Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV. SEMINARJUM.

Trzysta trzydzieści sześć obiadów po 85 centymów, trzysta trzydzieści sześć kolacyj po 38 centymów, czekolada dla uprzywilejowanych; ile można zyskać na dostawie?
Valenod z Besançon.

Zdala ujrzał złocony krzyż na drzwiach; zbliżył się wolno, nogi uginały się pod nim. — Oto więc owo piekło, z którego nie zdołam się wyrwać! Wreszcie zdobył się na to aby zadzwonić. Odgłos dzwonu rozległ się jak w pustkowiu. Po dziesięciu minutach, blady, czarno ubrany człowiek przyszedł otworzyć. Juljan spojrzał nań i natychmiast spuścił oczy. Odźwierny ów miał osobliwą fizjognomję. Zielone źrenice były okrągłe jak u kota; nieruchome powieki zdradzały absolutną obojętność; z wąskich współ-rozwartych warg sterczały zęby. Mimo to, fizjognomja ta nie zwiastowała zbrodni; raczej ową doskonałą bezczułość, która o wiele więcej budzi grozy w młodem sercu. Jedynem uczuciem, jakie bystre spojrzenie Juljana zdołało odgadnąć na zwiędłej twarzy bigota, była głęboka wzgarda dla wszystkiego co nie tyczy spraw nieba.
Juljan podniósł z wysiłkiem oczy i głosem drżącym ze wzruszenia oznajmił, że chciałby się widzieć z księdzem Pirard, rektorem seminarjum. Bez słowa, człowiek w czerni dał mu znak aby szedł za nim. Weszli na drugie piętro szerokiemi schodami z drewnianą poręczą. Dalej od muru, stopnie przechylały się mocno i zdawały się grozić zawaleniem. Małe drzwiczki, nad któremi widniał wielki cmentarny krzyż z prostego drzewa pomalowany czarno, otworzyły się z trudnością; odźwierny wpuścił chłopca do niskiego i ciemnego pokoju, którego ściany, bielone wapnem, strojne były dwoma wielkimi obrazami zczerniałymi od starości. Tam, zostawił Juljana samego; chłopiec był wpół żywy, serce biło mu jak młotem, czułby się szczęśliwy gdyby się odważył płakać. Grobowa cisza panowała w całym domu.
Po kwadransie, który wydał się chłopcu dniem, odźwierny okazał się w progu i, nie racząc przemówić, skinął ręką. Juljan wszedł do większego jeszcze niż poprzedni i bardzo licho oświetlonego pokoju. Ściany były również bielone, ale nie było żadnych mebli. Jedynie w rogu koło drzwi Juljan ujrzał proste drewniane łóżko, dwa wyplatane krzesła i sosnowy niewyścielony fotel. W drugim końcu pokoju, przy okienku z pożółkłemi szybami, przybranem paroma niechlujnie utrzymanemi doniczkami, spostrzegł siedzącego przy stole człowieka w zniszczonej sutannie. Wyglądał zagniewany; brał jedną po drugiej kwadratowe kartki i, skreśliwszy po kilka słów, układał je na stole. Nie zauważył obecności Juljana. Chłopiec stał nieruchomo na środku, odźwierny wyszedł zamykając drzwi.
Dziesięć minut upłynęło w ten sposób; człowiek w zniszczonej sutannie wciąż pisał. Wzruszenie i groza Juljana doszły do tego nasilenia, że zdawało mu się iż padnie. Filozof powiedziałby, może błędnie, że było to gwałtowne działanie szpetoty na duszę stworzoną do piękna.
W końcu, piszący podniósł głowę; Juljan spostrzegł to dopiero po chwili, a i wówczas stał dalej nieruchomy, jakgdyby śmiertelnie rażony straszliwem spojrzeniem. Zmętniałe oczy Juljana ledwie rozróżniały twarz podłużną i pokrytą czerwonemi plamami, z wyjątkiem czoła które było śmiertelnie blade. Między czerwonemi policzkami a białem czołem błyszczała para małych czarnych oczu, zdolnych przestraszyć najodważniejszego. Szerokie kontury czoła określone były gęstemi, gładko uczesanemi i czarnemi jak heban włosami.
