.
— Byłżebym tchórzem? szepnął; do broni!
To słowo, powtarzające się tak często w opowieściach starego chirurga, miało dla Juljana dźwięk bohaterski. Wstał i skierował się szybko ku domostwu pana de Rênal.
Mimo tych pięknych postanowień, o dwadzieścia kroków od celu ogarnęła go straszliwa nieśmiałość. Żelazna brama (wydała mu się czemś wspaniałem!) była otwarta; trzeba było wejść.
Nietylko sam Juljan wylękniony był swem przybyciem. Panią de Rênal, istotę nadzwyczaj nieśmiałą, niepokoiła myśl o tym obcym, który, mocą swego stanowiska, wiecznie się będzie znajdował między nią a dziećmi. Przywykła iż chłopcy sypiali w jej pokoju; spłakała się tego rana, widząc jak przenoszą łóżeczka do pokoju preceptora. Daremnie prosiła męża, aby jej zostawiono choć najmłodszego.
Pani de Rênal posiadała delikatność kobiecą rozwiniętą w wysokim stopniu. Tworzyła sobie najgorszy obraz pospolitego a rozczochranego osobnika, mającego z urzędu łajać jej dzieci, jedynie dlatego że zna łacinę, barbarzyński język, za który jej synowie będą brali chłostę.