— Zbliżysz się nareszcie? rzekł w końcu niecierpliwie.
Juljan podszedł niepewnym krokiem; wreszcie, chwiejąc się, blady jak jeszcze nigdy w życiu, zatrzymał się o trzy kroki od prostego drewnianego stołu, pokrytego kartkami papieru.
— Bliżej, rzekł ksiądz.
Juljan postąpił jeszcze wyciągając rękę i bezwiednie szukając oparcia.
— Nazwisko?
— Juljan Sorel.
— Spóźniłeś się bardzo, rzekł ksiądz mierząc go ponownie strasznemi oczyma.
Juljan nie mógł znieść tego spojrzenia, wyciągnął rękę jakgdyby chcąc się oprzeć o coś, i runął jak długi na podłogę.
Ksiądz zadzwonił. Juljan nie stracił przytomności; nie widział tylko nic i nie mógł się poruszać; ale słyszał kroki.
Podniesiono go, posadzono na fotelu. Usłyszał, jak straszny człowiek mówi do odźwiernego:
— Widać ma wielką chorobę; tego nam jeszcze brakowało.
Skoro Juljan zdołał otworzyć oczy, człowiek o czerwonej twarzy znowu pisał; odźwierny znikł... — Trzeba być mężnym, rzekł sobie nasz bohater, a zwłaszcza kryć to co się czuje. (Doznawał gwałtownego bólu w sercu). Jeśli dostanę ataku, Bóg wie co o mnie pomyślą.
Wreszcie, ksiądz przestał pisać, i rzekł patrząc z pod oka na Juljana.
— Możesz odpowiadać?
— Tak, ojcze, rzekł Juljan słabym głosem.
— No, to wielce szczęśliwie.
Człowiek w czerni podniósł się nieco, szukając z niecierpliwością jakiegoś listu w szufladzie która zaskrzypiała przy otwieraniu. Znalazł, usiadł zwolna, i rzekł patrząc znowu na Juljana z miną odbierającą chłopcu resztkę życia.
— Poleca cię ksiądz Chélan, najlepszy proboszcz w djecezji, najzacniejszy człowiek pod słońcem, i mój przyjaciel od trzydziestu lat.
— A, więc to z księdzem Pirard mam zaszczyt mówić, rzekł Juljan zamierającym głosem.
— Prawdopodobnie, odparł dyrektor seminarjum patrząc nań zgryźliwie.
Małe oczki zaiskrzyły się zdwojonym blaskiem, któremu towarzyszył mimowolny skurcz w kątach ust. Była to fizjognomja tygrysa, smakującego zawczasu rozkosz pożarcia ofiary.
— List krótki, rzekł jakby sam do siebie. Intelligenti pauca; w dzisiejszych czasach, im mniej się pisze, tem lepiej. Czytał głośno:
„Polecam ci Juljana Sorel, z mojej parafji, którego ochrzciłem niespełna przed dwudziestu laty; ojciec jest bogatym cieślą, ale mu nic nie daje. Juljan będzie wybitnym pracownikiem w winnicy pańskiej. Pamięć, inteligencja niepospolite; umie poważnie myśleć. Czy jego powołanie będzie trwałe? czy jest szczere?“
Szczere! powtórzył ksiądz Pirard zdziwiony, patrząc na Juljana, ale już łagodniej; szczere! powtórzył ciszej, podejmując czytanie.
„Zechciej przyjąć Juljana Sorel jako stypendystę, poddawszy go egzaminom. Obznajmiłem go nieco z teologją; z ową dawną, dobrą teologją; — Bossuet, Arnauld, Fleury. Jeśli chłopiec ci się nie nada, odeślij mi go; dyrektor Przytułku, którego znasz, ofiarowuje mu ośmset franków za miejsce preceptora. Ja jestem spokojny, dzięki Bogu. Przyzwyczajam się do straszliwego ciosu. Vale et me ama“.
Ksiądz Pirard, zwalniając głos przy czytaniu podpisu, wymówił z westchnieniem słowo Chélan.
— Spokojny jest, rzekł; w istocie, cnota jego zasługiwała na tę nagrodę; oby Bóg mógł mi jej użyczyć, gdy przyjdzie pora! Podniósł oczy ku niebu i uczynił znak krzyża. Na widok tego świętego znaku, Juljan uczuł, iż groza, która od chwili wejścia do tego domu ścięła go lodem, zaczyna ustępować.
— Mam tu trzystu dwudziestu jeden aspirantów do najświętszego stanu, rzekł wreszcie ksiądz Pirard tonem surowym lecz nie gniewnym; siedmiu lub ośmiu zaledwie posiada rekomendację ludzi takich jak ksiądz Chélan; tak więc, na trzystu dwudziestu jeden, będziesz dziewiąty. Ale względy moje nie są łaską ani słabością; jesto zdwojenie baczności i surowości w razie przewinień. Zamknij drzwi na klucz.
Juljan uczynił wysiłek, aby nie upaść. Zauważył, że okienko w pobliżu drzwi wychodzi na pola. Popatrzył na drzewa; widok ten orzeźwił go, jakgdyby ujrzał starych przyjaciół.
Loquerisne linguam latinam? (Czy mówisz po łacinie) rzekł ksiądz Pirard, kiedy Juljan wrócił.
Ita, pater optime (tak, najlepszy ojcze), odparł Juljan, przychodząc nieco do siebie. To pewna, iż, od pół godziny, żaden człowiek w świecie nie wydawał mu się mniej najlepszy niż ksiądz Pirard.
Rozmowa potoczyła się po łacinie. Wzrok księdza złagodniał; Juljan odzyskał nieco zimnej krwi. — Jakiż ja jestem słaby, myślał, że daję się wziąć na te pozory świętości! człowiek ten okaże się poprostu frantem, jak ksiądz Maslon. I Juljan rad był z siebie, że prawie wszystkie pieniądze ukrył w butach.
Ksiądz Pirard wziął Juljana na egzamin z teologji i zdumiał się jego wiedzą. Zdziwienie jego wzrosło, kiedy przeszedł do szczegółowych pytań z Pisma św. Ale, kiedy przyszło do Ojców Kościoła, okazało się, że Juljan nie zna nawet imion św. Hieronima, Augustyna, Bonawentury, Bazylego, etc.
— Tak, tak, pomyślał ksiądz Pirard, wciąż ta nieszczęsna skłonność do protestantyzmu, którą zawsze wyrzucałem Chélanowi. Głęboka, zanadto głęboka znajomość Pisma...
(W tej chwili, Juljan, nie czekając na pytania, zaczął rozprawiać o prawdziwej epoce powstania Genezy, Pięcioksięgu, etc.).
— Do czego wiedzie to wieczne roztrząsanie Pisma św., myślał ksiądz Pirard, jeżeli nie do samoistnej oceny, to znaczy najokropniejszego protestantyzmu? A obok tej niebezpiecznej wiedzy, nic o Ojcach, którzy mogliby przeciwważyć tę skłonność.
Ale zdziwienie dyrektora seminarjum nie miało granic, kiedy zagadnął Juljana w kwestji autorytetu papieża. Spodziewał się spotkać z zasadami starego gallikańskiego Kościoła; tymczasem chłopiec wyrecytował mu całą książkę pana de Maistre.
— Osobliwy człowiek ten Chélan, pomyślał ksiądz Pirard; czy dał mu tę książkę poto, aby nauczyć go z niej drwić?
Próżno brał Juljana na spytki, siląc się odgadnąć czy serjo wierzy w zasady p. de Maistre. Chłopiec odpowiadał jedynie mechanicznie. W tej chwili, Juljan zachowywał się zupełnie dobrze, czuł że panuje nad sobą. Po bardzo długim egzaminie, miał wrażenie że srogość księdza Pirard jest już tylko przybrana. W istocie, gdyby nie surowe zasady, jakie od lat piętnastu nałożył sobie wobec uczniów, dyrektor uściskałby Juljana w imię logiki, tak odpowiedzi jego wydały mu się bystre, ścisłe i jasne.
— Umysł zdrowy i śmiały, pomyślał, ale corpus debile (ciało słabe).
— Często padasz w ten sposób? rzekł do Juljana, wskazując na podłogę.
— Pierwszy raz w życiu; fizjognomja odźwiernego tak mnie zmroziła, odparł Juljan rumieniąc się jak dziecko.
Ksiądz Pirard niemal że się uśmiechnął.
— Oto skutek próżności świata; przyzwyczaiłeś się widać do uśmiechniętych twarzy, zwierciadeł kłamstwa. Prawda jest surowa, młodzieńcze. A nasze zadanie na tym padole czy nie jest surowe? Trzeba się mieć na straży przed tą słabością: za wiele wrażliwości na czcze pozory.
— Gdyby mi cię nie polecono, dodał ksiądz Pirard wracając z widoczną przyjemnością do łaciny, gdyby mi cię nie polecił taki człowiek jak ksiądz Chélan, mówiłbym do ciebie pustym językiem tego świata, do którego, jak się zdaje, zbyt jesteś przyzwyczajony. Całkowite zwolnienie od opłaty, powiedziałbym ci, jest rzeczą niezmiernie trudną. Ale smutneby było, gdyby ksiądz Chélan, po pięćdziesięciu sześciu latach pracy apostolskiej, nie rozporządzał jednem wolnem miejscem w seminarjum.
Po tych słowach, ksiądz Pirard zalecił Juljanowi, aby nie wstępował do żadnego tajnego towarzystwa ani kongregacji bez jego zezwolenia.
— Ręczę honorem, rzekł Juljan z zapałem uczciwego człowieka.
Dyrektor seminarjum pierwszy raz się uśmiechnął.
— To słowo jest tu nie na miejscu, rzekł; zanadto przypomina czczy honor światowych ludzi, który ich wiedzie do tylu błędów, a często i zbrodni. Winien mi jesteś posłuszeństwo na podstawie siedemnastego paragrafu bulli Unam Ecclesiam św. Piusa V. Jestem twoim duchownym przełożonym. W tym domu, mój ukochany synu, usłyszeć, znaczy usłuchać. Ile masz pieniędzy?
(Aha, pomyślał Juljan, to dlatego był ów ukochany syn).
— Trzydzieści pięć franków, ojcze.
— Zapisuj skrzętnie użytek tych pieniędzy; będziesz mi zdawał zeń sprawę.
Ta męcząca rozmowa trwała trzy godziny. Juljan zawołał odźwiernego.
— Zaprowadź Juljana Sorel do celi nr. 103, rzekł ksiądz Pirard.
Przez szczególniejsze wyróżnienie, przeznaczono Juljanowi oddzielne mieszkanie.
— Zanieś tam jego walizę, dodał.
Juljan spuścił oczy, i ujrzał swoją walizę tuż przed sobą; patrzał na nią od trzech godzin i nie poznał jej.
Znalazłszy się w numerze 103, izdebce o powierzchni ośmiu stóp kwadratowych, na najwyższym piętrze, Juljan zauważył, że okno wychodzi na wały, poprzez które widać było ładną równinę między rzeką a miastem.
— Cóż za uroczy widok! wykrzyknął Juljan bezwiednie i jakby nie rozumiejąc znaczenia słów. Wzruszenia jakie przeszedł od kilku godzin w Besançon, wyczerpały jego siły. Usiadł koło okna na jedynem drewnianem krześle jakie było w celi i zapadł w głęboki sen. Nie słyszał dzwonu na wieczerzę ani na modlitwę; zapomniano o nim.
Kiedy pierwsze promienie słońca obudziły go nazajutrz rano, Juljan leżał wyciągnięty na podłodze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.